Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3


https://youtu.be/kfxn5OnPSEg



Dzisiejszej nocy śniłam o ryżym biznesmenie, który poświęcił własny czas i bezpiecznie odwiózł mnie do mojego mieszkania. Tylko zamiast milczącego pożegnania, w swojej fantazji pokusiłam się o dokładne wypunktowanie jego bezduszności, a on ze łzami w oczach przyznał mi rację i zgodził się na wszelkie zmiany w projekcie Brooklyńskiego apartamentowca.

Mam nadzieję, że ten sen ziści się kiedyś na jawie. Do tego będę dążyła. Zanim pokonam kilometrową kolejkę po przepustki i dostanę się do firmy na siedemnastym piętrze. Spoglądam na zegarek i widok ósmej pięćdziesiąt dwie, wcale mnie nie pociesza.

Spoglądam ponad głowami wszystkich interesantów i widzę, że Carl pracuje w pocie czoła. Nie ma żadnej pomocy w sprawdzaniu i wydawaniu przepustek.

Dlaczego pracuje sam, skoro są trzy komputery?

Dupa. Idę.

Wychodzę z kolejki, cicho stukając wysokimi obcasami. Carl od razu mierzy mnie gniewnym wzrokiem.

— Obowiązuje kolejność — burczy chłodno.

— Cześć — staram się brzmieć przepraszająco. — Mogę jakoś pomóc?

— Idź na koniec kolejki i czekaj na swoją kolej.

Wywracam oczami.

— Słuchaj, Carl. To co zrobiłam wczoraj nie było zbyt fair, ale mam swoje powody i wiem, dlaczego tak postapiłam. Koniec końców jesteśmy jednak kolegami z pracy. I wiesz co? Nie zarobię tu ani grosza, bo pracuję pro bono. — Nauczona wczorajszą wykładnią empatii stosowanej, przedstawiam niezbity dowód, dzięki któremu Carl może teraz pożywić swoją niechęć do mnie. Oraz może odrobinę mi współczuć.

I mężczyzna podnosi wzrok, a w jego oczach dostrzegam zdziwienie.

— Pracujesz dla Hays'a za darmo?

— Tak — mówię wyraźnie i potakuję głową.

— Tym bardziej zapraszam na koniec kolejki. z wariatami się nie zadaję.

Wraca do wpatrywania się w ekran i wpisywania czegoś do systemu.

Jednym palcem. Bardzo, bardzo wolno.

Stojący przed nim mężczyzna, również patrzy teraz na mnie nienawistnie.

*

Cała mokra, wpadam do sali konferencyjnej obok gabinetu, niepłacącego mi szefa.

Podnosi na mnie wzrok. Tak samo jak trzy kobiety i kilku mężczyzn.

— Saylor Adams, czy kartka na drzwiach informująca o tym, aby nam nie przeszkadzać, jest nieczytelna? — Hays rozlewa swoją truciznę powoli i celnie. — O ile nie masz żadnych cennych informacji dla zarządu, masz natychmiast opuścić to pomieszczenie.

Wszyscy się na mnie patrzą, ale mimo wszystko nie paraliżuje mnie to. Świadomość, że nie zarabiam tu na chleb, dodaje mi odwagi we wszelkich kompromitacjach, których doświadczam w krótkim okresie czasu.

— Właściwie to mam — oznajmiam, siadając na wolnym krześle obrotowym. Głos trochę mi świszczy, po wspinaczce na tak cudacznie wysokie piętro, a lekko spocone pachy kleją się do białej koszuli. Hays zamyka teczkę z jakąś dokumentacją i pociera swoją brodę z zaciekawieniem. — Gaśnice na klatce schodowej są przeterminowane, a na kilku piętrach drzwi do klatki ewakuacyjnej były zamknięte. Ktoś kto nie posiada karty dostępu, nie mógłby wyjść z budynku podczas ewakuacji, lub utknąłby na schodach, gdyby na samym dole drzwi również były zamknięte. To poważne kwestie bezpieczeństwa, zwłaszcza w tak wysokim budynku, gdzie w razie pożaru, jedyną drogą ewakuacji jak również drogi dla służb ratowniczych są te właśnie schody. Wyważanie drzwi łomem, gdy elektryka zostanie odcięta, zabiera strażakom cenny czas na ratowanie ludzkiego życia.

Kończę swoją wypowiedź głębokim oddechem, ponieważ płuca mi płoną ogniem piekielnym.

Wszyscy patrzą na mnie, więc prostuję się jeszcze bardziej. Brązowy stół nadaje pomieszczeniu nieco sądowego wybrzmienia. Gdyby nie ten cholerny kolor, na pewno czułabym się mniej oceniana. Na pewno.

— Och, chcesz powiedzieć, że spóźniłaś się, ponieważ zapoznawałaś się z panującymi w budynku, warunkami bezpieczeństwa? — pyta Hays.

Jest perfidnie ubawiony, bo każe mi kontynuować wyjaśnienia w pomieszczeniu pełnym nowych współpracowników.

Chyba... że przestaną być wyjaśnieniami.

— Oczywiście! Ludzkiego życia nie można wycenić i architekt powinien wiedzieć to najlepiej. Projektujesz budynki, które pod każdym kątem mają spełniać normy bezpieczeństwa. Dbasz o to, żeby ich kształt był nie tylko artystyczny czy ergonomiczny, ale przede wszystkim stabilny i pewny w swojej konstrukcji, włączając do tego wymogi bezpieczeństwa pracy. — Chwytam teczkę z dokumentami, która leży przed moim krzesłem. — Dlaczego więc nie chcesz zadbać o bezpieczeństwo swoich pracowników w miejscu pracy? O ile budynek nie należy do ciebie, masz stosowne pole do wykazania się dbałością o zdrowie ludzi, których zatrudniasz. Pogoń właściciela budynku do wymiany gaśnic proszkowych, wynegocjuj wspólne zasady ogólnej dostępności do drzwi ewakuacyjnych na wszystkich piętrach i dopiero potem zabierz się za rysowanie kolejnego budynku pod mieszkania dla nowojorczyków.

Wściekłym ruchem otwieram granatową teczkę i moim oczom ukazują się tabele z alfabetycznie uszeregowanymi nazwiskami.

A tuż obok ich pensje oraz szczegółowe rozbicie na premie, dodatki i nagrody motywacyjne.

Rany! Chyba zapomnieli o przecinkach! Zaaferowana, przewracam kartkę. Gdy dochodzę do litery „D", ktoś zaczyna głośno kaszleć.

Och, czego!

Podnoszę wzrok na siwiejącego mężczyznę z ewidentnym podejrzeniem gruźlicy i przekrzywiam głowę na lewo.

— Że dane wrażliwe, tak? — pytam, potrząsając kartką. Robi się siny, ale nie odpowiada. Przewracam oczami i zamykam ziemię obiecanych plotek. — To nie tak, że mam pamięć ejdetyczną. Wątpię czy zapamiętałam chociaż jedną kwotę a już zwłaszcza z nazwiskiem i twarzą, której z nią nigdy nie połączę.

— Słuszna uwaga. O zdrowie pracowników muszę dbać. — Hays kontynuuje temat. — Dlatego w trosce o Darrena i resztę załogi, zaraz po spotkaniu sporządzę dla ciebie umowę NDA. Gratuluję. Jeszcze nigdy nie musiałem tak szybko sięgnąć po ten środek zapobiegawczy.

— Co?

Boże! W co on chce mnie wpakować? Ręce aż same mnie świerzbią, żeby wyjąć telefon i sprawdzić o czym on mówi.

— Moja sekretarka wszystko ci wytłumaczy. — Wciska jakiś magiczny guzik w telefonie stacjonarnym obok niego i mówi: — Alice, proszę odebrać z posiedzenia zarządu Saylor Adams i przydzielić jej pracę w archiwizacji dokumentów.

— Tą drobną? — dopytuje kobieta.

— Dokładnie tak.

Pomimo, że wspominali, że to niewielka robota, mina mojego szefa wskazuje na jakiś ostry haczyk w tych całych ustaleniach.

Jakkolwiek to nie zabrzmi, cieszę się, że chociaż wyglądam dziś elegancko. Opięte, czerwone spodnie od garnituru, biała koszula, cieliste szpilki i krwista szminka dodały mi potrzebnego animuszu.

Uśmiecham się pewnie, dając mu znać, że wyłapałam istnienie jakiegoś drugiego dna.

— Do swojej pracy przyłożę się dużo bardziej niż wymaga tego jej specyfika — obiecuję górnolotnie. — W końcu nie bez powodu zatrudniłeś mnie spośród setek innych kandydatek. — Jawnie wbijam mu szpilkę.

W końcu taka jest prawda. Jeśli się skompromituję, to będzie to szło na jego karb. To on mnie zatrudnił. Hays uśmiecha się. Nie jadowicie, nie wyrachowanie. Na jego twarzy widnieje niewielki, acz całkiem szczery uśmiech.

Od tego rzednie mi mina.

Rozlega się ciche pukanie, a potem przez drzwi zagląda kobieta w czarnych okularach, podkreślających jej ściągnięte gniewem równie czarne brwi.

— Saylor, Alice Kirk zaprowadzi cię do twojego miejsca pracy. Powodzenia.

Wstaję więc, żegnam się ogólnie i pewnym krokiem zmierzam w kierunku drzwi. Zachowuję się, jakbym miała dużo ważnych spraw na głowie.

— Adams? — zwraca się do mnie szef, gdy stoję już niemal w progu, tuż przy twarzy jego sekretarki. — Skorzystasz dziś z zapasowej karty Alice, jednak jutro oczekuję pełnego profesjonalizmu. Nie chciałbym dowiedzieć się, że następnym razem jako skrót drogi do pracy wybrałaś firmę sprzątającą okna i ich solidną uprząż do zwisania na oknach naszego wieżowca. To nie Mission Impossible. Zdobądź przepustkę.

W geście upokorzenia, mój środkowy palec wysuwa się z zamkniętej pięści.

*

Rozchełstana bluzka pokazuje zawartość biustonosza, gdy z pełną werwą schylam się po papierowe konfetti, które od kilku godzin ładuję do wora. Tym razem jednak robię coś innego. Podrzucam przemielone resztki papieru i chichoczę, gdy opadając łaskoczą mnie w głowę.

— Gdybym wiedział, że tak dobrze się bawisz, przyszedłbym pooglądać cię wcześniej.

Obecność Hays'a mnie zaskakuje.

Otwieram oczy, a jeden z ostatnich ścinków ląduje na moich rzęsach. Macham dłonią, żeby go strzepnąć.

— Rozumiem, że mam siedzieć, biadolić lub zamiennie, wyklinać nad swoim marnym losem? — Chwytam miotłę i zamiatam papier na jedną stertę. — Na jutro wezmę sobie słuchawki i będę słuchać audiobooka — oznajmiam radośnie.

Hays jedną nogą siedzi na krawędzi stołu, tuż przy wejściu do ciasnego pomieszczenia archiwum.

— Nie jesteś wkurwiona?

— Czym? Tym, że zleciłeś mi niszczenie przedawnionych dokumentów za pomocą niszczarki, której tępe ostrza mielą raptem dwie kartki naraz? Dlaczego miałabym być zła? — Zamiatam na szufelkę, a potem wrzucam jej zawartość do worka. — Przecież ty doskonale wiesz, że te treści można spalić w wielkim kontenerze. Ale znalazłeś świetny sposób, aby mnie po prostu znudzić robotą. Więc — mocno ściskam końce folii, którą zawiązuję na supeł — Jeśli myślisz, że tak łatwo się mnie pozbędziesz, to całkowicie się pomyliłeś w ocenianiu mnie.

— A czy tak przykładna pracownica znajdzie czas na jedzenie?

Patrzę na zegarek. Przerwa na lunch już dawno minęła. Zbliżała się trzecia po południu, a mnie nawet nie burczało w brzuchu.

— Proponujesz coś?

— Tak. — Podchodzi i kładzie na stoliku obok mnie czterysta dolarów. — Jedź do baru, w którym byliśmy wczoraj wieczorem i kup dwie porcje krwistego steka bez frytek. Sobie też możesz coś wziąć.

Hays sunie wzrokiem po włosach, które spięłam biurowym klapsem do dokumentów, aż otaksowuje moją na wpół rozpiętą koszulę.

— Jest zbyt ciasna do tej roboty — mówię oczywisty banał, zapinając guziki.

— Mhm... — mruczy nieprzekonany. — Upewnij się, że miniesz po drodze chociaż jedno lusterko i zmykaj. Będę czekał w swoim gabinecie.

W porządku. Przyda mi się spacer.

Łapię kasę i żwawo mijam go w wąskim przejściu.

— Krwisty, bez frytek, dwa razy. Się robi szefie. Skoczę metrem.

Wpatruje się we mnie, jakby chciał coś dodać, ale ja uśmiecham się słodko i klepię go po ramieniu.

Zostawiam go w długim pomieszczeniu pełnym dokumentów gotowych do zarchiwizowania z przegrzaną niszczarką, której towarzyszy woń palonego plastiku.

*

Rzucam na jego biurko torbę dostawczą, która trzyma stateczne ciepło posiłku.

— Powinien sikać — mówię, rozpinając suwak torby. Chwytam frytki, opakowanie z dwoma sosami. — Dziękuję za postawienie mi frytek.

Zsuwam szpilki i boso zmierzam do kanapy. Siadam na nią z błogim westchnieniem. Wyciągam nogi na stolik, a potem pałaszuję pyszne, choć już nie chrupiące frytki. Ich słony smak nagradza jednak ich wszelkie mankamenty.

— Będziesz jadła tylko to?

Końcem podniebienia prawie czuję, jak jego pogarda przesiąka w moje jedzenie.

— Nie zabronisz mi tu jeść, co? — pytam, pomiędzy żarłocznymi kęsami.

— Nie.

Hays wstaje, aby zdjąć marynarkę, a potem błękitną koszulę. Znów ma nagi tors. Zupełnie jak wczoraj. Niespiesznie podchodzi i zajmuje miejsce obok mnie.

Słyszę jak rozpakowuje swoje jedzenie, ja zaś delektuję się smażonym ziemniakiem głęboko nurzanym w majonezowym sosie.

— Kocham węglowodany — prawie jęczę.

— Widzę.

— Nie zaczynaj! — Szturcham go ramieniem. — Zrób to co ja. Zawieś na chwilę swoją broń i zjedzmy razem jedzenie, które nam postawiłeś.

Uśmiecha się lekko, a potem wbija nóż w stek. Mięso soczyście opływa naturalnymi sokami. Patrzy chwilę na widelec.

— Dlaczego chcesz tego ode mnie?

— Hmm? — Nie rozumiem, co ma na myśli. Domyślam się, ale nie jestem stuprocentowo pewna.

Patrzy na mnie kątem oka. Jego szczęka mocno się zaciska, gdy rozgryza spory kawał steka, który wsadził do swoich ust.

— Nie stosujesz żadnych brudnych gierek, aby się do mnie dobrać. — Chwilę się zastanawia. — Co brzmi dziwnie, zważywszy na sposób, w jaki pojawiłaś się w moim życiu.

— Jakich brudnych gierek? — Facet jest chyba zbyt wrażliwy na punkcie szukania zła w ludziach.

— Na przykład włamania się do mojego biura i przeszukania komputera.

Zamieram z frytką wędrującą do buzi.

— Oskarżasz mnie o coś takiego? — pytam głucho. — Na głowę upadłeś?!

Już chciałam wstać, ale przyszpila mnie swoim wzrokiem.

Sapię zdenerwowana. Co za tupet.

— Nie pracujesz przypadkiem dla konkurencji?

— Nie. — Mocno ucinam temat.

— To co robisz?

— A co cię to interesuje? — fukam. — Teraz jestem tu. Postawiłeś mi niezłe ultimatum. Nie miałam zbyt wielkiego wyboru.

Przez chwilę je w milczeniu.

— Dlaczego tak bardzo zależy ci na zmianie planów tego pieprzonego budynku? — pyta zdenerwowany. Zaraz potem ciska nerwowym ruchem sztućce na talerz i zaciska dłonie na kolanach. — Po cholerę ci to, co?

Sztywnieję. Jego ton jest dziwnie emocjonalny. Hays był zdecydowanie zbyt sztywny — wręcz betonowy — aby reagować tak przesadnie. Zupełnie jakby chciał poznać powód i pozbyć się mnie raz na zawsze ze swojego życia. Takie właśnie odnoszę wrażenie, gdy dostrzegam jak głęboko oddycha, aby się uspokoić.

— Coś się stało.

— Jedz — warczy tylko.

On jednak nie wraca do ponownej konsumpcji. Intensywnie nad czymś rozmyśla, wciąż ściskając własne kolana.

Może chce być sam? Może moment jego posiłku, to jedyna chwila w ciągu dnia, gdy może dosłownie rozpiąć garnitur i chwilę się zrelaksować? A ja zabrałam mu już dwie takie chwile.

— Mogę sobie iść. — Staram się, aby mój głos brzmiał łagodnie i w miarę naturalnie.

Cholera, naprawdę napatoczyłam mu się na głowę, a facet nie pałał przecież do mnie jakąś wielką sympatią.

Mierzy mnie zimnym, chłodnym spojrzeniem. Wygląda, jakby coś właśnie zaskoczyło w jego głowie. Sięga po widelec.

— Nie rób ze mnie flegmatycznego niedorajdy. — Wściekle przeżuwa wołowinę. — Chciałem jedynie czegoś się o tobie dowiedzieć. Nie musisz od razu spinać dupska. Niedługo przyjdzie umowa NDA, więc czekaj tu, z łaski swojej. Nie będę leciał po ciebie do zakurzonego archiwum i serdecznie prosił o autograf.

Nieznacznie się od niego odsuwam. Nie umiem zrozumieć jego motywacji. Raz jest wkurzony bez powodu i mówi niemiłe rzeczy, a raz nawet da się z nim rozmawiać. Dodatkowo ma dziwną umiejętność jednoczesnego sprawiania, że czuję się jak powietrze i gówno równocześnie. Jak ktoś, kogo nie widzi a jednak uważa za problem.

— Rozumiem, że mam teraz jadać z tobą codziennie? — rzucam trochę na wyrost.

— Tak. Wpiszesz sobie to, kurwa, w CV: jadałam z B. Hays'em. Jestem nieśmiertelna.

Gniewnie rozrywa mięso ciągnięciem wbitego w nie widelca, niż kroi go nożem.

*

POV B. Hays

Siedzi przed moim biurkiem i uważnie studiuje umowę. Wygląda jakby rozumiała każdy kurewski paragraf.

Benton, w coś ty się, do diabła, wpakował?

Śledzę każdy jej ruch, jak drapieżnik, który obserwuje swoją przyszłą zdobycz. Wszystko mnie w niej fascynuje. Jej uroda. Przebojowość. Umiejętność pakowania się w kłopotliwe sytuacje i wychodzenia z nich z twarzą. Spryt i intelekt. Widzę, że jest inteligentna, ale stara się ukrywać swoją wiedzę za pryzmatem piękna niezwykle pociągającej blondynki. Zupełnie, jakby trzymała asa w rękawie, którym w odpowiednim momencie rzuci na stół i zmieni ostateczne rozdanie. Czuję w kościach, że będę miał przez nią kłopoty.

A mimo to, nie mogę oderwać od niej wzroku.

Fascynuje mnie. Pociąga. Intryguje. Jest zabawna i tak inna od kobiet, które chciały zdobyć mnie dla prestiżu społecznego. Lub mojego ciała.

Dlaczego, ta mała diablica nie pochłania mnie wzrokiem? Czyżby była w związku? I przypadkiem była jedyną kobietą, której nie paliło się do zdrady?

Zaciskam szczękę, gdy widzę jak jej brwi w skupieniu marszczą się, gdy zapoznaje się z umową. Wiem, że ją rozumie. Tak samo jak wiem, że jej wnętrze jest czyste. Jakiekolwiek motywacje nią kierują, z pewnością są moralne.

Znam się na ludziach i wiem, kiedy siedzi przede mną dobry człowiek.

Nie potrafię jedynie zrozumieć, dlaczego z własnej woli, wpuściłem ją do swojego życia i pozwalam jej na siebie oddziaływać.

To idiotyczne, bezsensowne i skazane na porażkę.

A mimo to, gdy wyciąga swoją drobną dłoń po pióro leżące obok mojej dłoni, on wyłania się na powierzchnię.

Saylor Adams podpisuje umowę kompletnie nieświadoma, że patrzy na nią ktoś obcy.

Łowca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro