Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 36

Dzień dobry! Zapraszam na przedostatni rozdział. Ta historia ma już napisane zakończenie, a planowo, publikacja ostatniego rozdziału (trzydziestego siódmego) pojawi się w poniedziałek, 21 października. Ogromnie dziękuję każdemu z Was, Drodzy Czytelnicy, że jesteście przy tej historii. Historii, której opowiedzenie, starało się zaleczyć coś w mojej duszy.

Ale prawdziwym plastrem miłości jest każda Wasza odsłona "Concrete Boss", każda gwiazdka i każdy komentarz. Bo to Wy sprawiacie, że ta historia trafia z mojej głowy do Waszych. I jeśli żyje tam w momencie czytania, to znaczy, że historia Saylor Adams została opowiedziana właściwie.

Rozkosz to również jedno z uzależnień. Rzutuje na nasze życie, gdy objawia się głodem i działa tożsamo, gdy jest jej w przesycie. Saylor nie jest idealna. Ja nie jestem idealna. Ta historia również nie jest. Ale jej wybrzmienie, pozwala przedstawić coś, co poznałam, mając nadzieję, że pokarzę tę szarość moralną, którą potrafimy akceptować, bo nie umiemy ocenić: czy jest dostatecznie krzywdząca.

Jest. Jeśli coś nas rani, to tyle wystarczy, aby tego nie chcieć. Żadnej traumy nie można zmierzyć jednakową miarą. Dla jednej osoby będzie ona pinezką w stopie, podczas marszobiegu przez życie  druga, bez amputacji, nie będzie w stanie dalej iść.

Ta historia to moja czystka.

A każde z Was to piękne serce, które przynosi mi uśmiech, ciepło i oddech.

Ta notka na pewno brzmi niezrozumiale, może nawet niestosownie czy bełkotliwie, jednak jest prawdziwa. Dziękuję za każde spojrzenie na tę historię — zarówno łagodne, co i krytyczne. Ta historia podlega ocenie. Waszej ocenie. I mam nadzieję, że choć odrobinę skłoni do rozmyślań, o tym, co szare.


*


Jonah zgadza się na nagrywanie bez grama oporu. Kończę porcję ziemniaków, a potem dojadam większą część burrito. Benton wyglądał na chorego, gdy wychodził z restauracji. Całe szczęście, że nadludzkim cudem udało mu się zaparkować na ulicy tuż pod lokalem. To daje mi poczucie, że gdybym wyszła — gdyby cokolwiek się stało — on mnie zobaczy i pomoże. We wszystkim.

Jonah uważnie zawiązał krawat, ale nie umyka mojej uwadze, że robił to w sposób umożliwiający mi dostrzeżenie tych inicjałów.

— Nie jesz?

— Zamówić ci taką samą?

— Nie jestem dzieckiem. Umiem zamawiać sama.

— Zabronisz mi więc okazać ci nawet tak drobnego wyrazu szacunku?

Wygodnie oparty na niewygodnym krześle, wygląda jak ryba w swojej wodzie. Widzę błysk w jego oczach, ostrzejszą pewność siebie i łagodny urok, który wokół siebie roztacza.

Odruchowo głaszczę swój brzuch, co nie umyka jego uwadze.

— To bliźniaki. — Zdanie samoistnie po prostu wypada z moich ust.

Jonah uśmiecha się ciepło i kiwa głową.

— Który to miesiąc?

— Ósmy.

— Sama końcówka — cmoka. — Jestem z ciebie cholernie dumny, Say.

To zdanie nie powinno ze mną nic robić.

Podkurczam palce u stóp i patrzę na niego bardziej hardo.

— Możemy przejść do sedna sprawy?

— Ty jesteś tu panią.

Wywracam oczami i sapię, bo kręgosłup znów zaczyna mnie boleć.

— Chcę od ciebie zapewnienia, że nie będziesz się mieszał w moje życie. Nie będziesz szukał kontaktu ze mną, moimi dziećmi, mężem, czy resztą rodziny. Alice Kirk też zostawisz w spokoju.

— Przecież już to obiecałem... — zapowietrza się, jakby chciał dokończyć.

Kotku?

To znów pozwala mi myśleć trzeźwiej. Nie tylko mnie kotkował.

— Czy naprawdę przez wzgląd na wspólną przeszłość nie możemy dojść do porozumienia w tej kwestii, i się rozstać? — Mój głos jest bardziej piskliwy, niż zazwyczaj.

Jonah z lekkim zgrzytem odsuwa krzesło od stołu i zakłada nogę na nogę.

— Właśnie przez wzgląd na przeszłość, nie powinniśmy tego robić.

— Słucham? — dukam.

— Saylor, właśnie powiedziałaś, że chcesz się rozstać. Powiedziałaś to po dwóch latach ciszy i całej gamy burzliwych wydarzeń. Zastanów się, dlaczego użyłaś właśnie takich słów, i dlaczego padły one dopiero, gdy jesteś ze mną sam na sam? To nie jest przeszłość. Nic nie zakończyłaś, nawet jeśli myślisz, że tak jest.

Nie. Nie. Nie. Nie i nie.

Tego jestem pewna. Nie myślę tak, bo na skórze czuję jedynie ciarki przerażenia.

— Pomyśl, dlaczego przyszłaś do mnie właśnie teraz.

— Bo chcę zakończyć to wszystko, zanim w moim życiu pojawią się niewinne istoty — wyjaśniam powoli.

— Kiedyś myślałaś, że jesteś ze mną w ciąży. Może... Tego właśnie oczekiwałaś? Powrotu? To dlatego chciałaś się spotkać? Właśnie teraz?

Mrugam kilkukrotnie. Znów czuję to dziwne uczucie, które wcześniej wzięłam za ból kręgosłupa, ale to chyba naprawdę strach.

Cholera jasna, o czym on pierdoli?!

— Widziałam — zgrzytam zębami — namiastkę tego, co było między tobą, a Alice. Widziałam uzależnioną od cielesności z tobą kobietę. Widziałam ją, bo ja też nią byłam. Różnica polega na tym, że nasze losy potoczyły się inaczej, i ja nie oberwałam rykoszetem. Nie zbierałam żniwa tego uzależnienia.

— Mnie też to wszystko zaskoczyło.

— Jej tatuaże?! — pokrzykuję z niedowierzaniem. — Mówiłeś, że doskonale wiedziałeś, dlaczego przerwała karierę w modelingu. Jakim cudem mogła zaskoczyć cię jej historia?!

Jonah kręci głową i pieszczotliwie głaszcze krawat.

— Zaskoczyło mnie to, że tak łagodnie to wszystko przeszłaś.

— Ja pieprzę...

Serio? Mam już przewidzenia. To nie jest Jonah, który po roku ciszy, przyjechał i pomógł mi rozmową. To nie jest Jonah, który dostarczył mi pod drzwi śniadanie, i zaoferował przyjemność, jeśli właśnie tego będę chciała. To nie jest Jonah, który wpadł do mojego pokoju, i nie widział łez płynących po moich policzkach. To nie jest Jonah, który łagodnością i namiętnością upił mój mózg słodką trucizną ułudy, którą nazwał życiem. To nie jest Jonah, który zostawił mnie, gdy podejrzewał ciążę. Ten mężczyzna, który siedzi przede mną, nie jest żadnym z nich.

I nie mogę zakończyć naszych spraw, bo rozmawiam z człowiekiem, który jest zlepkiem wszystkich Jonahów, których znałam, ale jednocześnie nie jest żadnym z nich.

Benton twierdzi, że jestem Saylor ulepioną z wszystkich poprzednich. Cząstka każdej, jest we mnie, bo cząstka każdej definiuje obecną mnie.

Jonaha Schmidta nie definiuje nic, co wynika z jego przeszłych „ja".

Jonaha Schmidta definiuje on sam, zależnie od celu, który chce osiągnąć.

To nie jest człowiek, którego można wypisać, ze swojego życia.

I chyba właśnie o tym mówiła Alice.

— Czy jesteś szczęśliwy? — pytam szeptem. Moje nogi zaczynają drżeć. Chwytam się krawędzi stolika, i wiem, że to spotkanie nie powinno się wydarzyć.

Nie zakończę z nim niczego, bo już zawsze będę go karmić. Tak, jak karmi go poszetka, przerobiona na krawat: symbol nowego życia, i niemożliwej do rozerwania, łączącej nas przeszłości.

— Wiesz, że nie. — Miękkość. Czułość. Przywiązanie.

— Ja jestem.

— Jesteś pewna? Może to tylko prokreacja tego wszystkiego...

— Jestem szczęśliwa, bo wiem, jak kochać, Jonah.

— Wiem do czego zmierzasz. Śmiało. Mów, że między nami nigdy nie było miłości. Nie uwierzę w to, bo zbyt dobrze mi ją okazywałaś. — Łagodność. Cierpliwość. Zrozumienie.

— Owszem, Jonah. — Wstaję i on robi to samo. Przesuwam na bok stolika gotówkę, którą zostawił Benton. — Kochałam cię, nie będę zaprzeczać. Kochałam cię, bo zawsze patrzyłam na ciebie sercem. I tak samo jak Kochałam ciebie, kocham swojego męża. Swoje dzieci. Każda z tych miłości jest inna, ale faktycznie: każda nią jest. Istnieje jednak drobna różnica, która odróżnia kochanie ciebie od kochania, które teraz wypełnia moje serce.

— Poczekaj chwilę, nie denerwuj się. Cholera Say, ja naprawdę nie chcę w żaden sposób ci zaszkodzić. — Wsuwa krzesło i toruje mi bezpieczną drogę w razie gdybym chciała przejść do wyjścia.

— Nie zaszkodzisz. Już to wiem.

Marszczy czoło. Pionowa zmarszczka, którą znam, jest jeszcze głębsza przez upływ czasu.

— Nie zrobisz tego, bo w mojej głowie żyją jeszcze dobre wspomnienia o tobie. Nie jesteś w moim sercu, ale istniejesz we wspomnieniach. Tylko, że w przeciwieństwie do Bentona i moich dzieci, nie masz już szansy stworzyć nowych, szczęśliwych i dobrych chwil. W mojej głowie będziesz już żył albo w takim stanie, w jakim jesteś tam teraz, albo jedynie gorszym. Wszystko, czym od teraz mnie poczęstujesz, zatrze i wypchnie przeszłość. Zmienisz swój obraz w mojej głowie nieodwracalnie.

Jonah tężeje. On dosłownie tężeje. Zapiera się o krzesło, a ja widzę teraz, jak bardzo jego wiek daje o sobie znać. Nie do końca fizycznie — ale psychicznie.

Bo tego mężczyznę boli to, że kiedyś odejdzie i miłość jego życia będzie widziała go jedynie w czarnych barwach.

— Pozostaw więc po sobie zarówno czerń jak i biel. Nie zmuszaj mnie do nowych porządków w głowie. Daj mi zachować te dobre wspomnienia. Pozostań szarością, Jonah Schmidtcie. Bo na ten moment ja cię nie nienawidzę. To nie jest nienawiść. — Okrążam stół, a mój brzuch dotyka jego brzucha. Jonah łapczywie wciąga powietrze, gdy jedno z bliźniąt porusza się niemal przy jego skórze. Staję na palcach i delikatnie całuję go w policzek. — Jeszcze.


*


— Październikowe dzieci — szepczę.

— Co tam mruczysz? — Benton wynurza się spomiędzy moich nóg i nakrywa je delikatnie kocem.

Wzdycham z rozkoszą, bo mój mózg jest zalany naturalnymi hormonami, które naprawdę, w jakimś stopniu, pomagają.

— Nie urodzę w listopadzie. — Benton okrąża moje szpitalne łóżko i unosi moją dłoń do pocałunku. Lekko się krzywię, gdy zaczyna się kolejny skurcz, ale jego pomoc jest nieoceniona. — Jak wyglądam?

Na jego twarzy maluje się tak wiele głębokich emocji, że nie wiem na czym mam się skupić. Miłość, duma, zachwyt, opiekuńczość, ale i strach czy nawet niezrozumienie — to wszystko miesza się w nim, i buzuje pod skórą.

— Marzyłaś, żeby ukoronować mi cały listopad? — mruczy, a jego dłoń łagodnie sunie po mojej dłoni, aż dociera do mojego karku. Wsuwa ją pod spód, i delikatnie marszczy skórę. — Masz w ogóle drobne pojęcie o tym, jak kurewsko seksowna jesteś? Leżysz tu w pełnej krasie kobiecości, promieniujesz nią dosłownie na całą salę, a potem rzucasz te kilka słów? Że chciałabyś rodzić w listopadzie?

Cholera. Pożądanie. Jak mogłam o nim zapomnieć?

Zsuwa dłoń nieco niżej, na miejsce w którym kark zmienia się w kręgosłup i delikatnie mnie unosi. Jęczę z rozkoszy, bo matka natura oszukała system rozdzielania nerwów w ciele, i wpakowała u mnie dodatkową nadwyżkę w tym miejscu. Przyjemne mrowienie natychmiast sunie wzdłuż mojego kręgosłupa.

— Listopad już jest moim najbardziej ulubionym miesiącem w roku — pochyla się nade mną i wilgotnymi ustami dotyka rozpalonej skóry na mojej żuchwie.

Gdy zbliża się kolejny skurcz, owijam się wokół jego ramienia. Jego dłoń natychmiast wędruje między moje nogi.

— Nie jestem zodiakarą, ale nasze dzieci będą miały ten sam znak zodiaku, co ja. Cieszysz się na trzy skorpionki w swoim domu?

Sapie w moją szyję, a jego oddech staje się przyspieszony, gdy dotyka mojej, już dawno przebodźcowanej, łechtaczki.

— Cholera, powtórz to — dyszy, między pocałunkami, które składa na moim dekolcie.

— Nasze dzieci... Cholera! — krzyczę, bo skurcz staje się mocniejszy, ale on nieprzerwanie pracuje nad moją łechtaczką, i stara się odciągnąć uwagę od bólu, który od jakiegoś czasu nie opuszcza mojej miednicy. — Mhm!

Benton dyszy w moją pierś, co właściwie mnie nawet podnieca. To co robi jest tak „jego", że mam ochotę zapłakać z radości, że na niego trafiłam.

Bowiem jeszcze nigdy w życiu nie słyszałam, aby jakikolwiek poród niósł za sobą seksualną, kobiecą energię. Mój mąż nie tylko jawnie okazuje mi akceptację do mojego, chyba całościowo, opuchniętego ciała, nastawionego na poród potomstwa. On również czci je w męski, sensualny sposób i zapewnia gestem, słowem oraz adoracją, że nadal jestem atrakcyjną kobietą. W jego oczach naprawdę jestem teraz kwintesencją kobiecości, i skłamałbym, gdybym nie przyznała, że jego zachwyt i podniecenie pozwalają mi na wyzbycie się wszelkiej krępacji.

Moje ciało stworzyło dwa, malutkie serca, które biją w jednostajnym rytmie, widocznym pod stale podłączonym KTG. Ciąża bliźniacza niesie za sobą większe ryzyko, toteż od trzech godzin mogę obserwować reakcje moich dzieci, na wszystko co daje mi ich ojciec.

Skurcz mija, a chwilę później zalewa mnie krótka, lecz łagodząca rozkosz niesiona palcami Bentona.

Opiera głowę na mojej piersi i wsłuchuje się w bicie mojego serca, gdy łapczywie łapię oddech.

— Chryste, Saylor — chrypi. Przeczesuję jego włosy. Mam ogromną nadzieję, że nasze dzieci je odziedziczą. Kładzie dłoń tuż obok jednej z sond i pieści ciemniejszą pręgę, która biegnie wzdłuż brzucha. — Nie jestem w stanie objąć tego wszystkiego głową. To za dużo.

— Hej... — łagodnie staram się go pocieszyć, bo słyszę, że znów zaczyna się bać. — Załatwiłeś nam wspaniały szpital. Dzieci są zdrowe i szczęśliwie pływają we własnych jacuzzi. Słuchają swojego taty i już odpowiednio ułożyły się do porodu. I uwierz mi, że posłuchają mamy, gdy powiem im, że mają już do nas wypływać. Zrobimy to razem. Jedno po drugim.

Obraca głowę i patrzy na mnie pełnym miłości spojrzeniem.

— Nie jest za późno na zmianę decyzji.

— Wiem.

— Naprawdę nie chcesz rodzić przez cesarskie cięcie? — Unosi całe ciało i przybliża się do mnie, a potem czule całuje mnie w czoło. — Nie musisz niczego udowadniać, kochanie. Proszę, zastanów się nad tym jeszcze raz. — Kurwa. Przecież cię znam. Od zawsze jesteś wojowniczką. — Kurczowo splata nasze palce i głęboko wzdycha. — Co mogę dla ciebie zrobić? — grzmi. — Jak mogę ci ulżyć?

— Przede wszystkim: nie denerwuj się tak.

— Och, nie jestem zdenerwowany. — Poprawia zbłąkany kosmyk na moim czole i szepcze tak, że oddech owiewa mi usta — jestem przerażony.

Mimo wszystko uśmiecham się, bo Benton sumiennie wypełnia obietnicę, którą sobie założyliśmy: jest ze mną szczery do bólu — nawet wtedy, gdy „powinien" zachowywać pozory spokoju.

— Sala i zespół medyczny również czeka — dodaję miękko. — Gdyby cokolwiek się działo, szybko mnie przejmą. A na razie... w żadnym stopniu się na to nie zapowiada.

Jego oczy są tak pełne miłości, szacunku, głębokiego oddania. Zastanawiam się, jak jest w stanie pomieścić te wszystkie emocje w sercu, które tyle lat było częściowo na nie zamknięte.

— Rodzice czekają w hotelu naprzeciwko. Może... chciałabyś jeszcze z nimi o tym porozmawiać? Opinia lekarzy, którym zależy na zdrowiu całej trójki może rzuciłaby nieco światła na twoją decyzję?

— Benton. Nie — zaprzeczam tak stanowczo, jak tylko potrafię. — Uwierz mi, że gdybym miała jakiekolwiek wątpliwości, nie zdecydowałabym się na poród naturalny. Nie przy bliźniakach — podkreślam. — Ale skoro zdrowie naszej trójki pozwala mi na podjęcie tej próby, to chcę mieć szansę to przeżyć. Chcę doświadczyć porodu naturalnego. Chcę zrozumieć, co przeszła moja mama, gdy rodziła każdą z nas; co przeżyła każda kobieta, która miała szansę rodzić siłami natury w tym, poprzednim i każdym wcześniejszym pokoleniu. Wiem, na co się piszę. Wiem to, ale chcę to również zrozumieć. To dla mnie nie tylko ważne, ale i oczyszczające. Spójrz na to w ten sposób: gdyby w trakcie cesarki coś poszło nie tak, nigdy bym sobie nie darowała tego, że nie podjęłam próby porodu, skoro moja sytuacja mi na to pozwalałą. — Benton chce coś powiedzieć, ale uciszam go spojrzeniem. — Nie robię tego jedynie ze względu na przeszłość. Pragnę tego wszystkiego już od dawna. A życie na razie mi to umożliwia.

Wskazuję na KTG. Jego twarz łagodnieje.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że mężczyźni potrafią czuć jedną emocję na raz. Że żeby poczuć coś innego niż agresję, złość musi opaść, i inne tego typu idiotyzmy.

Po Bentonie widzę, że czuje zbyt wiele. Nie wie co ma ze sobą zrobić, bo doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w tym momencie tak naprawdę niewiele zależy od niego. To go przeraża, ale ja... Ja widzę w tym to, co najpiękniejsze.

Benton Hays nie zrzuca na swój karb win, których dźwigać nie powinien.

I już nigdy tego nie zrobi, nawet jeśli wszystko pójdzie się jebać.

Skąd mam tę pewność?

Bo sprowadził do najbliższego hotelu całą moją i swoją rodzinę. Łącznie z Alice i Derrickiem.

Dawny Benton by tego nie zrobił.

Wyłowiony Benton, akceptuje moją decyzję oraz daje sobie przestrzeń na otrzymanie wsparcia od osób, którym na nim zależy.

— Kocham cię, Bentonie Haysie.

Całuje namiętnie moje wargi.

— Mamy tak rozwiniętą medycynę. Cholernie wierzę w to, że już żadna kobietą nie powinna cierpieć przy bólach porodowych i forma porodu przez cięcie cesarskie, powinna być ogólnodostępna. Ja pieprzę... Jesteś pieprzoną boginią... — wplata palce w moje nieco tłuste włosy — Brak mi słów, Saylor. Jak mam ci pokazać, że twoja siła i moc są nieskończone? Chłonę każdy twój wydech i zaciągam się nim, bo nijak nie mogę się tobą nasycić. Gdy myślę, że kocham cię już tak, że bardziej się nie da, znów robisz ze mnie głupca i pokazujesz, że nie jesteś nawet blisko jakiegokolwiek kresu. Kochanie ciebie jest najprostszą i zarazem najstraszniejszą rzeczą na świecie. Sprawiasz, że kocham w tobie wszystko. Dobre i złe. — Skurcz zaczyna ponownie budować się gdzieś głęboko we mnie. On to widzi. Rusza powoli, w kierunku moich okrytych kocem, nóg. — Sprawiasz, że kocham w sobie to, jak bardzo potrafię kochać ciebie. Kocham ciebie w sobie. I kocham siebie w tobie.

— Kochasz siebie? — Bardzo chcę to doprecyzować, chociaż marszczę twarz z nadchodzącego bólu.

Powoli kiwa głową, a potem odrzuca koc i układa się między moimi nogami.

— Nie powiem tego słowami, ale chyba tak. Jeśli ty jesteś w stanie mnie kochać, to znaczy, że ja już dawno pokochałem siebie.

Patrzy na mnie spomiędzy moich nóg.

— Jestem tam opuchnięta, prawda? — zagryzam zęby i cicho wyję.

— Wyglądasz jak czerwony pyszczek Leonicy. — Głośno wypuszczam powietrze i mam ochotę go kopnąć, ale kompletnie nie mam na to siły. — Jakkolwiek pojebanie to nie zabrzmi, mam ochotę cię jeść, dokąd tylko nie zaczniesz przeć. Cholera — dotyka mnie liźnięciem gorącego języka — mój jurny język jeszcze nigdy nie był tak przydatny.

Benton tworzy we mnie nową definicję bezkresnej akceptacji.


*

Później


— Chcesz tego krakersa?

— Bluźnisz, małpiszonie.

Odchylam głowę na tyle, na ile pozwala mi jego pierś i patrząc w jego oczy, wsuwam do ust omawiany symbol zła. Chrupię go głośno, a zmarszczki wokół jego oczu się pogłębiają.

— Dużo ich masz?

— Dwie paczki — szepczę.

Jego wzrok zsuwa się na mój, zapewne pełen okruszków, dekolt.

— Rozumiem, że od teraz mam identyfikować się jako odkurzacz? — mruczy zmysłowo. Jednak zanim zdążę jakkolwiek pociągnąć ten zawoalowany temat, wrzawa pełna rudych loków pędzi w naszym kierunku.

— Mama!

— Mama! — głośniej krzyczy drugi głos.

— Ma-ma!

— Ma-ma-ma!

— Zaliczam się do tego kultu, wiesz? — Cmoka mnie w szyję i rozszerza nogi, aby zrobić miejsce dla obu dzieci.

— Nie papuguj!

— Nie papuguj! — W ruch poszedł koronny argument prowokujący: wymachiwanie jęzorkiem, raz.

— Komu w dziób krakersa? — Benton nawet nie czeka na odpowiedź, po prostu wpycha maluchom po kawałku do buziek.

— Pamiętam, jak byłaś w ich wieku, Gwennie. — Klepię miejsce na ławce obok siebie, a dziewczyna przysiada na niej i sięga do torebki, w której mam przygotowaną dla niej wodę. — Siedem lat, zleciało mi jak jeden dzień.

— Och, mnie też — krzywi się, gdy rozgrzaną skórą dotyka metalowego oparcia ławki. — Wujek uwielbia męczyć mnie zdjęciem, gdzie mam na głowie twoje majtki.

Chichoczę, bo zdecydowanie wiem, dlaczego lubi to zdjęcie.

— Chcesz wybrać się ze mną na zakupy? — Pochylam się konspiracyjnie, ale na tyle, na ile pozwalają mi ramiona Bentona. — Tym razem płacimy kartą wuja. Możemy zaszaleć.

— Serio? — Wydaje się nieprzekonana.

— Mogę kraksa? — Z lewej strony, mały paluszek dźga mnie w udo.

Zanim nawet zdążę się odwrócić, mój mąż już częstuje głodnego osobnika porcją chrupiącego przysmaku.

— Gwendolyn, jeśli martwisz się tym, czy twoi rodzice nie będą źli o kolejne książki w waszym domu, musisz wiedzieć, że szykuje ci się wspaniały prezent na urodziny. I zdecydowanie woła o użycie karty płatniczej.

Gwennie ma tak piękne oczy Haysów, że przez drobną chwilę żałuję, że nasze dzieci odziedziczyły je po mnie. Mogłabym godzinami wpatrywać się w tę jasną taflę i podziwiać przez nią, osobowość, która się za nimi kryje.

— Mamo możemy się jeszcze trochę pobawić? Proszę! Karuzela jest wolna!

Wreszcie odwracam twarz i spoglądam na bliźniaków, którzy siedzą jedno za drugim na nodze Bentona.

Ich ciemne, niebieskie oczy błyszczą radością i zmęczeniem, które po drobnym posiłku zdaje się z nich magicznie wyparowywać. W dłuższych, do ramion, włosach Elizabeth zaplątało się kilka drobnych listków. Opieram się każdej matczynej komórce, która każe natychmiast je wyjąć i wygładzić te piękne, lekko falujące kosmyki. Nie chcę, aby uczyła się, że zabawa ma wiązać się z nienagannym wyglądem, czy kategorycznym powrotem do „czystości" tuż po zabawie. Chcę, żeby była sobą, bez przejmowania się tym, jaka powinna być względem norm społecznych. A kołtuny? Rozczeszemy je wieczorem, gdy Benton będzie zabawiał nas swoją wersją Śpiącej Królewny, w której to księżniczka ucieka z wieży i przeżywa najdziwniejsze przygody. Ostatnio Aurora ratowała babciną wróżkę Śmiecię, która farbowała włosy płonącą farbą, a warzywa do zupy cięła mieczem obosiecznym.

— Możemy? — Arthur ponawia swoją prośbę, używając działa pociskowego w postaci: rozbrajającego uśmiechu bez dolnej jedynki.

— Popilnuję ich. — Gwendolyn żywo wstaje i od razu zaczyna ruszać biodrami do wyimaginowanej muzyki. Widzę, jak bardzo cieszy ją świadomość o posiadaniu własnej biblioteczki.

— Nie chcesz z nami posiedzieć w cieniu? — Benton pyta zaczepnie.

— Nie! — Wstaje na równe nogi i odsuwa się dwa kroki. Chłopcy również zeskakują z nogi Bentona i chwytają ręce swojej siostry ciotecznej. Mojej uwadze nie umyka fakt, że Arthur jedną z rączek trzyma za plecami, a trzeszczenie opakowania upewnia mnie w tym, że mały jest coraz zwinniejszym złodziejem. — Wolę w spokoju zrobić wstępną listę książek, które — zerka na Bentona — wujek mi kupi?

— Kupi ci je twoja ulubiona ciocia. To jej pieniądze.

— Idziemy się bawić? — dopytuje Elizabeth.

Benton całuje moją potylicę, a młodsze dzieci z piskiem uciekają, uznając to za wystarczającą zgodę.

— Popilnuj ich dokąd nie przyjdą twoi rodzice, a przysięgam, że razem z piękną, drewniana biblioteczką, dostaniesz też dziesięciokrotność swojego wieku w postaci książek.

— Umowa stoi. — Gwendolyn uśmiecha się słodko, aż w jej policzkach, tworzą się dołeczki. Odchodzi, ale zaraz potem macha do kogoś w oddali.

— I tak wiem, że nie zostawiłbyś jej pokoju z pustą biblioteczką.

— Czyżby? — skubie zębami moją szyję, a ja wręcz euforycznie cieszę się z tego dnia.

Nie tylko z wolnego, leniwego i ciepłego dnia w otoczeniu dzieci i jego męskich ramion.

Przede wszystkim cieszę się z życia, które tętni w małym parku przy apartamentowcu na Brooklynie.

Gwar, radość, śmiech i wspomnienia — to wszystko tworzy się w jednym, tym samym momencie, dla mieszkańców, korzystających z pięknego popołudnia.

— Mówiłeś, że nikt nie będzie chciał korzystać z tej małej oazy, gdy w mieście jest cały Central Park — szepczę, bo to wystarczy. On mnie doskonale słyszy.

— Mam cię upewniać w swym geniuszu? Znalazłbym kilka sposobów, aby sowicie ci za niego podziękować, ale obawiam się, że twoje ego by tego nie zniosło. Dlatego udajmy, że słyszałaś jedynie moją propozycję gorącego seksu w łazience i chodźmy na górę.

Jego dłoń odważnie wędruje wzdłuż mojego uda.

— W moim czy twoim apartamencie? — Mój głos przybiera zalotną tonację, gdy jego dłoń mocno zaciska się na udzie.

— W naszym lub twoim — poprawia niemal groźnie. — Mówiłem o twojej szkole. O szkole językowej Saylor Hays, która znajduje się w budynku za naszymi plecami.

Lekko rozszerzam nogi, a on delikatnymi kółkami sprawia, że zaczynają mnie mrowić, w oczekiwaniu na więcej.

— W tym samym budynku znajdują się nasze mieszkania — naciskam, ale już wiem, że przegrałam.

Cholera. Fascynuje mnie to, jak otwarty jest na wszystko, co nowe, nieznane.

— W tym budynku jest całe moje życie. — Ponownie lekko skubie zębami moją szyję, ale zaraz potem obdarza to miejsce mokrym, pełnym pasji pocałunkiem. — Jill i Sean. Benjamin. Dzieci. Sprawiłaś, że to wszystko nabrało większego sensu. Wszyscy jesteśmy tu razem, tylko dzięki tobie, kochanie.

Uśmiecham się na wspomnienie dnia, w którym Sean otrzymał zielone światło na nowojorskim rynku pracy. Sprowadził tu swoją rodzinę i całkiem przypadkiem osiadł w budynku swojego szwagra. I wcale nie dostał nieprzyzwoitej zniżki podyktowanej nepotyzmem. Niedługo później, zgodnie ze wspólną wolą rodziny Bentona, przenieśliśmy jego brata do prywatnego ośrodka medycznego, który już bez żadnego przypadku znajdował się naprzeciwko feralnego budynku.

Gdy prosiłam o drobną furtkę od strony ulicy prowadzącej do zatoki, w życiu nie pomyślałabym, że kiedyś będzie korzystał z niej brat mojego męża.

A tak właśnie się dzieje.

Nie ma co najmniej trzech, czterech dni w tygodniu, w których my lub Ruggerowie nie zabieraliby Benjamina do siebie albo nie odwiedzali go w ośrodku. Widujemy go zazwyczaj co drugi dzień i opowiadamy o wszystkim, co tylko wpadnie nam do głowy.

— Rude bestie obrały nową ofiarę — szepcze w mój kark. — Czy według ciebie są wystarczająco zaopiekowani? — warczy i przysuwa mnie do siebie, aż mocno wciskam się w jego pierś. — Mam ochotę na naukę z piękną lingwistką.

Jillian wraz z mężem od jakiegoś czasu stoją po drugiej stronie parku, i wraz z Benjaminem odpoczywającym na wózku inwalidzkim, obserwują jak trzynastoletni Ben ćwiczy skoki na deskorolce. Nasze dzieci zaś wymyślają przedziwne miny i pozy do zdjęć, które robi im Gwennie.

— Chcę się przywitać. — Klepię go w dłoń i wstaję.

Oczywiście nie mogę sobie darować kołyszących ruchów biodrami, gdy idę w kierunku rodziny.

Mój krok staje się jednak normalny, gdy zbliżam się do osoby, która na swój sposób, śledzi mnie wzrokiem. Kucam i dla równowagi opieram dłoń na kawałku podłokietnika.

— Cześć, przystojniaku.

Lewe oko Benjamina świdruje mnie spojrzeniem, ale prawe ucieka w dal, więc wiem, że to drugie zaraz również do niego dołączy. Dziś ma gorszy dzień i jest zmęczony.

— Chcecie, żebym odprowadziła go do pokoju?

— Nie, niech ogrzeje się trochę w słońcu. — Jillian od razu odpowiada. — Dobrze mu to zrobi, uwierz mi.

Kiwam głową, chociaż wolałabym go nie męczyć.

Rude włosy wiją się bardziej niż u Bentona. Sprawiają również wrażenie bardziej miękkich i grubszych. Oczy, rysy, palce — to wszystko, i więcej jest tak podobne do tych Bentonowych, że przez głowę przebiega myśl, która dręczy mnie od dłuższego czasu: kiedyś to może być on.

— Mówił coś? — pytam z nadzieją.

Sean kręci głową, a jego żona przesuwa swoje spojrzenie na dzieci.

Nie mówił. Nie licząc sporadycznych onomatopei, nie mówił już ot tak długiego czasu...

Drobny skurcz niekontrolowanie unosi moją dłoń i sprawia, że lekko drży na podłokietniku.

Wzrok Benjamina ponownie zawiesza się na mnie.

— Moja siostra byłaby szczęśliwa, gdyby słyszała śmiech i radość jej sióstr — szepczę, chociaż jest to coś, co nigdy nie powinno opuścić moich ust. — Wiem, że byłaby szczęśliwa, ponieważ nasze szczęście wiążę się również z uwiecznieniem jej w radosnych barwach. — Przysięgłabym, że jego lewe oko świdruje mnie spojrzeniem. Dlatego przybliżam się jeszcze bardziej i kontynuuję: — Benjaminie, tylko wy dwaj wiecie co się wtedy dokładnie stało. — Choć to nie do końca prawda, bo ja również mam o tym dość sporą wiedzę. — Jeśli jest jeszcze czas, jeśli cokolwiek pamiętasz... jeśli krzyczysz tam teraz w środku, daj mu jakikolwiek znak.

Naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego akurat w tym momencie czuję potrzebę powiedzenia tego wszystkiego, co od lat zajmuje moją głowę.

Zdaję sobie sprawę, że Jill, Sean i Benton są raczej źli i zszokowani, że wreszcie mówię na głos to, o czym myśli każde z nas.

— Rodzina jest i będziesz naszą siłą — szepczę. Coś we mnie drga. Benjamin wciąż nie spuszcza ze mnie swojego lewego oka. Przełykam ślinę, i nie zważając na cień męża, który widzę na chodniku, kontynuuję: — Proszę. Proszę, Benjaminie. Daj mi drobny, najdrobniejszy znak. Twój brat tu jest. Tuż za mną. A za nim są nasze dzieci: Elizabeth i Arthur. Całkowicie zdrowe bliźniaki dwujajowe...

— Kochanie, on nie pamięta — głucho wybrzmiewa nade mną.

Mam wrażenie, jakby zasłaniał mnie sobą przed wzrokiem dzieci.

— On ma na imię Benji, Bentonie. Jesteście dla niego tak ważni, że nigdy nie uwierzę w to, że nie pamięta was chociaż szczątkowo.

Wzburzenie zalewa mój mózg wszędzie tam, gdzie przed chwilą był spokój. Szybki rzut na twarze Jillian i jej męża, jasno informują mnie o tym, że oni również nie spodziewali się takiego obrotu spraw.

Coś jednak każe mi w to brnąć. Czuję to jakąś niewytłumaczalną siłą.

Niewytłumaczalną?

Empatia.

Ale nie moja.

Benjamina Haysa.

— Jego stopy — szepczę, uśmiechając się szeroko. — Bentonie, spójrz na stopy Benjamina!

Wszyscy wpatrują się w te dwie, niepozornie wyglądające kończyny.

— Niemożliwe.

Benton aż przysiada na piętach z wrażenia, a Jill chyba wyciąga telefon i dzwoni do ich mamy.

— To chciałeś mi powiedzieć przystojniaku, prawda? — Jego lewe oko na chwilę ucieka w głąb czaszki, ale chwilę później, z dużym wysiłkiem znów się we mnie wpatruje. — Jesteś zmęczony, bo walczysz ze swoim mózgiem o kontrolę nad ciałem. To nie jest twój gorszy dzień. — Unoszę się i składam na jego czole ciepły pocałunek. — To jeden z nielicznych.

— Benjamin?! — Jill staje tuż za mną. Z głośnika w jej telefonie dobiega głos mojej teściowej.

Kiwam głową i już chcę się odsunąć, aby zrobić miejsce bliższej rodzinie, ale Benton kładzie swoją dłoń na moim ramieniu, jasno zabraniając mi ustępować.

— Mamo po prostu patrz na jego stopy. I nie krzycz tak. — Jillian nie może ukryć wzruszenia.

Dzieci chyba również wyczuwają, że coś się dzieje, bo trójka dodatkowych cieni pojawia się przed moją twarzą.

— Stopy Benjamina łączą się w otwartym kącie — nie dowierza Karen, jego mama. — Ale... Czy to nie kwestia transportu, czy to nie jest losowe...

Stopy Benjamina na naszych oczach łączą się ze sobą. Zaraz potem jego głowa opada na bok, a oczy znów ulatują w tył.

— Wujek rusza stopami?!

— Ślepy jesteś?! No pewnie, że rusza! Sama widziałam! — Elizabeth kłóci się z Arthurem.

A ja, przy dzieciach, przy wszystkich, którzy muszą, ale nie powinni tego słyszeć, pytam:

— Benjaminie, czy kiedykolwiek czułeś nienawiść do swojego brata? — Wiem, że nie powinnam o to pytać. Wiem, że nie porusza się takich kwestii na forum i przy dzieciach. Ale podświadomie wiem również, że to ten moment.

Jego lewe oko znów skupia na mnie swoją uwagę. Patrzy na mnie przez dłuższy czas, ale dopiero, gdy przenosi spojrzenie na Bentona, jego wzrok na chwilę staje się prawdziwie bystry.

Przez tę drobną chwilę, po raz pierwszy widzę w nim przebłysk identycznego zacięcia, które widuję u swojego męża. Przez ten drobny moment, jest przebłyskiem siebie.

I właśnie ten świadomy siebie i jakiegoś — lub kilku — wspomnień Benjamin, wyciąga prawy palec wskazujący i środkowy.

Rozszerza je.

Litera „V" znika tak szybko, jak się pojawiła.

— Zawsze byłeś mi bratem. — Ku mojemu zdziwieniu Benton klęka obok mnie i odpowiada takim samym gestem. — Znalazłem swoją Alice. Twoja zaś dawno rozliczyła się z przeszłością. Jest szczęśliwa. — Obejmuje mnie ramieniem. — One obie są.

Benjaminowi po raz ostatni udaje się na chwilę powtórzyć gest.

— W parze zawsze silniejsi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro