Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4



https://youtu.be/qv13_pX_OYA


— Rose, co ja mam zrobić? — jęczę, próbując wbić łyżkę w skamieniałe lody karmelowe.

— Może poczekaj, aż trochę puszczą?

Patrzę z wyrzutem na siostrę i żałuję, że nie doprecyzowałam swojego pytania.

— Pytałam o Hays'a. Nie zmieniaj tak szybko tematu.

— To opowiedz mi coś ciekawego. To tajemniczy człowiek, a nie gbur. Nie przedstawiaj go tak źle.

— Nie przedstawiam go w złym świetle — marudzę. — Po prostu przedstawiam fakty.

Rose siada obok mnie na różowej sofie i zabiera z moich rąk opakowanie z lodami. Gmera w nim troszkę i wyławia całkiem pokaźny kawałek zmarzliny. Podaje mi łyżkę. Łakomie wsuwam ją do ust.

Mniam. Nie ma nic lepszego niż słodycze w okres, przed nim i po nim.

Rose buja nogą swoje śliczne, tłuściutkie dziecię, które uroczo odpoczywa w wózku przed nią.

— Say, pracujesz dla niego dwa tygodnie. Na pewno znajdziesz jakieś plusy. — Siada po turecku, twarzą zwróconą do mnie. — Na przykład możesz poopowiadać mi o jego uroku zewnętrznym. Opisz mi te wszystkie mięśnie na jego brzuchu. Proszę! Nie wiesz jak to jest być samotną matką czteromiesięcznego synka. Potrzebuję gorących szczegółów. Detali i detalików, nie ważne jak drobnych.

Patrzę na nią w zdziwieniu.

— Rose, nie jesteś samotną matką. Josh pojechał na misję, ale jeszcze trzy miesiące i wróci. Nie będziesz rozmawiała z nim dziś wieczorem?

Udaje, że się oburza.

— Żałujesz mi pikantnych ploteczek? Czy po prostu wszelką percepcją starasz się negować urodę swojego szefa?

— Rose! — Wpycham jej łyżkę z na wpół zlizanym słodyczem. — Nie patrzę na niego w ten sposób!

Przynajmniej gdy mówi. Wtedy nijak nie wygląda przystojnie.

— Tak. A zdjęcie jego gołej klaty same znalazło się w twoim telefonie.

Psia mać! Brakuje mi argumentów, gdy wytacza tak logiczne działa pociskowe.

Wyciągam więc stopę i bujam małego Scotta.

— Daj mi spokój. Jest weekend. Przyszłam zjeść twoją lodówkę, pozachwycać się widokiem z twojego mieszkania i powycierać smrodkującą pupę.

— Chwała ci za to.

Rose pada zmęczona na moje kolana. Dotykam jej jasnych włosów i cieszę się, że to ona odziedziczyła tak piękny odcień. Dzięki temu patrzyłam na nie z zachwytem dużo częściej, niż gdybym to ja je posiadała. Rose była niższa o siedem centymetrów i starsza o siedem lat.

— Jestem twoją ulubioną siostrą.

— To prawda.

Nostalgia przywołuje pamięć o najmłodszej z sióstr Adams. Nie zawsze byłyśmy same. Kiedyś miałyśmy szczęście znać najwspanialszego, blondwłosego aniołka.

Rose zaciska dłoń na moim kolanie.

— Nie wracajmy do tego — mówi spokojnie.

Patrzy na swojego syna i ja robię dokładnie to samo.

— Wiesz, że zbliżają się jej urodziny, prawda?

Rose kiwa głową, która porusza moimi spodenkami.

— Myślisz, że mama znów to zrobi?

— Pewnie tak. Wiesz, że to dla niej ciężki okres. — Pocieram jej ramię. — Ale tym razem jest z nami Scott. Może on pomoże jej przeżyć to łagodniej. Może nam wszystkim ulży.

— Jest najcudowniejszym darem, jaki mogłam otrzymać.

Wzdycham głośno. To główna różnica między nami. Rosalie była bardzo wierzącą osobą. Razem z mamą w kościele znalazły pocieszenie, a przynależność do wspólnoty odrobinę około im nerwy.

Ja nie wierzyłam.

Żadne bóstwo nie kierowało moim życiem. To moje wybory nadawały mu kształtu. Nie wierzę w żadną mityczną siłę, która wspaniałomyślnie wysłucha modlitw i naprawi nieszczęścia, które na nas zesłała.

— To nie jest dar, Rose. On nie został ci wspaniałomyślnie podarowany. Zarówno ty jak i Josh pracowaliście nad sobą, a gdy byliście pewni, że jesteście gotowi dać maluchowi wspaniały dom, to go zmontowaliście. Nie wkładaj w to religii, bo naprawdę nie jest tu potrzebna.

— Może tak, może nie. Dlaczego nie chcesz przyznać, że czasem w naszym życiu dzieją się rzeczy niewytłumaczalne, a ten pierwiastek religijności nadaje im tylko sensu?

Denerwuje mnie jej próba wykazania, że religia mogłaby mieć podstawy w moim systemie wartości, a ją gryzie to, że nie rozumiem jej punktu widzenia.

— Jak zeszłyśmy na ten temat? — pytam, głaszcząc ją po włosach.

Wzdycha głęboko, a jej ciało jeszcze bardziej się rozluźnia. Jej długi, czerwony t-shirt robiący za koszulę nocną, podwinął się wysoko. Na jej udzie dostrzegam długą bliznę. Pozostałość po wydarzeniach z przeszłości.

Rosalie nigdy nie ukrywała tej blizny. Ani przez moment nie żałowała, że jej udo na zawsze pokryło się głęboką raną, której odbicie od lat żyło w sercu. Przypuszczam, że to dlatego tak dobrze rozumieli się z Joshem. Oboje mieli swoje rany i ciernie, które je ciasno oplatały. Razem jednak, potrafili dawać im opór.

Wspólnie ustalili, że Josh pojedzie na swoją ostatnią misję w życiu. Wyjechał niecały miesiąc po narodzinach córki, co częściowo zdruzgotało serce mojej siostrze. Marzyli jednak o tym, aby mały Scott pamiętał ojca, stąd wybrali ten pierwszy okres jego życia na zniknięcie ojca.

Czy było jej łatwo?

Oczywiście, że nie.

Czy często robiła dobrą minę do złej gry?

Oczywiście, że tak.

Rosalie nigdy nie chciała obarczać rodziny swoimi problemami. Tak długo jak mogła je kisić w sobie, dokładnie to robiła. Dlatego obiecałam sobie, że będę bardzo często u niej bywać. Chciałam mieć na nią oko i odciążyć odrobinę w trudnym czasie połogu.

— Uciekałaś od przyznania się, że uważasz swojego szefa za niezłe ciacho.

— Rose, przestań — mówię, chcąc zakończyć ten temat. — Ok, może i jest przystojny. Gdybym tego nie widziała, miałabym niesprawną parę oczu, ale uroda nie czyni go dobrym człowiekiem.

— Może przeszedł przez swoje małe piekło, co?

Marszczę brwi.

Cholera jestem idiotką.

No pewnie, że musiał czegoś doświadczyć, żeby stać się takim arogantem. Patrząc chociażby na to, że gdy zdradziła go kobieta, a on zjadł później steki z restauracji w której wywołał skandal (i przypadkiem pracował tam również jeden z kochanków jego byłej dziewczyny), mogło sugerować, że facet ma jakieś niezagojone rany.

A mimo to, mnie coraz łatwiej przychodziły nasze potyczki przy posiłkach.

— Jak ty to robisz, Rose?

— Co? — ziewa.

Stopą cały czas bujam wózek, przez co w podbiciu czuję, jakby zaraz miał mnie złapać potężny skurcz.

— Sprawiasz, że chcę na niego spojrzeć cieplejszym okiem.

— To zrób to. Może nie zmienisz jego podejścia do brooklyńskiego projektu, ale może zyskasz przyjaciela?

— Przyjaciela? — mielę to słowo czubkiem języka. Dziwnie układa się w ustach, gdy wypowiadam je z myślą o Hays'ie.

— No tak. W końcu ile chcesz dla niego pracować? Z końcem wakacji wracasz do pracy.

Nie wspominam, że może nawet wcześniej. To daje jakieś niespełna cztery tygodnie, które mogę poświęcić na pracę u nieprzystępnego architekta.

— Przesuń się. — Podnoszę jej głowę ze swoich kolan. Wstaję szybko i chwytam kluczyki do auta, które leżą na kuchennym blacie. — Lecę do Targetu. Chcesz coś?

— Spać? — Układa się wygodnie na poduszkach.

— Mam wrócić tu czy do siebie?

— Załatw swoje sprawy Saylor. Poradzę sobie.

Uśmiecham się do jej słodkiej, rozleniwionej zmęczeniem twarzy i posyłam jej w powietrzu kilka całusów. Utuliłabym jeszcze raz malucha, ale zasnął, więc nie chcę go budzić. Wychodzę cicho z mieszkania siostry.

*

Maszeruję w obcisłym, czerwonym kombinezonie z peleryną od Alice Lavish. Wyglądam w nim fantastycznie i nie potrzebuję dodatkowych zapewnień. Dziś jestem sobą.

Podchodzę do Carla punktualnie o ósmej, godzinę przed planowanym rozpoczęciem pracy.

Podnosi na mnie wzrok znad monitora, ale nie wygląda na zachwyconego moim widokiem.

— Na razie brakuje mi przepustek. Musisz poczekać na dostawę.

Zagląda do swojego kubka, w którym brakuje już kawy i krzywi się nieznacznie.

— Carl, naprawdę chciałabym przeprosić za swoje zachowanie.

— Za które? — pyta, nie patrząc na mnie. — Za to, że mnie perfidnie wykorzystałaś, czy za to, że ciągle sprawdzam obraz z kamery z obawy, czy nie wynajdziesz nowego, nielegalnego sposobu na dotarcie do biura Hays'a?

Cofam się krok w tył, bo coś mi tu nie gra. Codziennie albo spychał mnie na koniec kolejki, albo kazał czekać z jakiegoś wymyślnego powodu na wydanie jednodniowej przepustki. Dziś jednak żąda sprecyzowanych przeprosin.

— Coś się zmieniło — mruczę pod nosem.

Carl wzrusza ramionami. Gest niby bezwiedny, ale jego usta lekko drżą. Jakby coś przede mną ukrywał.

Mężczyzna nie wytrzymuje napięcia i szybko na mnie zerka, a potem rozgląda się po ogromnym holu budynku. Zupełnie, jakby kogoś szukał.

— Kogo tak szukasz, Carl?

Również się rozglądam, ale w holu widzę zaledwie kilka osób, jakiegoś człowieka po zewnętrznej stronie budynku i dwie panie wyprowadzające swoje małe pieski.

Nie dostrzegam nikogo, przed kim mężczyzna mógłby czuć respekt.

— Dlaczego myślisz, że kogoś szukam? — oburza się Carl.

Patrzy na mnie w skupieniu, co wykorzystuję.

— Może rozglądasz się za czymś smacznym? — pytam niewinnie, ale myślę, że oboje wiemy, jak daleki cnotliwości jest mój prawdziwy cel. Carl wie, że ja zawsze coś knuję, aby dostać się na górę.

— Znów będziesz tuczyć mnie pączkami? To nic nie da.

— Nie ja. — Robię trzy kroki do tyłu. — Ona.

Macham serdecznie do aptekarki po naszej lewej stronie. Kobieta żywo odmachuje, cała radosna i uśmiechnięta. Carl prostuje się i chrząka nerwowo. Kątem oka patrzy na mnie i posyła mi rozeźlone spojrzenie. Ja jednak wyraźnie widzę, jak do budynku wchodzi kwiatowy kurier z koszem pełnym białych róż wymieszanych z różowym frezjami. Przesyłka zmierza wprost do małego punktu aptecznego.

— W koszyku są dodatkowo czekoladowe muffiny i pączki z nadzieniem czekoladowo-orzechowym. Zaś na samej górze znajduje się starannie przypięty liścik z serdecznymi życzeniami od Carla Jenkins'a. — Ochroniarz momentalnie wstaje. — To bardzo miłe z jego strony, że pamiętał o sześćdziesiątych urodzinach Wendy.

Mężczyzna śledzi teraz uważnie, jak twarz kobiety rozpromienia się jeszcze bardziej, gdy rozwija mały, przewiązany wstążeczką rulonik.

— Możesz blokować mi wejście do pracy, albo wydać mi przepustkę...

Carl prawie nie patrząc w komputer coś w nim klika, a potem skanuje przepustkę.

— Ważna do końca roku — rzuca. — Jak wyglądam?

— Zapnij się na ostatni guzik i wyeksponuj taser. Idź do niej pewnie, a potem jeszcze raz złóż życzenia. Nie zapomnij powiedzieć, że wygląda promiennie i za cholerę nie wspominaj, że to jej sześćdziesiątka. — Ostatnie kilka słów niemal wywarkuję, ale chcę mieć pewność, że facet nie spali się na starcie.

— Skąd wiedziałaś? — pyta podejrzliwie.

Chwytam przepustkę, zanim zdąży ją rozkodować.

— Porozmawiamy kiedy indziej. Uwierz mi, że nie chcesz, aby Wendy widziała, że rozmawiasz z jakąś laską. Teraz to ona jest najważniejsza. Machnij mi, że mogę przejść i od razu do niej idź. Pomyśli, że rozmawialiśmy tylko służbowo.

I Carl właśnie to robi. Pokazuje mi otwartą dłonią kierunek bramek, a sam wychodzi zza swojego kontuaru i majestatycznie zmierza do zachwyconej jego gestem, aptekarki.

Ściskam w dłoniach swój mały cud i szybko przechodzę przez punkt kontrolny. Wszystko stoi przede mną otworem. Czuję się jak bogini, która własną pracą i sprytem, zapewniła sobie wchodzenie do jaskini lwa, na życzenie.

Teraz mogę triumfować.

*

— Słyszałam, że spała z nim już na rozmowie o pracę. Podobno wychylił się półnagi ze swojego gabinetu i oznajmił reszcie kandydatek, że nie ma już wolnego wakatu. — Niezbyt cichy komentarz jednej z pracownic, dobiega moich uszu.

W skupieniu parzę swoją ulubioną kawę w pracowniczym ekspresie.

— Przesadzasz. Ja słyszałam, że spali ze sobą dopiero wieczorem. Podobno spotkali się tuż pod budynkiem, a potem zniknęli — odpowiada drugi głos.

Ten poznaję. To Sophia, recepcjonistka.

Trochę mi przykro, że zarówno ona jak i jej rozmówczyni, z góry założyły jedyną słuszną wersję objęcia mojego stanowiska w firmie. Może gdyby słyszały, jak rozmawiamy z Hays'em podczas naszych codziennych obiadów, miałyby nieco bardziej słuszny obraz naszej relacji — która nie należała do najcieplejszych.

— Trochę jej zazdroszczę, wiesz? — W głosie tej pierwszej słychać lekką tęsknotę. — Słyszałam, że on jest w tym naprawdę dobry.

— To spróbuj się z nim umówić. Też jesteś blondynką, więc chyba jesteś w jego typie.

Hays lubi blondynki?

Kawa jest gotowa, więc cicho przelewam ją do kartonowego kubka na wynos.

— On nie ma swojego typu. — Zimny głos Alice, sprawia, że trochę czarnego płynu rozlewam na kuchenny blat. — A wy zamiast tak plugawo plotkować, mogłybyście zabrać się do pracy. Wasza przerwa już dawno się skończyła.

Chwilę później pojawia się obok mnie i wyciąga z lodówki swoją sałatkę. Alice jest jedyną kobieta w firmie, której pojawienia nie obwieszcza złowieszczy stukot szpilek. Piękną twarz w kształcie serca, podkreślają wyprostowane, czarne włosy i świetnie dobrane okulary w czarnych, aczkolwiek cienkich oprawkach. Kobieta jest pewnie przed czterdziestką, ale jej wiek widać jedynie w pomarszczonych kącikach oczu. Sekretarka Hays'a nosi się wyśmienicie i ze stosowną elegancją. czarny garnitur i markowe mokasyny pasuję do jej temperamentu. Zaskakujący jest jednak dobór koszuli, bowiem Alice założyła żarówiaście żółtą z małymi, zielonymi aligatorami.

Przyłapuje mnie na gapieniu na jej koszulę, więc wracam do wycierania blatu.

— Nie przejmuj się — rzuca jak komendę. — Tam gdzie skupiska ludzi, tam zawsze są i plotki.

— Nie przejmuję się.

Kirk podnosi swoje równo zaczesane brwi i posyła mi nieme pytanie.

— Rozlałam trochę kawy, bo spinam tyłek za każdym razem, gdy pojawiasz się znienacka — wyznaję, czym chyba zdobywam mikrogram jej uznania. — Alice, wiem, że zaczęłyśmy z bardzo niekomfortowej strony...

— Oskarżyłaś mnie o błąd — precyzuje.

Krzywię się trochę.

— To nie tak. Ja naprawdę musiałam dostać się do jego gabinetu.

— Po co? — opiera swoją sałatkę o biodro, co uświadamia mi, że ona naprawdę chciałaby znać tę odpowiedź.

Nie wiem jedynie, czy interesuje ona ją, czy jej szefa.

— Zostanie to między nami?

Posyła mi spojrzenie pełne litości. Czyli jednak przekaże Hays'owi wszystko, co jej powiem. Na to nie mogę sobie pozwolić. Jeszcze nie teraz.

— Rozumiem, że mnie nie lubisz, Alice. Zapewniam, że nie musisz. Nie szukam tu przyjaciół. Jednak nie oczekuj ode mnie spowiedzi, która załagodzi moje wyrzuty sumienia. W ogólnym rozrachunku nie żałuję tego, jak postąpiłam.

Nie dodaję, że moralnie jednak gryzło się to trochę z moim sumieniem.

Wyrzucam mokry ręcznik papierowy do kosza na śmieci, a potem chcę ją wyminąć, ale kobieta zagradza mi drogę.

— To dla szefa?

— Nie.

Odstawia swoją sałatkę na blat roboczy, a potem wyjmuje z moich rąk czarną filiżankę.

— W takim razie jej nie potrzebujesz. — Wylewa zawartość do zlewu, a mnie momentalnie podnosi się ciśnienie. — Dla nas jest dostępna tylko kawa przelewowa. Tej — wskazuje na ekspres ze spieniaczem do mleka — nie ruszaj.

Wpatruję się w jej ciemne oczy i próbuję niewerbalnie przekazać jej swoją złość.

Co to za durne reguły? Zbiednieją, jeśli zrobię sobie kawy z lepszego ekspresu?

Alice ponownie chwyta sałatkę i odwraca się do mnie bokiem, szukając metalowego sztućca w szafce.

— Jeśli chcesz mieć specjalne przywileje, to dogadaj się z Hays'em. — Zamyka głośno szufladę, poprawia okulary i na odchodnym dodaje: — Umyj tę filiżankę. Kawa szybko pozostawia paskudne zacieki.

Myję ją.

Dwukrotnie.

Po czym przygotowuję cztery porcje cappuccino i stawiam je na metalowej tacy, którą pewnie chwytam. Ruszam w swój przemarsz, kołysząc biodrami, tak, że przykuwam uwagę każdego pracownika, którego mijam w drodze do gabinetu szefa.

Staję przed ciemnymi drzwiami dociskając tacę jedną ręką do swojej talii i pukam trzykrotnie. Wchodzę, zanim usłyszę jakąkolwiek odpowiedź.

Hays od razu przerzuca na mnie swoje spojrzenie.

— Ile ci płacę za wykonywanie swojej roboty?

Biorę oddech, aby odpowiedzieć, że nic.

— Wystarczająco, żebym nie chciał cię wychujać. — Z telefonu leżącego na jego biurku, rozlega się nieznany męski głos. — I tego nie zrobię. Nie mogę jednak pracować, gdy ciągle brakuje mi rąk do pracy.

Podchodzę ostrożnie do biurka z kawami i jedną stawiam przed nim. Siadam w czarnym fotelu. Zachowuję się, jakbym przyszła tu na jego wyraźne polecenie. Hays nie każe mi wyjść. Nie zmienia również trybu głośnomówiącego w telefonie, wobec czego cały czas patrząc mu w oczy, upijam łyk pysznie gorącego cappuccino.

— Co zatem proponujesz?

Hays uważnie mierzy mnie wzrokiem. Sunie wzrokiem po moim kombinezonie w odcieniu niecodziennej, żywej czerwieni.

— Dwóch dodatkowych pracowników. Taka doraźna pomoc powinna wystarczyć, aby wyrobić dzienną normę. A jak już wszyscy przechorujemy tę biegunkę, to sytuacja się unormuje.

— Dobra. Jutro dostaniesz jednego pracownika — zgadza się mężczyzna.

— Ale szefie, potrzebujemy co najmniej dwóch...

— Zapewniam, że ten będzie konkretny i pracowity. To wszystko? Nie było problemów z dostawą materiałów?

— Nie — odpowiada jego pracownik. — Szefie, tylko przyślij go z samego rana, co? Może będzie trzeba go wdrożyć, a upały wymuszają na nas dodatkowe przerwy.

— Mój człowiek zjawi się o czwartej rano. Nie szukaj dla niego sprzętu. Przyjedzie przygotowany.

— No dobra... — rozmówca ze słuchawki wydaje się być nie do końca przekonany. — To chyba wszystko.

Zerkam na telefon. Pracownik jest wpisany do telefonu pod nazwą „Dodd".

Hays rozłącza się szybko.

— Nie uważasz, że wypadałoby się jakoś pożegnać przed zakończeniem rozmowy?

Hays luzuje swój krawat i łapczywie upija spory haust kawy. Jego grdyka tak mocno porusza się, gdy przełyka napój, że sprawia wrażenie jakby mogła mu wypaść.

Swoją droga, to bardzo ciekawe, dlaczego niektórzy mężczyźni mają ją mniejszą a niektórzy widoczną i wyglądającą na zdolną do przebicia ich własnego gardła. Niezależnie czy wzrost tego miejsca powodował testosteron czy genetyka, właściciel większej grdyki zazwyczaj miał głęboki głos. Zdążyłam to spostrzec już dawno temu i jeszcze nikt nie zmienił mojego zdania na ten temat.

— Nie uważasz, że kulturalnie byłoby poczekać na zaproszenie, zanim wpierdolisz się do czyjegoś gabinetu?

Przewracam oczami.

Znowu. Jak zawsze musi być niemiły i opryskliwy bez powodu.

— Przyniosłam ci kawę.

— Świetnie.

Odsuwa jedną z szuflad i rzuca na biurko dwa zbożowe batoniki. Jeden żurawinowy a drugi z ciemną czekoladą. Sięgam po ten pierwszy, bo zjadłam już prawie całą tabliczkę zamiast porannego śniadania.

— Jak robota? — pyta, otwierając swojego laptopa.

— Pali mi się w dłoniach. I to dosłownie. — Wyciągam swoje dłonie, aby pokazać ich podrapane wnętrze, ale on nie patrzy nawet przelotnie, toteż niemal od razu rozrywam nimi opakowanie batonika. — Myślę, że jeszcze jakiś tydzień i skończę archiwizowanie tej całej sterty. Nie rozumiem, dlaczego od początku istnienia firmy nikt nie archiwizował waszych dokumentów.

— Bo mamy pilniejsze zadania.

— Więc przenieśliście je do ciasnego pomieszczenia i udawaliście, że te papiery nie istnieją?

— Dokładnie tak.

Mężczyzna szybko wklepuje coś w klawiaturę. Pochylam się, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Szukam go wzrokiem dotąd, aż Hays go w końcu na mnie podnosi.

— Może masz dla mnie coś pilniejszego? Coś co naprawdę wymaga zrobienia?

Mężczyzna wbija we mnie swoje jasne, niebieskie oczy, a ja mam wrażenie, że on ze mnie szydzi.

— Jak mam wykorzystać twoje predyspozycje, kiedy nie chcesz mi powiedzieć co umiesz i czym zajmujesz się w życiu? — Jego głos płynie pomiędzy nami, niczym słodka otulina. Umie manipulować jego barwą i intonacją jak wprawny mówca. — Nie wiem o tobie nic, Saylor. Nie wiem gdzie pracowałaś, ile masz lat, gdzie mieszkasz, czy masz rodzinę, narzeczonego. Czego zatem ode mnie oczekujesz? Że wyślę cię do kilku klientów i naszkicujesz cudowne plany budynków? A może powinienem wysłać cię w teren, bo przypadkiem jesteś geodetą i wyznaczysz teren pod zabudowę?

Zaciskam zęby. Oczywiście, Hays ma rację.

— Dlaczego mam mówić ci to wszystko, gdy ja nie znam nawet twojego imienia?

— Po chuj ci moje imię? — unosi się. — Pracujesz pro bono a nie qui pro quo. Nie muszę odwdzięczać się jakąkolwiek wiedzą o sobie.

— Tak? A po co kłamiesz? Czy to nie jest kwintesencja zachowania „oko za oko i ząb za ząb"?

Hays mocno zaciska dłoń na filiżance, w której ma jeszcze resztkę kawy.

— Nie kłamałem, Saylor. jeśli jednak uważasz inaczej, oświeć mnie. W jakiej kwestii coś przeinaczyłem?

Poprawiam pelerynę, która spływa po moim prawym ramieniu. Ten kolor jest naprawdę cudowny. To najwspanialszy odcień czerwieni, jaki w życiu widziałam. Jest niezwykle soczysty.

— Doskonale wiesz, że mam dwadzieścia cztery lata. Wiesz również gdzie mieszkam, a to już dużo, jak na obcą osobę w moim życiu.

Przekrzywia głowę jak jastrząb, który właśnie namierzył swoją ofiarę.

— Owszem, wiem gdzie zdobyć te dane, co nie oznacza, że znam je na pamięć.

— A może powinieneś — cicho odpowiadam.

Wyglądam przez ścianę z okien, zlokalizowaną po mojej lewej stronie. Hays nie jest najprzyjemniejszym człowiekiem z jakim w życiu miałam do czynienia, jednak codziennie jadamy razem. Rozmawiamy. Oschle, czasem kłująco, ale jednak rozmawiamy.

To dziwne uczucie, że jego kompletnie nie interesują relacje międzyludzkie. Jakby potrzebował swoich pracowników jedynie do wykonania konkretnych obowiązków.

Jak można jednak, pracować z kimś kilka dni, miesięcy czy lat i nie wiedzieć o nim niczego? Czy to ludzkie?

— Skąd ten nagły sentymentalizm, delfinku? — jego głos wyraźnie się ochłodził. — Boli cię to, że nic dla mnie nie znaczysz, czy po prostu w swojej główce stworzyłaś już obraz wesołej rodzinki, którą w przyszłości ze mną założysz i brakuje ci tylko kolorowych puzzli do skończenia układanki?

Jest zły. Powiedziałam lub zrobiłam coś, co go do mnie zdystansowało.

Nienawidzę, gdy nazywa mnie „delfinkiem". Raz wyjaśnił mi swoją definicję tego słowa i to wystarcza, abym czuła dreszcze za każdym razem, gdy tak się do mnie zwraca.

— Wiesz co? Wcale nie muszę tu z tobą siedzieć.

— To wypieprzaj do archiwum — mówi, patrząc w ekran laptopa. — Przyszłaś tu tylko po to, żeby napić się dobrej kawy. Mnie przyniosłaś ją jako dodatek. Wyhoduj sobie jaja i wypracuj taką pozycję, aby nikt nie patrzył ci się na ręce, gdy wsuwasz żarcie szefostwa.

Czuję, jak wstyd rozlewa się po moich wnętrznościach. Hays ma rację. Przyszłam do niego nie po to, aby z nim porozmawiać, a jedynie z potrzeby użycia go niczym żywej tarczy, aby wypić darmowe cappuccino.

To żałosne. Właśnie o takiej empatii mówił, gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy.

— Masz rację. — Treść komunikatu jest jasna i czytelna, Hays jednak udaje, że nic nie usłyszał. — Zachowałam się nie fair. Przeszkodziłam ci w pracy i potraktowałam jako pretekst dla swoich potrzeb.

Namiętnie stuka palcami w klawiaturę, a ja zaciskam ręce na udach oplecionych seksowną czerwienią.

Nie powie nic?

Odrywa jedną dłoń i palcem wskazującym, pokazuje drzwi.

Posłusznie więc wstaję, zabieram puste kubki i gdy już chcę podnieść tacę, on rzuca na nią drugiego batonika.

— Wybacz, to naprawdę nie było miłe — mówię miękko. — Dziękuję za coś słodkiego do kawy.

Prawda wisi w powietrzu między nami, gdy stukając szpilkami o gładką, marmurową posadzkę, wychodzę z jego gabinetu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro