Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7

— Stos papierów mam... komuś je dam... zjesz je pięknie, ładnie... zjesz je pięknie ładnie... — nucę pod nosem, gdy niszczarka po raz kolejny odmawia mi posłuszeństwa.

Ikona termometru smętnie świeci na zielono. Palony zapach plastiku tak bardzo mi nawykł, że prawie go nie czuję. Orientuję się, że pomieszczenie nim przesiąkło dopiero gdy je opuszczam.

Mijam małe pokoje, gdzie umieszczone są po dwa, trzy pracownicze biurka, a pracownicy spoglądają na mnie jak na cyrkową atrakcję, gdy zmęczeni podnoszą swoje zapracowane, zmęczone oczy znad wielkich monitorów. Może robią to, ponieważ ostro gnam przed siebie, a może dlatego, że rąbek mojej zwiewnej kiecki został wciągnięty i zjedzony przez kompana mojej niedoli. Co prawda poratowałam się spinaczami, które wbiłam i wyrównałam kontur kreacji, ale jej długość pozostawiała wiele do życzenia.

Przechodzę obok Alice, która wisi na jakimś pilnym telefonie, przez który trajkocze z prędkością karabinu maszynowego. Nie widzi tego, ale po udanej próbie przejścia potrząsam dłońmi, jakbym miała w nich marakasy.

Pukam do drzwi Hays'a i potulnie czekam na zapraszający sygnał.

— Spierdalać!

O. Oto on.

Naciskam klamkę i wchodzę z uśmiechem na twarzy do jaskini lwa. I to dosłownie, bo papierzyska, którymi Hays zasłonił podłogę, tworzą złudzenie nieprzystępnej do życia sawanny.

— Ta makulatura ma jakiś cel zasadniczy, czy coś ci się ulało? — pytam, wchodząc ledwie za próg pomieszczenia.

Mężczyzna patrzy na mnie spode łba i gimnastykuje się, aby nie nastąpić na ułamek długiego rysunku jakiegoś mostu. Pochyla się tak bardzo, że brakuje milimetrów, aby runął jak długi na ten ważny świstek, który stara się dosięgnąć.

Wysuwam swoją nogę obutą w szpilki drogie, czarne i lakierowane na wysoki połysk. Czubkiem buta przysuwam mu papierzysko, po które się schyla.

Patrzy na mój but. Potem powoli sunie wyżej, aż spotykamy się wzrokiem. Jest tak wściekły, że kolor jego twarzy przebija barwą włosy.

Mrugam dwa razy.

— Kurwa! — wrzeszczy tak dziko, że podmuch krzyku łaskocze moje uda. — Adams!

Prostuje się i wpada na te swoje równiutko poukładane kartki, a potem w szale zmieszanym z amokiem, rozrywa je stopami. Kopie, przesuwa, depcze, aż w końcu chwyta róg i trzymając stopą dół, rozrywa projekty na pół.

Cofam się, aby wygodnie oprzeć się o drzwi. On dyszy ciężko, ale powoli widzę jak się uspokaja. Rozpina dwa górne guziki koszuli, zakłada ręce na biodra i mocno wciąga powietrze nosem.

Korzystając, że nic nie mówi, poświęcam ten czas na kontemplowanie nad jego urodą. Widzę elegancki, lekko szpiczasty nos, pięknie przystrzyżony zarost i długie, brązowe rzęsy, które rzucają cienie pod jego oczami. Wydatne kości policzkowe mocno kontrastują z kwadratową szczęką — którą posiada, bo przecież zabiłoby go, gdyby nie był ideałem kobiecych fantazji. Hays spokojnie mógłby być modelem. Myślę, że ze swoją budową i groźnym wyrazem twarzy, świetnie odnalazłby się w reklamowaniu jedzenia dla goryli. Umie zwisać z różnych belek, więc nadawałby się idealnie, nie musiałby nawet specjalnie ćwiczyć.

Mimowolnie chichoczę.

Przykrywam usta dłonią, ale dźwięk nie umyka jego uwadze.

Zwraca się ciałem ku mnie.

— Tak bardzo śmieszy cię moja złość? Może nie odczułaś jej nigdy wystarczająco dobrze, skoro masz czelność rżeć jak kobyła.

Parskam prawie, że chrumkając.

Ja, pierdolę. Kudłaty zwierzyniec!

— To nie jest śmieszne. — Wskazuję palcem na swoją głowę. — To jest. — I znów chichoczę.

— Twoje IQ sięgnęło dna, Adams. Ogarnij się.

— Nawet nie zapytasz co mnie rozbawiło? — pytam ze słyszalnym wyzwaniem.

— To ważne?

— Nie.

— To na chuj mi ta wiedza — burczy idąc w moim kierunku.

Schyla się chwytając metalowy kosz, koło moich nóg.

— Bo to zabawne.

— Mhm... — Nie brzmi na przekonanego. Wpycha mi kosz do rąk tak mocno, że tyłkiem obijam się o drzwi. — Posprzątaj papiery.

— O, nie!

Puszczam kosz, który głośno uderza o ziemię.

— Przestań niszczyć moje rzeczy! — wydziera się, opluwając mi policzek drobną ilością śliny. Tętnica szyjna ponownie zaczyna szybko mu pulsować. — Po prostu to pozbieraj, kobieto.

— Sam jesteś kobietą! — prycham.

Sprawnie omijam zarówno jego jak i smętnie leżący kosz i z gracja sunę do wygodnej kanapy.

— Wezwij sobie karetkę, bo chyba dostałaś udaru, albo mózg ci się przegrzał.

— Goryl. — Zsuwam szpilki i masuję obolałe palce. — Tak nazwałam cię w myślach.

— Rzeczywiście. Synonim kobiety, Adams.

Rusza do swojego biurka, po drodze jeszcze raz kopiąc swój zniszczony projekt.

— Zanim wyjdziesz, masz to posprzątać.

— Nie będę tego ruszać. To ty zniszczyłeś swoją pracę, więc ją teraz ładnie pochowaj. Możesz również złożyć mi kondolencje.

— Z powodu śmierci mojego projektu? — Siada w fotelu obrotowym.

Kiwam głową.

— Tak. Bo wolałabym, żebyś potraktował tak inne papiery. Teraz będę musiała kupić nową laleczkę voodoo i dźgać ją czymś innym niż ołówek, który zwinęłam z twojego biurka. Tamten widocznie nie działa. — Zmieniam masowaną stopę. — Chcesz go z powrotem? Może przy twoich projektach też nie będzie działał?

Otwiera klapę laptopa.

— Masz szczątki mojej uwagi. Gadaj co z tą kobietą, a potem zrób ze śmieciami co babskie i wypierdalaj.

Wykręcam oczami, bo on nawet nie patrzy.

— Jeśli musisz już wiedzieć, nazwa goryl pochodzi ze starej greki. Została zapożyczona ze słowa „gorillai" które dosłownie oznaczało „plemię owłosionych kobiet".

Patrzy na mnie, jakby nie rozumiejąc żartu.

Mnie samej wydawał się śmieszny, zaledwie chwilę temu.

— Musisz przyznać, że to...

Zagłusza mnie jakiś rockowy zespół, który dosłownie bucha dźwiękiem z każdej strony. Rozglądam się po gabinecie, ale Hays od razu wskazuje na sufit. Dostrzegam kilka kratek, na które wcześniej nie zwracałam uwagi. Te starannie ukryte głośniki są dla mnie dziwnie lubieżne.

Jak wiele można by zrobić w gabinecie, który pozwala doszczętnie odciąć się kurtyną dźwięku od innych pracowników.

To stwarza bardzo ciekawe możliwości.

Układam się wygodnie na kanapie, bo repertuar muzyczny nawet wkrada się w moje gusta. Trochę poleżę, odpocznę, zresetuję zmęczony nos... chociaż do tego przydałaby się jakaś dobra kawa. Tak robią w dobrych perfumeriach. Każą wąchać świeżo zaparzoną kawę, aby oczyścić powonienie z zapachów. Idę o zakład, że dobre cappuccino spełniłoby się równie dobrze.

Na pewno.

Muzyka cichnie, a zamiast niej, uszy gwałci przeraźliwie wyjące gówno w postaci dzwonka alarmowego.

Już chcę wstać, gdy hays dosłownie łapie mnie wpół i zarzuca sobie na ramię.

— Co się...

— Pożar! — krzyczy, wybiegając z gabinetu. Opustoszałe korytarza, które widzę nie dodają mi otuchy. Walę Haysa w plecy, aby biegł szybciej.

— Skąd wiesz?! — wrzeszczę. — Postaw mnie! Będę biegła szybciej.

On jednak wpada do windy.

— Nie! — Panicznie zaciskam dłonie na krawędzi, nie pozwalając drzwiom na zamknięcie. — Zdurniałeś?! — krzycze do jego tyłka. — Jeśli odetną nam prąd, to utkniemy tam i upieczemy się jak indyk na Święto Dziękczynienia.

Hays szybko wycofuje się z dźwigu i brutalnie stawia mnie na ziemi.

— Chociaż raz używasz mózgu.

— Szkoda, że ty nie używasz uszu.

Oboje chwytamy się jednocześnie za dłonie i żwawo biegniemy w kierunku schodów. Drzwi są otwarte, więc bez problemu dostajemy się na klatkę schodową.

Alarm jest tu słabiej słyszalny.

— Nie ma tu tych dzwonków czy głośników alarmowych? — Nawet nie wiem, przez co biją te, oby nie anielskie, dzwony.

— Skąd mam wiedzieć? Ja tu tylko wynajmuję pieprzone biuro — syczy. — Rusz dupę i złaź szybciej. Nie będę się za siebie oglądał, żeby sprawdzić czy dychasz.

I tak sprawnie zbiegamy po schodach, a to co mi właśnie powiedział jest jawną nieprawdą. Na każdym zakręcie klatki schodowej widzę jak kątem oka zerka, czy moje stopy za nim nadążają.

— Skąd wiedziałeś o alarmie?

— Na szczęście w telefonach istnieją wibracje.

— No tak. Zawsze masz ich po kilka w marynarce.

— Dwa — warczy.

Jego nogi pięknie pracują pod bordowym materiałem jego garnituru. Zastanawiam się, gdzie je szyje? Tak potężne uda nie weszłyby w zwyczajną rozmiarówkę. To znaczy: weszłyby zw za duży rozmiar, który na reszcie jego ciała wyglądałby jak zwyczajny worek.

— To kto dzwonił?

— Alice. Mówiła, że dobijała się do gabinetu, ale nic nie słyszeliśmy. — Rzuca mi wściekłe spojrzenie. — Najwidoczniej ktoś swoją tłustą dupą wcisnął od środka zamek.

— I to moja wina? — Irytuję się. — To ty włączyłeś to rypando tak głośno, że nie słyszeliśmy alarmu!

Mój podniesiony głos bardzo dobrze roznosi się po klatce schodowej. Hays przystaje tak nagle, że wpadam na niego. Mocno uderzam piersiami o jego twarde plecy.

— Słyszałaś? — pyta szeptem.

Kłopot w tym, że nie wiem, czy chce sprzedać mi jakiś komplement, czy pyta na poważnie.

— Nie — odszeptuję wprost do jego ucha.

Ale gdy żadne z nas się nie odzywa, faktycznie słyszę jakieś tłukące uderzenia.

— To chyba z dołu — mówię niepewnie.

— Brzmi jak taran... — Hays mruczy pod nosem. — Co mówiłaś o tych drzwiach na dole, Adams?

Opieram przedramiona na jego barkach, biorę dwa głębokie oddechy i uświadamiam sobie, o co dokładnie pyta.

— Myślisz, że to alarm próbny? A na dole drzwi są forsowane przez strażaków?

Odwraca się do mnie profilem. Jego usta są tak blisko mojej prawej dłoni, że dostaję w niej niewielkiego podrygu. mam wrażenie, że wystarczy moment a mnie ugryzie.

— To możliwe. Ktoś z zarządu mógł sprzedać twoje spostrzeżenia, żeby się popisać wiedzą.

— Miałeś to załatwić — przypominam ostro. — Żeby nie było sytuacji takich, jak ta.

— Cicho.

Mam ochotę stłuc go po głowie. Nienawidzę, gdy ktoś rzuca do mnie komendę tego typu i traktuje jak psa. Mężczyzna wyciąga telefon, a ja widzę, że wybiera kontakt do Alice. W ostatnio wykonanych połączeniach dostrzegam również połączenia do nic nie mówiących mi ludzi oraz jedno do mamy.

No przecież, że ją ma. To dość logiczne, że zjawił się na tym świecie dokładnie w taki sam sposób jak każdy z nas.

— Jesteś w stanie dowiedzieć się, czy zagrożenie jest realne, czy to tylko ćwiczenia?

Dziwię się, bo jego ton jest zgoła przyjemniejszy, niż gdy mówi do mnie. Może nie brzmi łagodnie i kojąco jak Jonah, ale wyraźnie słyszę, że stara się aby ta oschłość nie była aż tak powalająca, jak zazwyczaj.

Czyżby Hays lubił Alice?

Tylko co w tym dziwnego? Oboje są w podobnym wieku, a kobiecie na pewno można winszować zarówno inteligencji, charakteru co urody. Może nie była efemerycznie zwiewna, ale była sobą. A ja zdążyłam już się przekonać, że Hays ceni sobie naturalność u kobiet.

— Spróbuję się dowiedzieć. — Na łączu panuje głucha cisza, więc Alice musiała wyciszyć nas po swojej stronie aparatu.

— A jeśli coś naprawdę płonie, a my się nie ewakuujemy? — wysnuwam niepewne pytanie.

— Czujesz dym? — burczy.

— Nie... — Mocno zaciągam się powietrzem. — Nie. Nic takiego nie czuję.

— Więc to nie pożar.

— A może część budynku się zawaliła?

— Nie rozśmieszaj mnie — prycha mężczyzna. — O ile nie porwiesz jakiegoś samolotu, nic takiego się nie stanie. Budynek nie sypie się ot tak. Zresztą nawet, jeśli gdzieś zapadłby się sufit, powiedzmy pod naporem wyciekającej wody, reszta piętra spokojnie uniesie ciężar przez dłuższy czas, zanim ciężar zmiecie kolejny sufit. A mocno powątpiewam, aby ktoś godzinami pozwolił pływać jakiemuś piętru.

— A pożar w instalacji elektrycznej? Wyciek gazu? Pożar chemiczny i inne plagi?

— Pożar chemiczny? Adams, coś ty ćpała?

Uderzam go lekko w bark.

— To nie jest śmieszne! Środki czystości są łatwopalne i mogą wydzielać jakieś podtruwające substancje. — wpatruję się w jego telefon. — Powinnam cię tu zostawić i iść na dół.

— Nikt ci nie broni.

Bez ostrzeżenia kuca, a ja tracę równowagę. Chwytam barierkę w ostatnim momencie przed nadzianiem się kroczem na jego rudy łeb.

— To dlaczego w pierwszej chwili złapałeś mnie jak worek ziemniaków i zadbałeś, żeby moja dupa nie upiekła się na bekon?

Robię jeden krok i siadam na zimnej posadzce. Jedna ze zszywek nie wytrzymuje napięcia. Odpada, a moja sukienka jeszcze bardziej się podwija. Hays patrzy w zdziwieniu na dół mojej kiecki.

— Z daleka nie było ich widać. — Głową wskazuje na zszywki. Potem piorunuje mnie intensywnym spojrzeniem niebieskich oczu. — Zniszczyłaś moją niszczarkę, Adams?

Krzywię się, bo jego pytanie mnie denerwuje. Doskonale wie, że zgłaszałam psującą się niszczarkę wieki temu, a on nic z tym nie zrobił. Więc nawet jeśli wyzionęła ducha, to nie zamierzam za nią płacić, a on chyba dokładnie do tego tematu zmierza.

— Szefie, to tylko ćwiczenia — głos Alice brzmi jak śpiew zastępów aniołów.

Przynajmniej mogę być pewna, że nic nam nie grozi.

— Ok, dzięki.

— Czekaj! — Kobieta pokrzykuje dosyć gwałtownie. — Może nie jest to prawdziwe zagrożenie, jednak musicie się ewakuować. Na dole spisują wszystkich odratowanych, a budynek powinien być pusty. Możecie dostać nawet ukarani grzywną, jeśli pomimo alarmu zostaniecie w środku.

— Alice, dzięki. Wracam do pracy. Mam problem do rozwiązania.

— Ale...

— Rozprostuj nogi. Naprzeciwko mają dobry sernik z malinami.

Hays się rozłącza.

— Też chcę sernik z malinami.

Sunie oceniającym wzrokiem po moim ciele.

— Nadal masz okres?

— Jeśli powiem, że tak, to postawisz mi ciastko?

Przysuwa się blisko, a potem wciska mi swój telefon w ręce.

— Właśnie uratowałem ci życie, a ty myślisz o grudzie krowiego mleka z owocami? — cmoka. — Rozczarowujesz mnie, Adams.

— Czym? — unoszę się poirytowana. — Mam prawo wyjść z tego budynku i zrobić co mi się żywnie podoba. — Macham telefonem. — Dzięki za kartę. Postaram się nie wydać całości.

Wstaje i mierzy mnie przeciągłym spojrzeniem. Dopina dwa guziki w białym kołnierzyku, a kącik jego ust wędruje ku górze.

— Rusz dupę. Na dole na pewno ktoś staranuje w końcu te jebane drzwi. — Nawiązuje do ciągle słyszalnego stukotu. Odwraca się i wspina po schodach. — Co za debil zaprojektował pancerne drzwi na samym dole drogi ewakuacyjnej?

— Przecież nie są pancerne — odpieram z wyrzutem. — Byłeś tam kiedykolwiek?

— Nie zapoznaję się z przejściami dla biedoty, Adams. Mam stałą przepustkę.

Mam ochotę go czymś pizgnąć.

— Nie zostawiaj mnie!

Wbiegając po schodach, prawie potykam się o swoje własne nogi. Chwytam się barierki i wyklinam swoje bose stopy, które przez chwilę uczą się chodzić na nowo.

Hays na mnie nie czeka. Widzę jak jego pawiania dupa równo pnie się w górę.

— To co to za stukanie? Brzmi jakby było blisko.

Doganiam go na schodach przy czternastym piętrze.

— Idź i sprawdź.

— Gdzie?

— Adams, rób co chcesz. Ja mam robotę do zrobienia. — Spogląda na mnie kątem oka. — Mnie za to płacą.

— Super — odzywam się mrukliwie.

Nagle huk sprawia, że podskakuję i chwytam się jego ramienia.

— Hays, to nie jest normalne!

Dźwięk najpierw dobiegał z dołu, teraz brzmi jakby bliżej. Co za cholera?

Mężczyzna przysłuchuje się chwilę, a potem popycha drzwi na piętrze piętnastym. Ruszam za nim, bo naprawdę nie chcę zostać sama w opuszczonym budynku, który bębni mi na nerwach.

— To sygnał SOS — peroruje Hays.

Podchodzi do szybu windy, który z jednej strony sąsiaduje z klatka schodowa, na której byliśmy i wali pięścią w metal.

Po chwili ciszy odpowiada mu szybki łomot.

— Siedź tam cicho, idioto! — wrzeszczy. — Mózg pęka od tego hałasu.

— Hays! — syczę.

Znów słychać ogłaszające walenie.

— To tylko ćwiczenia! Jak wróci prąd, to wysiądziecie z windy! — krzyczę do zamkniętych drzwi windy.

— Pomocy! — ryczy co sił w płucach męski głos.

— Chyba jednak są niżej, bo słabo ich słychać — rzucam do Hays'a. — Leć na dół po straż, niech włączą zasilanie, a ja poszukam ich po piętrach.

— Ratunku! — ochrypły głos kobiety, dołącza do stukających dźwięków.

Telefonem Hays'a walę w drzwi windy. Gdy tylko stukam, tamci się uspokajają.

— Ej! — Mężczyzna wyrywa mi swoją komórkę. — To drogie gówno. Obok masz kosz na śmieci, jak już tak bardzo chcesz iść w heavy metal.

— Odwal się, durniu! — Nie wytrzymuję. — Oni się boją i potrzebują pomocy.

— To tylko alarm — odzywa się chłodno.

Wciskam palec w jego klatkę piersiową i kłuję go raz po raz. Spogląda na mnie z wyzwaniem w oczach.

— Mam ci przypomnieć, że jeszcze chwilę temu chwyciłeś mnie w pół i bosą chciałeś mężnie ratować? I o ile mnie pamięć nie myli sam chciałeś skorzystać z windy obok. — Palcem drugiej dłoni wskazuję drugi szyb. — Więc nie bądź taki prędki w bagatelizowaniu strachu innych osob. Równie dobrze to mogliśmy być my. Gdybym cię nie zawróciła, siedzielibyśmy w windzie obok i bali się równie mocno co oni.

Hays chce coś powiedzieć, ale kręcę groźnie głową, komunikując mu, że ma milczeć.

— Ty masz swoją Alice, która wyjaśniła ci, że to alarm próbny — kontynuuję. — Oni prawdopodobnie nie mają przy sobie telefonów.

Hays wzdycha głęboko, a mój palec jeszcze mocniej naciska na jego ogromny mięsień piersiowy.

Ja pieprzę. Widzieć go nago, a dotykać przez materiał koszuli, to zupełnie dwie inne rzeczy. Przełykam łapczywie ślinę. Takie mięśnie powinny iść w parze z licencją medyczną, aby facet mógł udzielać kobietom w gorączce, specjalistycznej pomocy.

Bleh, Adams. Masz teraz grzeszyć empatią a nie myślą.

Znów rozlegają się głośne uderzenia.

— Pomocy, kurwa! — drze się facet i znów czymś wali w metalową ścianę windy. Albo któreś drzwi na piętrze.

— Dobra. Ty pójdziesz na dół, a ja tu poczekam.

— I co zrobisz? — pytam powątpiewając w jego intencje.

Hays rozgląda się uważnie po holu nieznanego piętra i z blatu recepcji kradnie czyjąś książkę.

— Poczytam — macha grubym woluminem w twardej oprawie.

— Halo?! — głos kobiety z windy brzmi jakby o oktawę wyżej niż powinien. — Jesteście tam?!

— Tak! — odkrzykuję. — Już idę po... — przerywam, bo dochodzą nas męskie przekleństwa i głęboki okrzyk bólu kobiety.

Hays naraz napieprza książką o drzwi.

— Zostaw ją, chuju! — krzyczy tak głośno, że odsuwam się dwa kroki w tył. — Tam są kamery! Nagrały cię skurwysynie! Zostaw tę kobietę, bo dopilnuję, aby twój kutas...

— Nie strasz mnie kutasem! — drze się w odpowiedzi zdenerwowany mężczyzna. — Chuja mi urwało! Nie czuję go. Pomocy, kurwa, pomocy!

Spoglądamy na siebie z Hays'em.

— Co tam się dzieje? — szepczę.

— Na którym piętrze jesteście?! — krzyczy Hays, który łączy się telefonem z Alice.

— Na trzynastym! — zawodzi kobieta.

— Alice, daj ten telefon komendantowi. — Chwila ciszy. — Strażaków. Po co mi psy? — Znów milczenie. — Jakie ma to, kurwa, znaczenie czy proszę o komendanta czy szefa batalionu? Daj mi kogoś z tytułem na kurtce... Tak. Jestem w budynku. Z kobietą obok mnie. — Wzdycha. — Ona czuje się dobrze, ale w windzie mamy parę kretynów, która się zacięła.

— Zakleszczyła! — wrzeszczy kobieta, a ja zastanawiam się jakim cudem słyszą co mówimy.

— Zakleszczyła — poprawia się mężczyzna. Marszczy brwi i piorunuje mnie wzrokiem. — Że co, kurwa?

— Przestań tyle przeklinać. Daj mi telefon — wyrywam go z jego rąk. — Halo?

— Kto mówi? — odpowiada mi męski głos o niezbyt przyjemnej barwie.

— Saylor Adams, jestem w budynku ze swoim szefem.

— Zakleszczyliście się w windzie?

— Nie — odpowiadam niepewnie. — My nie, ale ta para w windzie już tak. Słyszę dyszenie, chrzęszczenie i coś co przypomina tupanie. — Idziecie, tak?

— Które to piętro?

— Trzynaste — warczy Hays, który najwidoczniej wszystko słyszy. Gromię go wzrokiem.

— Nie widzę was. Co tu się kurwa dzieje.

— Już jesteście?

— Na trzynastym.

— Są na trzynastym — mówię do Hays'a.

— Gdzie pani jest? — pyta dowódca. Niemal czuję, jak ostatkiem sił powstrzymuje furię.

— No my jesteśmy na piętnastym...

Skrzypienie drzwi odwraca moją uwagę.

— Mam ich.

Młody, przystojny blondyn w ognioodpornym stroju z kaskiem w lewej dłoni stopą blokuje drzwi do klatki schodowej.

— Niewłaściwa komunikacja potrafi być zabójcza — rzuca, patrząc to na mnie, to na mojego szefa. — Idziecie?

— Gdzie? Ja wracam do siebie — prycha Hays. Niekulturalnie kopie książkę, która odbija się od boku recepcji.

— A ty? — zwraca się do mnie. — Nie chcesz zobaczyć zakleszczonych ludzi?

Uśmiecha się filuternie, jakby ze mną flirtował. Sunę wzrokiem po jego gładko ogolonej twarzy, jasnych oczach i równych, białych zębach. Jest oczywiście przystojny, ale nie ma w sobie nic charakternego — przynajmniej z wyglądu. Jednakże, strój strażaka wyglądał interesująco.

— Zakleszczyli? — Zachłystuję się, bo dopiero teraz dociera do mnie to słowo. — Chcesz powiedzieć, że się „zakleszczyli"?

Blondyn uśmiecha się szeroko.

— Przecież dokładnie to powiedział — burczy Hays.

— No chodźcie. Ja nie będę za was zbierał zjebki od szefa. — Popycha stopą drzwi, aby jeszcze mocniej się rozwarły. — Ile razy widzieliście szczepionych ludzi, co?

— A ty? — odpieram pytaniem, ochoczo drepcząc w kierunku strażaka.

— Zakleszczenie to właściwie norma, przy żarówkach i dezodorantach w dupie. Raz nawet ktoś wsadził...

— Już! — urywam jego wypowiedź. Gdy mijam młodego strażaka, Hays gniewnie rusza za nami. — Skąd pomysł na próbę ewakuacyjną?

— Wygraliście w loterii na ćwiczenia w wysokim budynku. — strażak sprawnie zbiega po schodach. — Normalnie zajęłoby nam to jakieś dwadzieścia minut roboty, ale postanowiliście ubarwić nam służbę.

— My?

— Ten to Hays? — pyta, wskazując za siebie, na wielką górę mięśni w bordowym garniturze, która posępnieje z każdą sekundą. — Tłum omdlewających kobiet zgłaszało, że go brakuje...

— Urocze — komentuję.

— No — śmieje się butnie. — Męska część jasno twierdziła, że wyszedł na kolację.

Otwiera przede mną drzwi.

— Co jest, James? — Wysoki, brodaty mężczyzna o szpakowatych włosach nie jest w stanie opanować zdziwienia. — Pierdolę.

Dowódca dłoni macha dłonią od niechcenia i skupia swoją uwagę na drzwiach windy, które dwóch strażaków właśnie rozchyla.

Naszym oczom ukazuje się widok roznegliżowanej, męskiej dupy, napiętej do granic możliwości. Mężczyzna ma chociaż na tyle szacunku, że zasłania sobą kobietę. Jego portki plączą mu się gdzieś w okolicy kostek, tuż przy zdewastowanych dwóch segregatorach. Już wiem, czego używał do napieprzania w drzwi.

— Pomocy — charczy. — Wyjmijcie go.

Strażak, który podchodzi do nich z folią życia nie zwraca na niego uwagi.

— Prosze odchylić się lekko do tyłu. Przykryję cię od przodu — zwraca się do kobiety. — A mój kolega z tyłu.

Rzeczywiście, zaraz pojawia się drugi strażak z kolejną folią.

Kobieta zaczyna łkać i mocno pociągać nosem.

— Kurwa mać! — dyszy facet. — Zróbcie coś. Cokolwiek!

— Uspokój się chłopie — mruczy dowódca, który opiera się o ścianę przy windzie i wsuwa do niej jedynie głowę. — W szpitalu was rozdzielą. Dadzą ci jakiś zastrzyk, żeby kuśka ci nie odpadła i jak chuć ci przejdzie, to i problem się rozwiąże.

— Myślałem, że tak się dzieje tylko u psów — mówi Hays, gdzieś nad moim ramieniem.

— Bo się dzieje — odpiera dowódca. — U ludzi trzeba bodźca. Niech zgadnę. Przestraszyłaś się alarmu, co?

Kobieta potakuje i płacze jeszcze mocniej.

— No już, już — pociesza ją jeden z funkcjonariuszy, którzy wyprowadzają ją z windy. — Wszystko będzie dobrze.

— Nie jedziecie windą? — dziwię się.

— Nie. Ćwiczenia to ćwiczenia. Nosimy, chłopcy! — rzuca rozkaz, a para bardzo szybko zostaje zapakowana na nosze, które leżą przy drzwiach. Para znika za drzwiami do klatki schodowej.

— A wy — zwraca się wrogo do mnie i Hays'a — nie liczcie na kolejny biurowy romans. Wypierdalać mi na dół. Jak się zwiniemy, to się sobą, kurwa, zajmiecie.

— Nie dostaniemy mandatu? — pytam, odwracając się i ruszając w dół.

Spogląda po mojej krótkiej, zszytej zszywkami kiecce, a mnie nagle marzy się worek pokutny.

— To ostatnie ćwiczenia zanim przejdę na emeryturę — chrypi przez zaciśnięte zęby. — Jak sądzisz, jak będzie wyglądał raport, co?

— No... trochę mi przykro... — schodzę bosymi stopami po zimnych stopniach.

— Było idealnie! — syczy. — Wszystko poszło jak z płatka, uratowaliśmy zakleszczoną parę, sprawdziliśmy drogę ewakuacyjną całego budynku i znaleźliśmy dwóch ludzi z atakami paniki, którym pomogliśmy. Rozumiecie?

Nie. Facet chce ściemniać w raporcie? Jak często takie rzeczy miały miejsce? Czy przypadkiem nie było istotne, że przez tyle czasu nie doszli do piętra trzynastego, na którym sami usłyszeliby parę kochanków? Gdzie byli? Stali na dole i liczyli, że zaraz wyjdą z budynku, zaliczając ćwiczenia, aby papierek się zgadzał?

Spoglądam na Hays'a, ale on jedynie uparcie patrzy przed siebie. Nie widzę po nim żadnych emocji.

— To nie fair — mówię. — Powinniście ich znaleźć sami. Gdyby nie my, bylibyście wzywani drugi raz po ruszeniu dźwigu i wtedy nie byłyby to ćwiczenia, a zdarzenie. Nie można...

Strażak popycha mnie do przodu. Popycha za plecy, abym szła szybciej. Mocno.

Mam ochotę zaprzeć się stopami jak oślica.

— Mówi pan, że nie było potrzeby sprawdzania całego budynku?

— Nie ucz mnie życia, synku. Różne rzeczy czasem trzeba obejść. Wyobraź sobie, że moi chłopcy zostaliby teraz rzuceni w pożar, a ich ciała byłyby zmęczone noszeniem sprzętu na czterdzieste szóste piętro i z powrotem. Na kogo wolałbyś, żebyśmy poświęcali swoje siły co? Na ratowanie papierów czy żywych ludzi?

— Może tego dyktafonu. — Klepie się po kieszeni marynarki. — Całkiem nieźle nagrywa.

O, cholera. On ma manię, czy co?

Przystaję i widzę, jak dwóch mężczyzn mierzy się na siłę swojego spojrzenia.

— Adams, idź po ten sernik — rzuca, a ja go słucham.

Zbiegam po schodach zła na wszystkie skorumpowane świnie, które nie wypełniają swoich obowiązków. I na Hays'a, który perfidnie przykłada do tego rękę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro