Rozdział 33
Gdy leżę z nagim tyłkiem i rozrzuconymi nogami, na podłokietnikach ulubionego fotela Bentona, myślę o tym, jak niewiele brakowało, aby winda otworzyła się wprost na niczego niespodziewających się, pracowników jakiegoś biura.
— Całe szczęście, że doszedłeś w mniej niż pięć sekund. — Benton mija mnie z kamienną miną.
Podchodzi do jednej z szaf i wyciąga zapasowe spodnie garniturowe, ponieważ tamte... Uśmiecham się złośliwie do jego nagiego tyłka i tnę nożyczkami powietrze. Jakimś cudem nie wypadły mi w ręki od czasu, gdy wycięłam z nich fragment będący dowodem tego co robiliśmy w windzie. Sztywniejący już i niezbyt higieniczny kawałek, który zamierzam zatrzymać.
— Nie skomentujesz tego? — Mam nikłą nadzieję, że odwróci się, spojrzy na moje rozłożone nogi, a jego zbolałe ego każe mu między nie zawrócić i podarować nam kolejne wspomnienia.
— Nie mamy czasu.
Unoszę brwi w zdziwieniu.
— Czy to nie moment w którym oznajmiasz, że: to twoja firma i jeśli będziesz chciał się ze mną w niej pieprzyć, to reszcie również każesz to zrobić, jeśli będą oczekiwać twojego tyłka gdzie indziej niż w swoim gabinecie?
— Stać cię na więcej, Adams — rzuca. Moje osamotnione nazwisko przykuwa moją uwagę.
Podnoszę się z kanapy i na palcach do niego podchodzę. Wciąga spodnie, ale ani na moment nie spuszcza ze mnie swojego spojrzenia.
Kładę jedną dłoń na jego piersi, a on otwiera usta.
Uśmiecham się zwycięsko. Widzę, że prawda jest zupełnie inna. Wystarczy, że poproszę...
— Tylko się z tobą droczę — mruczę w jego szyję.
Cieszę się, że gdy staję na palcach, jestem w stanie, bez większego problemu, dosięgnąć tego miejsca. Kocham go tam całować.
Jego dłoń leniwie sunie po krzywiźnie mojego biodra, aż zatrzymuje się na wysokości żeber. Drżę od zimna, które panuje w klimatyzowanym pomieszczeniu.
— Zazwyczaj w ten sposób starasz się mnie rozproszyć.
— I jak mi to wychodzi?
Całuje mnie mocno w czubek głowy i delikatnym gestem przysuwa moje biodra do siebie. Zachłystuję się.
Jakim, cholera, cudem, ten mężczyzna może mieć erekcję po tym wszystkim co dziś robiliśmy?!
Chcę rzucić jakiś niepochlebny komentarz o tym, że gromadzenie latami tego ładunku — i zdaję sobie sprawę, że to biologicznie niemożliwe — zrobiło z niego jakiegoś cyborga, ale powstrzymuje mnie głęboki oddech, który zaczerpuje.
— Tęskniłem.
To jedno słowo mówi tak wiele.
Łapczywie obejmuję go w talii i wciskam się w każdy centymetr jego klatki piersiowej.
— Ja bardziej.
Nie wiem, czy mi wierzy, ale to prawda. Potrzebowałam jedynie chwili, aby wszystko na spokojnie sobie poukładać bez zastanawiania się, jak moje emocje wpływają na niego. Musiałam mieć prawo do bycia sobą, i z samą sobą.
Uszanował to. Uszanował to, chociaż doskonale wiedziałam, jak bardzo go to dotknie.
— Dasz mi założyć koszulę? — pyta miękko. — Niedługo oboje będziemy musieli się zbierać do sali konferencyjnej, więc chciałbym upewnić się, że nie wyglądam, jakbym właśnie przeżył jedną z najzajebistszych randek w swoim życiu.
— To była randka? — parskam śmiechem. — Od kiedy randkowanie równa się seksowaniu w windzie, na drzwiach twojego gabinetu, na fotelu...
Unosi moją brodę i zamyka mi usta soczystym pocałunkiem.
Czuję się taka żywa, gdy jego ciepłe i spuchnięte wargi pieszczą mnie z taką czułością i żarem, jakby tym pocałunkiem chciał oddać mi całego siebie.
Ale on nie wie.
Nie wie z czym do niego dziś wychodzę.
*
Benton Hays
Całuję te cudowne usta, jakbym się z nimi pieprzył i jednocześnie hołubił ich istnienie. Odrywa ode mnie wargi, które błyszczą naszą wspólną śliną.
Przeciągam po nich kciukiem.
Gdy rozchylają się, ukazując piękny, perlisty uśmiech, widzę tylko to. Świeci w mojej wyobraźni jak neon, od którego nie można oderwać wzroku.
— Żądam więcej takich randek — mówi, a potem się śmieje.
Kurwa. Jestem w stanie przysiąc, że promienieje złotawą aurą, która niemal posyła mnie na kolana. Jej dłonie — tak drobne, a jednocześnie silne — zaczynają głaskać mnie po plecach, opuszkami elektryzując każde miejsce, którego dotyka.
Saylor Adams jest czymś, czego mój durny, męski rozum nie jest w stanie do końca pojąć.
Waleczna.
Dzika.
Stała w uczuciach.
Lojalna.
Czuła.
Żarliwa.
Piękna.
Niezwykła.
I jakaś część mnie, wreszcie rozumie, że ona chce mnie w swoim życiu.
— Kocham cię. — Te dwa słowa tak naturalnie wypływają z moich ust, że nie jestem pewny, czy w ogóle je wypowiedziałem.
*
— Kocham cię. — Ciepłe powietrze owiewa moje usta, a ja nie wierzę uszom. Wierzę, ustom, które to poczuły. W oddechu, który je musnął i pozostawił namacalny ślad na zwilżonych wargach.
Jego oczy za to... Widzę w nich jedynie bezbrzeżny spokój. Podczas gdy moje serce chce się wyrwać z piersi, on bez żadnych oznak strachu, wpatruje się we mnie, jakby nie mógł się mną nasycić.
Głowa świerzbi mnie, aby obrócić ją w kierunku torebki, ale mimo to jestem bezsilna. Te dwa słowa uziemiają mnie w tej chwili.
To nie tak miało być. Nie tak... Ja... Torebka...
Ruch.
Kciuk zsuwa się z moich warg i ląduje na potylicy.
Mruczę.
On bardziej.
Ruch.
Wciskam paznokcie w jego plecy.
Jego wzrok staje się mroczniejszy. Budzi się. Tak samo jak ja.
Palce mocniej zaciskają się na tyle mojej czaszki i przyciągają. Jego usta pożerają moje.
— Benton — jęcząc jego imię, wskakuję na niego.
Wszystko tak doskonale pasuje. Moje nogi oplatające jego biodra. Jego dłonie starające się wcisnąć mnie w siebie z zachłannością. Taniec mokrych języków, i pomruk, który wydobywa się z jego gardła, aby wibrować w moim ciele.
Wszystko, kurwa, do siebie pasuje.
Dźwięk.
Telefon stacjonarny i łoskot drewnianych drzwi, zlewają się w jedno, gdy Benton je zatrzaskuje.
— A ubrania? — pytam, bo on przerzuca swoje bezbożne wargi na moją szyję. Ale nie dlatego, że jest, grzechem, pokutą czy zakazanym owocem. Benton Hays całuje mnie tak, że nie mam żadnej wątpliwości, że właśnie wyznaje mnie. I to jest bezbożne, bo jest... tak gorliwe.
Ktoś kto tak całuje, nie wierzy w nic innego.
To ja jestem jego wszechświatem.
— Jestem ubrany we wszystko co potrzeba — szepcze, kciukiem muskając kark, który obejmuje swoim chwytem.
Płynę. Nie łzami. Ani nawet, kurwa, nie podnieceniem.
Płynę, bo moje serce ocieka z nadmiaru wszystkiego. Chciałabym je teraz wyjąć i pokazać mu, jak bardzo jest pełne.
Delikatnie mnie unosi, a potem ciągnie w dół. Robi to chyba tylko po to, aby moje nabrzmiałe sutki, tarły jego nagą pierś.
— To nie zaczeka, jeśli naprawdę chcesz to zrobić.
Oboje odwracamy się w kierunku interkomu, przez który właśnie wybrzmiał łagodny głos Alice.
Mrużę oczy. Skąd wie, co zamierzam zrobić?
Benton powoli opuszcza mnie, aż dotykam podłogi własnymi stopami.
— Ona ma rację. — Wplątuje palce w moje włosy i składa czuły pocałunek na czubku mojej brody. — Zarząd nie poczeka.
A on... Skąd wie?
Moje oczy chyba wyrażają czyste zdziwienie — czy też przerażenie, bo jego mina staje się jednoznacznie zafrapowana.
— Naprawdę nie wierzę w to, że wróciłaś akurat w ten dzień. Chryste... — jego palce suną po mojej szyi, a potem po obojczyku — to jebany znak.
— To żaden znak — zaprzeczam od razu. — Doskonale wiedziałam, że w każdy drugi piątek kwartału, macie zebranie zarządu.
Jego brwi unoszą się, ale ciężko mi stwierdzić, czy z zachwytu czy zdziwienia.
— Domyśliłaś się, że to dziś? I dlatego przyszłaś? — Jego głos jest emocjonalny, ale brzmi jakby starał się zmniejszyć ten ładunek. Jakby pragnął, abym nie domyśliła się, że ta odpowiedź jest dla niego ważna.
Ale ja wiem. Wiem, co nieproszenie przemknęło przez jego myśl.
Obejmuję jego policzki i prostuję się, aby zrozumiał powagę słów, które zaraz opuszczą moje usta. Benton wyplątuje palce z moich włosów, a obie dłonie przesuwa na moje nadgarstki.
— Mam na dziś własne plany, i każdy z nich dotyczy jedynie ciebie i mnie. Nie Adley. Nie przeszłości. Nie kłamałam, gdy mówiłam, że myślę o przyszłości.
— Tak nagle?
— Nie nagle. — Kocham jego brązowe rzęsy, które dodatkowo ocieplają błękit jego oczu. — Chociaż stosunkowo szybko, ale nie jest to decyzja podjęta pod wpływem impulsu.
W przeciwieństwie do tego, co przed chwilą padło z twoich ust. Zdecydowanie tego nie przemyślałeś, ale działanie pod wpływem chwili... utwierdza mnie w tym, że naprawdę myślisz, że mnie kochasz.
Bo miłość nie jest racjonalna. Ona opiera się na chwili, impulsach i momentach. Nie jesteśmy w stanie określić czy, i kiedy się w kimś zakochamy. To dzieje się poza naszą jurysdykcją. Z różnych powodów, a często zupełnie bez nich. Jednak wiemy, gdy kochamy.
To naprawdę wiemy zawsze.
Blokuje nas jednak obawa, że ta druga osoba tego nie odwzajemnia.
Dlatego rozumiem, że Benton czuje się teraz niepewnie, ponieważ nie odpowiadam na jego wyznanie. Gdyby jednak tylko wiedział, co mam w torebce...
— Moja również. — Jego głos wybija mnie z zamyślenia. Kilkukrotnie mrugam, żeby wyostrzyć spojrzenie.
— Słucham?
— Zechcesz mi towarzyszyć na spotkaniu zarządu? — pyta miękko. I zupełnie poważnie.
Cholera. To trochę komplikuje moje plany.
— Ostatnim razem moje uczestnictwo skończyło się umową NDA.
Benton szczerze się uśmiecha.
— Myślę, że dziś tylko mnie będą chcieli urwać głowę — rzuca z miną najszczęśliwszego chłopca, któremu został obiecany wyjątkowy prezent.
No... nie byłabym tego taka pewna, gorylu.
— Pójdę z tobą. — Żwawo potakuję głową.
Gorzej, niż ma być, nie będzie — moja szczęśliwa i równie bezsensowna wróżba z chińskiego ciasteczka.
— Nie pójdziesz w tej różowej spódniczce — orzeka.
— Twój garnitur będzie mniej się rzucał w oczy? Czy może powiesz mi, że masz dla mnie całą szafę ubrań, bo tyle razy fantazjowałeś o mnie, nagiej w twoim biurze, że się przygotowałeś?
— Słońce, możesz iść w czymkolwiek ci się podoba, ale tamta spódniczka po prostu już nie nadaje się do użytku. — Szczerzy się jeszcze mocniej, gdy lekko mnie obraca. — Zobacz.
Przechylam głowę, bo omawiana część garderoby pierze się w akwarium.
— Kupiłeś je dla Leonicy?! — piszczę z zachwytem.
Wyrywam się z jego rąk i na palcach pędzę do szklanego zbiornika z wodą.
— Skąd wiedziałaś, że jest puste?
Benton nie dołącza do mnie. Słyszę jak przerzuca wieszaki w poszukiwaniu ubrań — nie wiem tylko czyich.
Wyjmuję i wyżynam kompletnie przemoczoną spódniczkę. Na wszelki wypadek przyglądam się dogłębniej, czy aby na pewno nie zamordowaliśmy żadnej rybki.
— Spójrz tylko na mnie. Mówiłam, że mój Leo podrywał mnie swoim otworem gębowym już w zoologicznym. Jestem przekonana, że gdyby tu była jakaś ryba, śledziłaby mnie wzrokiem odkąd wwiozłeś mnie tu na swoim grzbiecie.
— Mamy piętnaście minut, jeśli jesteś zainteresowana punktualnością.
— Mhm... — mruczę, bo spódniczka, która nigdy nie była prana, zafarbowała wodę w nowiutkim akwarium Bentona.
Wiedziałam, że jesteś za krótka, gdy cię kupowałam, ale żebyś uszczupliła swoją wartość, o utratę oczojebnego różowego koloru, to już zdecydowana przesada...
— Czy to ci pasuje?
— Hmm? — Odwracam się i w zdziwieniu unoszę brwi. Ciężko mi uwierzyć, że w dłoni Bentona znajduje się wieszak z moim ulubiony, krwistoczerwonym kombinezonem z peleryną. — Nie zrobiłeś tego... — szepczę z zachwytem.
Mężczyzna z zawadiackim uśmiechem otwiera szerzej drzwi szafy, a moim oczom ukazuje się pełny wieszak moich najukochańszych kombinezonów i sukienek od Alice Lavish.
Cholernie drogich, zabójczo kobiecych i niesamowicie schlebiających sylwetce cudów tekstylnych prosto z Wielkiej Brytanii.
— Kupiłeś wszystkie, które mam i kilka nowych...
Wiem, że to tylko ubrania, ale dla mnie ten gest ma zupełnie inne znaczenie, niż dla niego. Gdy zaczęłam nosić na sobie tę firmę, poczułam, że moje ubrania wreszcie idealnie mnie odwzorowują. Te kombinezony, te sukienki — to ja.
Nie raz w życiu zdarzyło mi się usłyszeć, że jestem zbyt wystrojona, ale według mnie, nie można być ubranym zbyt dobrze. A jeśli ktoś twierdzi inaczej, to znaczy, że porównuje się do nas i uważa, że sam nie jest wystarczająco dobrze ubrany.
Nie rozumiem dlaczego niektórzy zwracają na to uwagę, ale ja, oprócz tego jednego razu, nigdy nie ubieram się, aby coś osiągnąć. Po prostu lubię być elegancka. A Benton również, i w dodatku to, akceptuje.
— Chcę, żebyś czuła się tu dobrze.
— Ja już tu nie pracuję — spokojnie wyjaśniam, ale jego zawadiacka mina, każe mi wstrzymać się z kontynuowaniem tego wątku.
Gdy tak na mnie patrzy, serce skacze mi do gardła.
— Mała małpko — idzie w moim kierunku, a gdy jest wystarczająco blisko, chwyta mój przegub i go całuje — rozwiejemy wątpliwości: jeszcze nie raz będziesz tu bywać. I zapewne nie raz będziesz potrzebowała ubrania na zmianę. — Przejmuje spódniczkę z mojej dłoni i wrzuca ją do akwarium. — Takiej nie kupiłem, ale masz kilka zdublowanych kompletów, abyś nigdy nie musiała martwić się, czy spowodujesz jakieś plotki, gdy będziesz wychodzić stąd w zupełnie nieznanym ubraniu.
— Chcesz się tu ze mną pieprzyć i udawać, że sama zostawiłam tu część ubrań?
— Znasz lepszy zakaz stopu dla wszystkich fanek mojego tyłka?
Ma trochę racji.
— Jestem oburzona.
Obejmuje mnie lekko i całuje w skroń.
— Później możesz wyładować na mnie to całe oburzenie, dobrze? Teraz ubierz mnie w co tylko ci się podoba z mojej — podkreśla — części garderoby.
Parskam śmiechem, bo myśl o ubraniu go w sukienkę, przypomina mi o jednej z najzabawniejszych scen z Harry'ego Potter'a, w której bogin jest Snapem przebranym za ciotkę Nevillea.
Sięgam ponownie po pływającą spódnicę.
— Zostaw. — Benton obejmuje moje palce w wodzie i rozplata mój uścisk na spódnicy. — Od tej pory to moja ulubiona ozdoba w całym gabinecie. Będzie tu pływać i przypominać mi o tym dniu.
— Myślałam, że chcesz tu hodować rybki.
— Właściwie to myślałem o krewetkach — patrzę na niego ze zgrozą, bo doskonale wiem, jak bardzo lubi je wpieprzać w tej otoczce trutki na szczury — ale różowa spódniczka przypadła mi do gustu. Obiecuję, że w każdy dzień pracujący, dostanie odpowiednią ilość głaskania.
Jest tak uroczo chłopięcy, że przyciągam go do siebie i wycmokuję pocałunkami całą jego twarz.
*
Członkowie zarządu nie komentują, gdy wchodzę pod ramię z założycielem H. Creator. Nie oponują również, gdy odsuwa mi krzesło u szczytu stołu i kulturalnie czeka, aż na nim usiądę. Myślę, że są nawet skłonni przełknąć to, że jedna z dwóch asystentek Bentona, kładzie przede mną czarną teczkę. Kiwam jej głową i bezgłośnie dziękuję.
Dziwię się, że nie dzieje się nic, co nawet w drobnym stopniu sugerowałoby mój szybki wylot z tej sali konferencyjnej. Marszczę brwi i przenoszę spojrzenie na Haysa, który już na mnie nie patrzy.
Gdy na ekranie za jego plecami rozbłyska prezentacja przedstawiająca nowy projekt apartamentowca na Brooklynie, również już na niego nie patrzę.
Park zieleni, drobne oczka wodne, punkty usługowe, i ogromny taras widokowy na osiemnastym piętrze. I furtka... Park odgrodzony jest pięknie wkomponowanym, niskim płotkiem — czymś zupełnie niezwyczajnym w Nowym Jorku — skąd na zewnątrz prowadzi szeroka, dwuskrzydłowa furtka. Z wyjściem na ulicę biegnącą wprost na Plumb Bitch.
Ogromna konstrukcja górująca nad niższymi, okolicznymi budynkami, wyglądałaby zbyt monstrualnie i przerażająco, gdyby nie mnóstwo uśmiechniętych ludzi oraz dzieci, cieszących się życiem w tak inteligentnie zaprojektowanym budynku.
Tablice informujące o tym, jakie punkty usługowe znajdują się w środku, na chwilę wyduszają mi dech z piersi.
Chyba się przewidziałam...
To wszystko dzieje się w zaledwie kilka sekund, a mam wrażenie, jakby czas przestał płynąć. Widzieć to na planach zmienionej zabudowy, które Hays zdeponował u Claire, to jedno. Zobaczyć symulację przyszłości, która miejsce z mojego koszmaru zamienia w bajecznie kolorową i roześmianą wizję jutra...
Mocno zaciskam dłonie na kolanach. Jestem przekonana, że to, po co tu dziś przyszłam, to właściwy krok. Dzięki Bentonowi, wiem to już na pewno.
— Czy to naprawdę konieczne? — zirytowany Darren przerywa ciszę i uroczą chwilę pomiędzy mną a Haysem, bo mam całkowitą pewność, że ta prezentacja powstała właśnie z myślą o mnie.
Benton strzela w niego tak ostrym spojrzeniem, że aż dziwię się, że nie padł na miejscu. Mnie od razu rozłożyłyby się nogi.
Spuszczam wzrok na czarne szelki, które pięknie opływają jego umięśnioną sylwetkę i genialnie kontrastują ze śnieżną bielą jego koszuli.
— Owszem. Konieczne — wyjaśnia.
Jakby musiał. To chyba dość logiczne, że jeśli ktoś taki jak Benton Hays przyprowadza mnie na zebranie zarządu i nikt nie protestuje — to robi to po coś.
Przeczesuję salę wzrokiem i zastanawiam się, dlaczego wszyscy siedzą jak na szpilkach. Nikt, dosłownie nikt, nie sprzeciwia się temu nieprawomocnemu pokazowi władzy. Nikt go na nawet nie kwestionuje. Bo niekontynuowanego okazania irytacji Darrena, zdecydowanie nie mogę zaliczyć do sprzeciwu.
Hays. Co zrobiłeś?
Benton sięga po jeden z długopisów i przekręca go, aby uwolnić główkę.
Przechodzą mnie ciarki, bo cała reszta, jak jeden mąż, idzie w ślad za nim.
— Aby formalności stało się zadość: zanim ktokolwiek podpisze dokumenty, będziemy głosować.
Darren chrząka i charczy, zupełnie jakby miał ochotę splunąć. Spojrzenie kobiety z naprzeciwka sprawia jednak, że zaciska zęby, i z całą godnością na jaką go stać, przełyka zawartość ust.
Wstaje.
Poprawia guzik w dwurzędowej marynarce.
A Hays patrzy prosto w moje oczy, gdy Darren mówi:
— Zgodnie z niedawną sprzedażą dwudziestu trzech procent udziałów i zrzeczeniem się przez pana Benjamina Haysa prawa do projektu powstającego — POWSTAJĄCEGO — apartamentowca, uznajemy pana Bentona Haysa, głównym udziałowcem z pakietem większościowym siedemdziesięciu czterech procent firmy H. Creator oraz jedynym właścicielem terenu pod omawianą dziś zabudowę. Czy każdy członek zarządu potwierdza, że został poinformowany z miesięcznym wyprzedzeniem, o wchodzących z dniem dzisiejszym, zmianach oraz, że nie wnosi... — Darren zacina się na moment i chwyta mocniej krawędzi stołu — żadnego sprzeciwu, tym samym jednomyślnie akceptując ustanowione warunki?
Dziwne ciarki przechodzą wzdłuż mojego kręgosłupa. Ten język jest tak prosty, tak niepasujący do miary tego co zostało wypowiedziane...
Wszystkie ręce się unoszą.
— W takim razie proszę o podpis każdego udziałowca na każdym z dwóch egzemplarzy, które leżą przed państwem.
... jakby wszystko było jedną, wielką inscenizacją.
Przedstawieniem dla mnie.
Darren nie siada, ale podpisuje papiery ze swojej teczki, wciąż mocno trzymając się stołu. To samo robi każdy z reszty udziałowców.
Prostuję się nieznacznie i łączę swoje spojrzenie z Bentonem, którego kącik ust unosi się w zawadiackim, pewnym siebie uśmiechu.
To uśmiech zwycięzcy.
— Obiecałem, że zasiądziemy do rozmów, a ja dotrzymuję danego słowa, Saylor Adams.
Gęsia skórka obejmuje moje przedramiona.
Wierzę, że on chce dobrze. Widzę to po planach na przyszłość, które mi pokazał i dokumentach, których treść jest niezaprzeczalnie prawdziwa. Ale jakaś drobna część mnie czuje, że Hays właśnie z czegoś mnie okradł.
Jakim cudem mogę czuć się jednocześnie zachwycona, co przerażona?
I czym jestem przerażona...
— Rozmawialiśmy już na ten temat. Nie chcę — podkreślam — niczego na tobie wymuszać. Ani na firmie — dodaję prędko.
Kobieta w chłodniejszym niż mój, odcieniu blondu, spogląda na mnie z zainteresowaniem. Ale tak naprawdę, z całego zarządu patrzy na mnie jedynie ona i Benton.
— Tak wielkiej machiny nie da się pchnąć tupnięciem nóżką, czy uporem, który powala największego osła na kolana. — Czy on ma na myśli siebie? — Otwórz teczkę.
Jego twarz na powrót staje się stoicka. Trudniej z niej czytać — nawet jego oczy niewiele mi zdradzają. Ale biorę ten jeden, głęboki oddech, z którym wypuszczam z siebie wszystkie wątpliwości.
Może potrzebnie, może zupełnie nie.
Żadna decyzja nie zmieni tego, co już nastąpiło.
Otwieram leżącą przede mną czarną teczkę.
— Och, Bentonie... — Zakrywam usta dłonią, a wzrok natychmiast mi się szkli.
— Po prostu czytaj, kochanie.
Na pięknie naszkicowanym przekroju budynku widniejego jego nazwa: „Przystań Nemo", a każde piętro nosi nazwę jednej z rybek akwariowych. Widzę Bojownika Bezbronnego, Guramiego Samuraja, Kiryska Lamparciego, Mieczyka Hellera, Niebiańskiego Danio Perłowego, Pyszczaka Wspaniałego, Tęczankę Neonową, Zbrojnika Złotego czy Welonkę, która potocznie zwana jest złotą rybką.
Obracam kartkę.
Jedna z łez spływa po moim policzku.
Mury zewnętrzne podwyższonego pierwszego piętra zostały zaprojektowane jako memoriał dla wszystkich, którzy widnieją w krajowej bazie osób zaginionych.
Ich nazwiska, ułożone alfabetycznie, owijają się dookoła budynku, wokół którego ciągnie się chodnik, odgrodzony drobnym murem od ulicy. Wszystkie nazwiska są na wysokości do półtora metra. Wszystkie usytuowane na wyciągnięcie ręki.
Misterność i dokładność, z jaką zostały odwzorowane te drobne szczegóły, wykaligrafowane nazwy... To jest ujmujące bardziej, niż wszystko, co spotkało mnie do tej pory w życiu.
Seks? Jeśli można prychnąć w myślach, to właśnie to robię. Żadne czułe gesty, i żadna przyjemność nie równa się temu, co właśnie sprezentował mi ten człowiek.
I nie chodzi o gest, który wykonał ku upamiętnieniu pamięci o mojej siostrze i wszystkich innych zaginionych osób.
Rozbraja mnie myśl, że pozwolił, aby projekt brata zyskał zupełnie nowe życie, zmieniając nie tylko wizję tego budynku, jego cel i znaczenie, ale również wzięciem za niego odpowiedzialności.
Pozwolił sobie na odejście od sztywnych ram, które mocno trzymały go w pionie.
Część tej betonowej tamy pękła, gdy złożył dokumenty o zmianie warunków zabudowy u Claire.
Duża część odpadła, gdy otworzył się na mnie i dla mnie zarówno fizycznie jak i psychicznie.
Ale to dzisiejszym ruchem zrzucił całą planszę pionków, które do tej pory uważnie rozstawiał na szachownicy swojego życia.
W biel i czerń wżarł się kolor i rozświetla go dokładnie tak, jak w tej chwili robi to czuły błysk w jego błękitnych oczach.
Widzę jak wstaje. Powoli okrąża stół, nie patrząc na nikogo i na nic. Po części myślę, że nie patrzy nawet na mnie. On idzie do mnie dla samego siebie. Bo sam tego potrzebuje.
Ale ja też czegoś potrzebuję. Dlatego, gdy Benton staje przede mną, obrany ze wszystkich warstw ochronnych — wstaję i wychodzę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro