Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5



https://youtu.be/GcivcwFHyos


— Czego znowu nie rozumiesz? — pyta poirytowana Alice, zza swojego biurka. — Masz jechać do Hays'a pod wskazany adres. Zawieziesz mu potrzebne dokumenty, a potem wrócisz do firmy.

— Czy nie mamy od tego kurierów? Maili? Gołębi pocztowych?

Alice wygląda jakby chciała zdzielić mnie zszywaczem w głowę.

— Rozumiem, że odmawiasz wykonania polecenia służbowego, tak?

Z wolna wyciąga jakiś druczek, który leży na środkowej półce jej pieciopółkowego koszyka. Bardzo ociężale kładzie go przede mną.

Czytam zawartość, ale roi się w nim od wielu odnośników pomniejszonym drukiem. Przełykam ślinę ze zdenerwowaniem.

— To gdzie mam się udać?

Alice stuka ładnym, granatowym paznokciem w żółtą karteczkę, która jest doklejona do białej teczki z logo firmy.

Chwytam teczkę w dłonie i dociskam ją do swojej letniej sukienki. Nie jestem dziś ubrana w nic eleganckiego, bo na dworze panuje taki skwar, że obawiałam się, że do pracy dotrę bez powłoki skórnej.

Moja różowa kiecka na ramiączkach w białe kropki, zdaje się jednak nikomu nie przeszkadzać. Wszyscy sobie z niej żartują, co cały dzień słyszę gdzieś po kątach. Miło, że koleżanki z pracy komentowały goliznę moich nóg. Poprawiły mi dzisiejszy dzień, bo doskonale wiem, że jeśli kobiety tak żywo coś komentowały, to albo była to obrzydliwa okropność, albo pięknie zarysowane i opalone nogi, które przyciągały łakomy wzrok.

Kolegów również. Nagle w pomieszczeniu służbowym robiącym za kafeterię, poznałam chyba wszystkich mężczyzn pracujących w „H.Creator". Jedynym, którego dziś jeszcze nie widziałam, był mój szef.

Ale spokojnie. Alice dba o to, abym nie miała ani chwili wytchnienia od tego faceta.

Wypożyczam miejską hulajnogę, bo wolę pęd wiatru we włosach niż ryzyko natrafienia na niesprawną klimatyzację w taksówce lub uberze. Szybko mknę przez miasto, zastanawiając się dlaczego tak pilną teczkę posyłają w rękach pracownicy, której nic nie płacą. Gdzieś z czeluści mojego plecaka wibruje mój telefon. Gdyby nie to, wcale nie wiedziałabym, że ktoś do mnie dzwoni — dźwięki miasta za bardzo torpedują moje uszy.

Zatrzymać się czy nie?

Nie.

Jadę dalej. Jeśli to coś pilnego, oddzwonię za chwilę. Będę miała pretekst, aby uciec od Hays'a.

Hays.

O, Chryste!

Hulajnoga ucieka mi spod nóg, a ja piszczę spodziewając się bólu. Upadam dłońmi na lekko pożółkłą trawę, ale kolanami uderzam w betonowy krawężnik.

— Hej! — krzyczy jakiś męski głos.

Spoglądam w górę i patrzę jak jakiś obcy mężczyzna pokazuje mnie palcem reszcie ekipy budowlanej. Do której należy, uwieszony na belce stropowej, Hays.

Mężczyzna wygląda jak ucieleśnienie męskości. Siłą samych nóg trzyma się na belce, z której zwisa głową w górę. Jego silne mięśnie nawet nie drżą, gdy podtrzymują jego ogromny tułów i wiertarkę, którą głośno coś przykręca. Okulary ochronne utrudniają trochę jego identyfikację, ale jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości, co do tego, kogo przed sobą widzę, to rozwiewał je połyskujący w słońcu, rudy kolor włosów.

Spocony mężczyzna odchyla tułów do tyłu i patrzy na powstałe w dole zamieszanie. Po chwili prostuje cały tułów, pozwalając wreszcie odpocząć zmęczonym mięśniom brzucha. Jego pępek praktycznie faluje, gdy łapczywie chwyta hausty powietrza. Krople potu płyną drobną strużką w kierunku jego mięśni piersiowych.

Ja też chyba się zaraz ugotuję.

Co to za popieprzenie męski obraz?

— Krwawisz — stwierdza przystojny ciemnoskóry mężczyzna, który wyciąga swoją dłoń, oferując mi pomoc. — Musisz uważać. Te hulajnogi bywają zdradliwe. Dasz radę wstać?

Nie patrzę na niego. Nie potrafię oderwać wzroku od Hays'a. Patrzenie na niego wydaje się czymś wręcz zakazanym. Może i widziałam go już bez koszulki, ale nigdy nie przypuszczałam, że potrafiłby chwycić za sprzęt i dosłownie stawiać dom od podstaw. Własnymi rękoma.

— Kurwa — klnie.

Jedną dłonią chwyta się belki stropowej, a potem rozplata swoje nogi i zwinnie zeskakuje. Jego mocne buty robocze, stabilnie amortyzują upadek, ale odrobinę zbyt luźne spodnie typu cargo, zsuwają mu się z bioder. Uwidaczniają jego mocno zarysowane mięśnie skośne, zlokalizowane tuż nad talerzami biodrowymi.

Cholera, cholera jasna!

Mężczyzna sprawnie maszeruje w moim kierunku, a ja próbuję się pozbierać.

— Masz siłę wstać? — Ciemnoskóry mężczyzna kuca przede mną. Dotyka delikatnie mojego ramienia.

— Zajmę się nią — zirytowany Hays, wchodzi w przestrzeń pomiędzy mną a dobrym samarytaninem i wciska pode mnie swoje ręce. Jego szorstkie rękawiczki trą o moją nagą skórę na ramionach. — Zabierz tę hulajnogę, bo spowoduje kolejny wypadek. Chociaż nie. Wszystko zależy od braku umiejętności kierującego.

Posyła mi wszystkowiedzące spojrzenie, a potem pewnie podnosi w swoje objęcia.

— Zostaw mnie! — piszczę niemal natychmiast. Tak dla zasady.

— Rozpieprzyłaś sobie kolano i chcesz, żebym odpowiedział za nieudzielenie ci pomocy? Nie na mojej warcie.

— Kogo cytujesz?

— Twoje marzenie senne.

Wchodzimy do blaszanego kontenera, który służy pracownikom za prowizoryczne centrum odpoczynku. Wiercę się w jego ramionach, gdyż tam, gdzie moja skóra zbiega się z jego, czuję intensywną lepkość jego potu. Oraz niemal parzącą powierzchnię nagiego ciała mężczyzny.

Hays sadza mnie na metalowym stole, a potem schyla się, aby wyjąć spod niego apteczkę.

— Co tu robisz? — wypalam.

Wraca do mnie spojrzeniem, gdy rzuca z hukiem metalową skrzynkę. Otwiera ją i wyjmuje odkażacz oraz plastry.

Wyrywam mu je z rąk. Sama potrafię ich użyć.

— Nie kradnij mi pytań. Lepiej ty mi powiedz skąd masz adres.

— Mam go... — O, kurwa! Nie mam teczki!

Zrywam się tak szybko, że szoruję gołą skórą o metal.

— Auć! — krzyczę, bo pośladek boli tak, jakbym zjechała po rozgrzanej zjeżdżalni. Hays ma czelność parsknąć śmiechem. Staram się go wyminąć, ale nie pozwala mi obok siebie przejść.

— Gdzie? — pyta jednocześnie rozkazując mi zostać.

— Po cholerną teczkę!

Mierzę go wkurzonym spojrzeniem.

Cholera jasna! Jestem idiotką. Zgubiłam jakieś ważne dokumenty, które pewnie są jakąś tajemnicą handlową. Zajebiście. Teraz dostanę od życia po dupie.

— Co ty znowu pierdolisz? — sfrustrowany przysiada na krześle obok wyjścia z baraku. Długą nogą blokuje wyjście. — Włącz swój mózg i zacznij myśleć, Saylor.

Jego krótka, treściwa reprymenda oczywiście mnie denerwuje.

— Nie oceniaj mnie swoją miarą. Jeśli ty potrafisz swój mózg włączać i wyłączać, to gratuluję. Mój działa cały czas. To w jakim wieku opanowałeś pstrykanie logiką, co?

Hays mlaszcze zdegustowany poziomem tej rozmowy. Niemal robię to samo.

— Alice ma dziwne poczucie humoru — cedzi.

— Dasz mi wyjść?

— Nie — odpowiada, zamykając nogą drzwi od tej nagrzanej puszki. — Zdezynfekuj sobie to gówno. — Ruchem głowy wskazuje na moje kolano.

Wściekle psikam płynem odkażającym swoją niedużą ranę, a potem naklejam dwa plastry.

— Gotowe. Zaleczone i zagojone. — Chowam wszystko do apteczki, którą wrzucam pod stół. — Hays, to nie żarty. Puść mnie, albo zaraz będziesz chciał opierdolić mnie wzdłuż i wszerz.

Mężczyzna bezczelnie na mnie patrzy.

Wzdłuż i wszerz.

— Pomyśl, delfinku.

— Nie nazywaj mnie tak! — furia przyprawia mnie o szybkie tętno.

Uderza stopą w podłogę.

— To nie zachowuj się jak idiotka! Myśl, Saylor!

Wrzeszczy na mnie tak, że mam ochotę równie głośno wykrzyczeć swoją frustrację. A jego muskularny tors który unosi się w zdenerwowaniu, nie pomaga.

Mam ochotę zedrzeć z siebie sukienkę, żeby tylko sprawdzić, czy on będzie reagował na mnie tak samo jak ja na niego. Chcę triumfować, gdy jego uwaga będzie rozproszona pomiędzy moją koronkową bieliznę a wszystko to, co przez nią przebija. Chcę, żeby czuł się tak jak ja w tej chwili.

— Wiesz, co? Mam dosyć grania słabymi kartami.

Wszystko, albo nic.

Ruszam z furią w jego kierunku. Chyba szykuje się na zderzenie, bo niemal widzę, jak dociska podeszwy stóp do podłogi. Gwałtem naruszam jego przestrzeń osobistą, gdy staję w rozkroku pomiędzy jego wysuniętym udem. Łapię jego prawą dłoń, zrywam z niej rękawiczkę i kładę ją między swoimi piersiami.

— Kurwa. Say? — Wydaje się z lekka spanikowany. Albo przynajmniej nieźle zdziwiony.

Mierzę go bezlitosnym spojrzeniem, tak bardzo niepasującym do mojego dzisiejszego, dziewczęcego ubioru.

— Czujesz to, Hays? — Mój ton przykuwa jego uwagę. Bystro odwzajemnia spojrzenie. — To ludzkie serce. Bije dokładnie tak, jak twoje. I ono czuje, wredna meduzo. — Potakuję głową, bo właśnie z nią mi się kojarzy. — Doskonale rozumiem, że nie pałasz do mnie sympatią. Mam swoją wytrzymałość i zapewniam, że nie musisz się ze mną pieścić, jednak każdy ma swoje granice. Moją jest ten cholerny, delfinek!

— To nie...

— Nie przerywaj mi! — pokrzykuję. — Pewnie chciałeś powiedzieć, że to tylko zwierzę. Może i takie było, zanim nie wyjaśniłeś mi, dlaczego mnie tak nazwałeś. — Pociągam nosem. — Mam po dziurki w nosie słuchania za jak głupią blondynkę mnie uważasz.

Hays zaciska dłoń na dekolcie mojej sukienki.

Mocno.

Zachłystuję się powietrzem, gdy on wspierając się na mnie, wstaje. Monstrualna góra mięśni przytłacza mnie teraz w każdy możliwy sposób. Mężczyzna przyciąga mnie za cienki materiał, a ja wspinam się na palce pociągnięta przez jego siłę.

Jego oddech owiewa moją nagą szyję, a kropla potu z czubka jego nosa spada na mój mostek.

Chwytam go mocno za nadgarstek. Chcę się cofnąć, ale nie mam żadnego pola manewru. Przeszywa mnie krótki dreszcz.

Czy on mnie uderzy?

— Hays? — pytam z większą pokorą.

Mężczyzna dociska swoje czoło do mojego i z premedytacją dmucha na mnie wstrzymywanym powietrzem.

— Co powinienem wytłumaczyć ci najpierw? — odzywa się szorstko. — Mam opowiedzieć o tym jak durnie się czasem zachowujesz czy o tym jak naiwnie wierzysz we wszystko co usłyszysz? Który temat mam poruszyć najpierw. — Groźnie zbliża swoje usta do mojego ucha. — Powiedz mi, Saylor. Co takiego sobie pomyślałaś, gdy moja sekretarka wysłała cię z teczką do mnie? Naprawdę sądziłaś, że ktokolwiek powierzy ci ważne dokumenty i pozwoli szorować nimi uliczne krawężniki?

Boże! Dopowiadam sobie drugie i trzecie dno do jego wypowiedzi, ale on brzmi jednocześnie przerażająco, toksycznie... i tak władczo.

Tak cholernie seksownie. Męska energia wręcz się z niego wylewa. Puls mi przyspiesza. Oddech staje się płytszy. Mózg skupia się na powstającej gorączce.

O, nie. Nie, nie, nie!

Ja pierdolę! Tylko nie on.

A jednak, gdy przełykam ślinę, próbując nawilżyć wysuszone gardło, wiem doskonale kto wypełzł z czeluści mojej osobowości.

Zaciskam zęby.

— Puść mnie wreszcie, Hays.

Staram się zamknąć na niego wszelką percepcją.

Nie chcę tego. Nie chcę jej. Nie z nim.

Po jego twarzy przemyka krótki przebłysk zawahania. Krzywię się więc, jakby jego dotyk mnie brzydził, a on prawie od razu rozwiera swoją pięść, zostawiając po sobie pomięty materiał sukienki.

— Jak chcesz — mówi obojętnie, ale złość emanuje w każdym jego oddechu.

Odsuwa się o krok. Jeden krok jest wystarczający, abym mogła trzeźwiej myśleć.

— W teczce były pewnie jakieś czyste kartki — stwierdzam głucho, pojmując rzeczywistość. — Nie wiem jednak, dlaczego Alice miałaby mnie tu przysyłać. To też uważasz za pytanie niezasadne?

— Może i zasadne.

Mija mnie, prawie potrącając swoim ramieniem i otwiera butelkę z wodą. Łapczywie wychyla pewnie z pół jej zawartości. Do końca tego nie wiem, bo polegam tylko na zmyśle słuchu. Wzrok utkwiłam w zamkniętych drzwiach przed sobą.

— Po co to wszystko? — szepczę do siebie.

Czy on kiedykolwiek chociażby pomyślał o zmianie swojego zdania odnośnie projektu brooklyńskiego apartamentowca?

— Zapytaj Alice. Skoro cię tu wysłała z pewnością miała jakiś powód. Ona nie jest tak małostkowa, jak wy wszystkie.

— Wy wszystkie?! — krzyczę. To zdanie nie umyka mojej uwadze. Odwracam się i przyłapuję oczy Haysa, które jednym, szybkim ruchem wracają do okolic mojej twarzy. — O kim mówisz?

Jednym udem przysiada na nagrzanym, metalowym stole. Jego spodnie widocznie dobrze chronią przed temperaturą.

— Nie udawaj.

— Cholera, Hays, nie rozumiem cię. — Kręcę głową bo mężczyzna zachowuje się niedorzecznie. — Wracam do biura.

— Znajdź najpierw teczkę. Teraz ją chcę.

Zaciskam powieki i staram się resztką sił powstrzymać od rzucenia się na niego. Nie wiem co bym mu zrobiła i to gorsze, niż jasno sprecyzowany plan wydrapania mu oczu.

— Żeby ją przynieść, muszę wyjść na zewnątrz.

— To idź — rzuca nagle zupełnie obojętny.

Przyciskam dłonie do dekoltu, aby rozprostować marszczenia upamiętniające miejsce spoczynku jego ręki, a on wpatruje się we mnie tak, jakby już mnie nie widział, jakby jego myśli dotyczyły już zupełnie innego tematu.

Sprawnie wychodzę z blaszanego kontenera. Upalna pogoda na zewnątrz jest przyjemniejsza niż zaduch tamtej puszki.

— To twoje. — Po mojej prawej stronie stoi oparty o blaszak, robotnik, który wyciągnął do mnie pomocną dłoń. — Nawet się nie uszkodziła.

Faktycznie. Biała teczka, którą mi podaje, nie ma żadnego zagięcia. Chłopak szuka mnie swoimi ciemnymi oczami, więc uśmiecham się serdecznie.

— Dzięki. Myślę, że Hays urwie mi dupę tak czy siak, ale przynajmniej ją dostarczę. — Macham teczką.

Robotnik wyciąga do mnie czystą dłoń.

— Luke — przedstawia się.

— Saylor — odpowiadam, potrząsając jego ręką.

— Nie przejmuj się szefem. Hays to dupek. — Mam wrażenie, że mówi to zbyt butnie. — Nie to co ja. Ja nigdy bym cię tak nie potraktował. Zwłaszcza za kilka pustych kartek papieru.

Mrużę oczy.

— Zaglądałeś do teczki?

Facet nie ma instynktu samozachowawczego, bo po prostu kiwa głową, ciągle nonszalancko opierając się o blaszaną budę.

— Nie powinieneś tego robić — oznajmiam szorstko.

Mężczyzna unosi brwi w zdziwieniu.

— Bo to taka tajna korespondencja? Przecież słyszałem, jak mówiliście, że to nic ważnego, to spojrzałem, żeby zobaczyć czy to prawda.

Nie podoba mi się, że nas podsłuchiwał.

— Słuchaj, Luke. Jeszcze raz dziękuję za pomoc...

— To podziękuj mi jakoś przyjemniej — wpada mi w zdanie.

Fuj! Luke jest śliski. Łatwo przyszło, łatwo poszło. spadaj z mojego życia.

— Chcesz, żebym cię gdzieś kopnęła?

— Nie żartuj, blondyna. — Pochyla się w moim kierunku. — Przecież słyszałem jak na siebie dyszeliście. Haysa nie poderwiesz, ale mnie możesz zabrać na randkę. Masz swoje potrzeby i to jest spoko.

— Co ty bredzisz?

— Tylko głupi by nie zauważył, że jesteś podniecona. Twoje sutki...

Uderzam go teczką w rękę, którą bezczelnie wyciągnął, aby wskazać omawiany cel. A potem, tą samą teczką, walę go po głowie.

Raz, drugi, trzeci.

— Odwal się! — odgania mnie ręką jak niesforną muchę.

— Amory już się skończyły, tak?! Dajcie mi święty spokój! — syczę do wpatrującej się we mnie ekipy budowlanej. — A tobie — tłukę Luke'a ostatni raz po ramieniu — doprecyzuję, że Hays nie jest dupkiem. Pracuje z wami ramię w ramię w pocie czoła, a ty go tak nazywasz? To niewdzięczne! — prycham. — I nigdy więcej nie waż się komentować moich cycków!

Kilku mężczyzn, którzy są najbliżej wygląda na nieźle ubawionych.

Luke patrzy na mnie jak na wariatkę i powoli cofa się do swojej grupy. Odchylam głowę do tyłu i zawodzę głośno. Przynajmniej przynosi mi to chwilową ulgę. Robię obrót na jednej nodzę, a potem jak burza wpadam po raz ostatni do blaszaka.

— Proszę. Twoje niezbyt cenne papierzyska. — Wciskam mu w dłonie powyginaną teczkę w formacie już kompaktowym. Wygląda na odrobinę mniej zdenerwowanego niż przed chwilą. Powiedziałabym, że patrzy na mnie bardziej... miękko? Albo tylko sobie to ubzdurałam. — Ucierpiały gorzej niż moje kolano. Jeśli więc to już wszystko i jestem tu tak potrzebnie niepotrzebna, to wracam do biura.

Po prostu wychodzę.

Mam archiwum do rozerwania na strzępy.

*

Szczotka do toalety, mydło w płynie, chusteczki nawilżane, karma dla rybek, lody, drugie lody, truskawki, gotowa pizza. Zakupy pierwszej potrzeby zrobione.

Omiatam wzrokiem marnie wyglądający koszyk i staję w kolejce do kasy samoobsługowej.

— Zapraszam do kasy numer trzy! — krzyczy zdartym głosem kasjerka. Pofarbowana na fioletowo dziewczyna wygląda na kogoś mniej więcej w moim wieku.

Rozpoczyna się powolna roszada. Ci z pełnymi wózkami ruszają w kierunku kasjerki, a tacy jak ja spokojnie czekają, aż kolejka się skurczy.

Nie rozumiem dlaczego ludzie mają przeświadczenie, że jeśli zrobili duże zakupy, to przy kasie tradycyjnej zostaną obsłużeni szybciej.

Chociaż może to dobrze, że ludzie z nich korzystają? W końcu to usługa, która przez długi czas była niejako w cenie zakupów. Teraz dużo częściej pracę kasjera wykonywaliśmy sami, tym samym zmniejszając liczbę ich stanowisk.

— Spiskowiec powiedziałby, że dajemy się wycyckać za darmo i z uśmiechem na twarzy.

Nagły rozmówca mnie zaskakuje.

— Słucham? — pytam starszego Pana, który stoi tuż za mną. W koszyku ma pół tortu urodzinowego i trzy puszki coli.

— Myślałaś o idei kas samoobsługowych, prawda?

Unoszę brew w zdziwieniu.

— Tak? A skąd wiesz? Może właśnie myślałam o lodach, które mi się topią?

Starszy mężczyzna się uśmiecha dobrodusznie.

— Jeśli powiem, że jestem jasnowidzem, to mi uwierzysz?

— Nie. W mentalistów też nie wierzę. Chociaż serialowy Patrick Jane był uroczy i inteligentny.

— Zwolniła się kasa. Korzystacie? — pogania nas inny starszy człowiek. Ten ma pokaźny brzuch i czerwony scyzoryk u pasa.

— Nie — odpowiadamy jednocześnie z moim rozmówcą.

Odsuwamy się odrobinę na lewo, aby przepuścić go w kolejce.

— To myśliwy — peroruje staruszek.

Oczy ma prawie blade, ale mimo to wyziewa z nich ogromna bystrość umysłu. Jest chudy, wręcz na granicy wychodzenia, a posiniała broda miejscami jest mocno przerzedzona.

— Może lubi survival i militaria? — Nawiązuję do bojówek, które prawie zsuwają się z tłustego tyłka, biedaka przy kasie.

Mój rozmówca parska krótkim śmiechem.

— Skądże. Z tą tuszą nie uszedłby połowy mili, o kilkukilogramowym plecaku ewakuacyjnym nie wspominając.

Przytupuję nogą w rytm piosenki, która leci w tle.

— To może łowi?

— Mógłby — przyznaje. — Ale to nie ten typ. Brakuje mu cierpliwości.

— Przecież każdy myśliwy musi być cierpliwy — oponuję. — Nie ma znaczenia, na co poluje.

Staruszek wyciąga do mnie swoją dłoń, a ja dostrzegam na niej liczne blizny. Jego ręka wygląda, jakby w przeszłości skóra na niej była zrywana, przypalana, a potem niezdarnie zszywana.

— Też polujesz, prawda?

Staruszek uśmiecha się z błyskiem w oku, a potem potakuje.

— Widzisz dziewczyno, żaden kłusownik nie jest myśliwym. A tymbardziej żaden myśliwy nie będzie łowcą.

Dziwi mnie jego spojrzenie na ten temat, ale to pewnie spowodowane jego starczym wiekiem. Ma swoje mądrości i naleciałości w które obrósł.

— Kłusownictwo jest zakazane. Myślistwo z kolei regulują normy prawne. — Pokazuję mu, że znam różnicę. — Chcę wiedzieć, co robi tamten człowiek.

Palcem wskazuję na mężczyznę w bojówkach, który wychodzi właśnie ze sklepu. Przez włączenie kasy obsługowej, sklep dość szybko pustoszał. Jak na wieczorną porę, sporo ludzi zdecydowało się na szybkie, piątkowe zakupy. Na szczęście jest już luźniej.

— Nie jesteś zbyt cierpliwa, co? — Kręcę głową przecząco. — No cóż. Tamten mężczyzna poluje na ptaki. Gdybyś przyjrzała mu się odrobinę, zauważyłabyś zaschnięte resztki ptasich odchodów na jego bluzce.

To ciekawe. Faktycznie nie zwróciłam na to uwagi. Jak często moglibyśmy postarać się odgadnąć kto czym się zajmuje, gdybyśmy przykładali większą uwagę do szczegółów?

— A co z tym nie byciem łowcą? To nie to samo co myśliwy?

— Nie. — Staruszek mlaszcze w dziwny sposób. Zupełnie jakby smakował kształt zdania, które wypłynie z jego ust. — Jak masz na imię?

— Saylor.

— Otóż ciekawska Saylor, myśliwi polują dla efektu. Chcą zdobyć swoją zdobycz i wywiesić ją jako trofeum. Triumf swojej męskości, krzyczący swoim ostatencyzmem. Zaś łowca — jego duże źrenice mocno kontrastują z jasnymi tęczówkami — łowca potrafi chwycić swoją ofiarę i zrobić z nią wszystko, co mu się marzy. Łowca nie potrzebuje chełpić się swoją zdobyczą, on pragnie jedynie zająć się fascynującą grą o przetrwanie ze swoim celem. Wprawny łowca nawet nie zdradzi swoich zamiarów, dopóki sam nie uzna tego za stosowne.

Rany. Nie chcę być ani myśliwym ani łowcą. To brzmi jak brudna robota, a gdy wyobrażę sobie mamę Bambiego, ciarki przechodzą mi po plecach.

— Zaraz zamykamy! — krzyczy kasjerka, która przemywa taśmę przewożącą zakupy.

— Chcesz gdzieś usiąść i porozmawiać? Znam wiele ciekawych historii. Mam kawałek ciasta — unosi koszyk — i przystojnych wnuków na wydaniu. Co ty na to, Saylor?

— Właściwie to... — Telefon dzwoni w mojej torebce.

Wsuwam dłoń do kieszeni i wyjmuję telefon.

Oczywiście.

Hays.

Odbieram.

— Halo?

— Gdzie jesteś? — warczy.

— W sklepie. — Krzywię się. Nie tak powinnam reagować. — A co cię to obchodzi? Nie jestem teraz w pracy.

— Zapierdalaj do auta, albo w tej chwili mów, gdzie jesteś, do pieprzonej cholery! — wydziera się tak głośno, że muszę odsunąć komórkę od ucha. — Trwa pierdolona obława, kretynko. I zgadnij na kogo polują? Na skurwysyna, który maltretuje młode blondynki. Wygrałaś na zajebistej loterii, bo kasuje tylko te ładne — ironizuje. — W jakim sklepie jesteś? Nie rozłączaj się, poproś ochronę, aby odprowadziła cię do auta i jedź do domu, rozumiesz? Masz być w jebanym miejscu bezpiecznym!

— Przestań krzyczeć, bo mnie głowa boli! Zaraz kogoś poproszę o eskortę.

Podnoszę wzrok, szukając staruszka przy kasach, ale go tam nie widzę. Kompletnie wyparował. Zaglądam do alejki obok, myśląc, że może skoczył po dodatkowy napój, ale jego też tam nie widzę.

— Nie widzę żadnego pracownika ochrony ani nikogo właściwie — mówię, trochę zmartwiona tym faktem. — Jestem w...

— Widzę.

Jego głos rozbrzmiewa zarówno w słuchawce jak i w wejściu do sklepu. Idzie do mnie tak szybko, że wygląda, jakby biegł na prostych nogach. Zamiast garnituru ma na sobie biały t-shirt i grafitowe spodenki do kolan.

— Teraz to jestem przerażona — syczę. — Niech zgadnę: „To jedyny sklep czynny o tej porze najbliżej twojej okolicy", tak?

— Nie wkurwiaj mnie. — Chwyta mój koszyk i rozgląda się po sklepie. — Gdzie kasjer?

— Kasjerka — poprawiam. — Przed chwilą tu była. Pewnie coś czyści przed zamknięciem.

— To chuj.

Rzuca mój koszyk na ziemię, mocno chwyta mnie pod ramię i ciągnie w kierunku wyjścia.

Zapieram się nogami.

— Co ty robisz?! — Lewą ręką staram się poluzować jego zaciśnięte palce. — Chciałam to kupić.

— Nie mój problem.

Wyciąga mnie na parking i wciąż maszerując pyta:

— Które auto?

— Żadne — stękam. — Patrzy na mnie tak, jakby chciał mnie zamordować wzrokiem. — To dwie przecznice od mojego bloku. Nie rób ze mnie emerytki.

Idzie do auta, które stoi tuż pod sklepem, na środku parkingu. Całkowicie nieprzepisowo blokuje czerwoną Skodę. Otwiera swoją czarną makabrę i dosłownie na siłę wrzuca mnie na siedzenie pasażera. Szybko okrąża auto i zajmuje swoje miejsce.

Rusza gwałtownie. Nie zapina pasów, jednak ja sięgam po swój, co nie umyka jego uwadze. W miejscu gdzie powinien znajdować się jego pas bezpieczeństwa ma wysuniętą atrapę.

— Złego diabły nie biorą? — pytam zaczepnie.

Nie odpowiada. Mruczy tylko coś niezrozumiale, a potem zatrzymuje się pod moim budynkiem.

— Mówiłem, że masz zapierdalać do domu. Nie lubię się powtarzać.

Posyła mi nieznoszące sprzeciwu spojrzenie.

— No i po co to? Mam uwierzyć, że z całej możliwej ludności Nowego Jorku, to właśnie ja byłam dziś w niebezpieczeństwie?

— Jeśli w nim byłaś, to tylko przez swój idiotyzm.

Parkuje auto.

— Ty...

Podnosi rękę, gestem mnie uciszając.

— Nie chce mi się tego ciągnąć. Okres i sraczka, tak?

Och, Boże.

Rumienię się.

Naprawdę zauważył co miałam w koszyku i połączył fakty?

— Nie wiem o czym mówisz. — Spuszczam wzrok na swoje nogi, bo nie mam odwagi patrzeć na niego.

— Zostań w domu. Zrobię ci zakupy i dostarczę pod drzwi.

— Nie musisz...

— Pierwsze co zrobisz gdy odjadę, to polecisz piechotą do kolejnego sklepu po rzeczy, które powinnaś mieć w zapasie. — Ma rację. — Miesiączka jest cykliczna i przewidywalna, Saylor. Masz ją nie od dziś.

Wola walki na nowo powraca. Nie pozwolę, aby tak mizoginistycznie drwił z kobiecych dni.

— Może jestem w ciąży.

Mrugam zaskoczona tym co powiedziałam. Brawo, Say. Udowodniłaś swój intelekt.

— Do tego trzeba plemników, a one chyba zdają się omijać twoją macicę.

Pierdolę!

Hays wyskakuje z auta szybciej, niż moja pięść zdąży dolecieć do jego uda. Dupek. Kretyn. Szowinista. Kozi ser.

Wychodzę z auta, a gdy go mijam, w głowie słyszę długi, nieprzerwany krzyk swojej frustracji.

— Zapomniałaś o rybkach. Przykładna z ciebie matka, Adams.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro