Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 26

— Dobrze się czujesz? — Pytanie Derricka wydaje się mu chyba głupie, bo szybko potrząsa głową i mówi: — Mogę z tobą posiedzieć jeśli chcesz.

Pociera niezręcznie swój kark, gdy ja wklepuję kod dezaktywujący alarm.

— Nie, Derrick — wzdycham głośno, bo czuję się, jakbym właśnie wróciła z półmaratonu. Wymijam go i wygodnie układam się na kanapie. — Cholera...

Mężczyzna zachowuje dystan i opiera się o ścianę tuż przy drzwiach wejściowych.

— Hays urwałby mi jaja, gdybym zostawił cię samą w takim stanie.

Patrząc w telefon, odpowiadam:

— Znam jego imię. Wiem też o waszej przeszłości.

Holman gwiżdże i krzyżuje swoje ramiona. Jeśli nie wiedział, że jesteśmy z Bentonem na tyle blisko, aby mi to wyznał, to właśnie dałam mu wystarczający dowód.

Wpatruję się w ekran tak intensywnie, jakbym była w stanie wymanifestować przychodzące połączenie. Nie wiem nawet od kogo chciałabym je odebrać. Od Bentona, który prawdopodobnie powie, że pogrzebałam jego zaufanie i między nami koniec? Albo może od mamy, która wyjaśni, że miała wczoraj jednoosobową imprezę, ale nie doprecyzuje, że na chodniku przy opuszczonym budynku? Czy pierwszą osobą, która do mnie zadzwoni będzie jednak niczego nieświadoma siostra...

Boję się którejkolwiek z tych rozmów, bo każda niesie za sobą jakieś kłamstwo.

— On nie zadzwoni.

— Hmm? — Unoszę głowę, bo zwrócił na siebie moją uwagę.

Derrick uśmiecha się, ale to smutny uśmiech.

— Cokolwiek teraz robi, nie porozmawia z tobą, dopóki nie ochłonie.

Marszczę brwi, bo nie zgadzam się z jego opinią.

— Wiem, że znasz go dłużej, ale nie wiesz, jak wygląda relacja między nami. Rozmawiamy. Dużo. Czasem nie w porę i ze zbyt skumulowanymi emocjami, ale rozmawiamy.

— Nie, dziewczyno... — Derrick kręci głową, jakby nie chciał mówić tego, co ma na myśli. — On jest... specyficzny.

— Zdążyłam zauważyć. — Podkulam nogi i wracam spojrzeniem do komórki.

— Powiedziałbym coś więcej, ale nie chcę traktować cię jako jego jedynej szansy — oznajmia cicho.

— Słucham?

Derrick zaczyna krążyć w okolicy drzwi wejściowych. Zastanawiam się, czy specjalnie trzyma się na dystans, bo chce, żebym czuła się bezpieczna we własnej strefie, czy może boi się o to, co mógłby pomyśleć Hays, gdyby nagle wparował do pomieszczenia, a my siedzielibyśmy na jednej kanapie.

— Wszyscy cię tak traktują. Ale to popieprzone na tyle sposobów, że nawet ja bym na takie nie wpadł. — Z wolna przeczesuje swoje jasne włosy. — Cholera, nawet nie chcę się w to za bardzo mieszać. — Unosi na mnie wzrok. — Wiesz, co? Poczekam w aucie. Gdybyś czegoś potrzebowała, to zapal światło na zewnątrz.

O, nie! Nie ze mną takie numery.

— Derrick! — wołam, gdy mężczyzna właściwie stoi w otwartych drzwiach. — Co to znaczy?

Zrywam się z kanapy i dobiegam do niego. Nie bacząc na czyjekolwiek granice, zaciskam swoją dłoń na jego przedramieniu. Coś mi mówi, że gdybym tego nie zrobiła, on udawałby, że mnie nie słyszy i po prostu zniknąłby we wnętrzu samochodu.

— Nawet cię lubię, dziewczyno — wyznaje bez skrępowania, coś o czym kiedyś napomknął mi już Benton. — Ale ty również wrzucasz do jego życia zbyt wiele dramatyzmu.

Mężczyzna posyła mi skrzywioną minę, a la luzuję swój uchwyt, gdy orientuję się, że wbijam w niego paznokcie.

— Nie chciałam — tłumaczę od razu. W jego oczach błyska coś enigmatycznego. — Ani tego — głaszczę go kciukiem po lekko zranionej skórze — ani tego — akcentuję, kończąc.

Derrick przez chwilę szuka czegoś w mojej twarzy, a potem głęboko wzdycha i cofa się dwa kroki w głąb pomieszczenia.

— Robiłaś jakiś kurs na specjalistkę z nakłaniania facetów do wykonywania swoich poleceń.

— Nie? — Bardziej pytam niż stwierdzam.

Mężczyzna krótko się śmieje. Unosi ręce, aby uwolnić się od mojego dotyku.

— Dobra. Wróć na kanapę. Powiem ci, co mi leży na śledzionie. — Niemal zadaniowo kiwam głową, a potem ponownie moszczę się na wygodnej kanapie.

Mężczyzna tym razem siada okrakiem na wąskim regale stojącym niedaleko wejścia.

— Kim jest dla ciebie ta cała Irene? — pyta, zamiast wyjaśniać.

— Moją matką — odpowiadam bez zwłoki.

Holma kiwa głową i z wolna sunie wzrokiem po kuchni w tylnej części salonu.

— Słyszałem już o niej — zaczyna wolno. — Benton opowiadał mi kobiecie, która nie może pogodzić się ze stratą dziecka i rokrocznie odwiedza ten budynek w towarzystwie jakiejś flaszki.

Nie słyszę w jego głosie żadnego przytyku, jednak czuję się zobligowana, aby od siebie dodać:

— Tego dnia, mama jest nie do powstrzymania. Kiedy tata jeszcze żył, również nie umiał zabronić jej tam chodzić. Myślę, że nawet nie chciał. Bo wiesz, ona jest dorosłą kobietą... Nie możemy zamknąć jej na klucz i zabronić przeżywać żałobę w taki sposób, w jaki tego potrzebuje.

— Nie obwiniam was za niedopilnowanie — mówi, ale mnie to nadal nie wystarcza.

Ze stresu zaciskam mocno szczękę i kontynuuję ledwo ją otwierając:

— Rok temu spróbowałyśmy z Rose czegoś nowego. Mama została z nami w mieszkaniu siostry. Z nami dwiema oraz mężem i synem siostry. — Zerkam na telefon, a czerń ekranu wydaje się mnie na chwilę ogłuszać. — Nie jestem w stanie wytłumaczyć tego, co czułam, ale miałam wrażenie, że każda jej cząstka chciała wybuchnąć. Mama wyglądała, jakby miała ochotę niszczyć wszystko dookoła co związane ze Scottem. To było tak niekomfortowe, podświadome uczucie. Tamtej nocy nikt nie zostawił jej samej z dzieckiem. I chociaż na co dzień wnuk jest dla niej oczkiem w głowie, to tamtego wieczoru... Czuję ciarki na samo wspomnienie jej wzroku. Czegoś tak przerażającego w życiu nie widziałam, Derricku. I nigdy więcej nie chcę zobaczyć.

— Życie dla każdego przybiera inne barwy — oznajmia enigmatycznie. — Ale dla każdego staje się czernią, gdy nie potrafi pomóc, komuś kogo kocha. Saylor... naprawdę mi przykro.

— Nie trzeba — łagodnym tonem daję mu do zrozumienia, że doceniam jego wsparcie, nawet jeśli są to tylko słowa.

— Mówiłem o tobie, dziewczyno. — Ból w jego oczach zdaje się pogłębiać. Coś głęboko we mnie mocno się napina. Ta rozmowa ma drugie dno. — Nie możesz być jego deską ratunku. Nie możesz... bo ty go nie budujesz. Ty go rozdzierasz, Saylor. Dopiero teraz widzę to wyraźnie.

Moja warga nieporadnie drga. On nie ma racji. Derrick Holman nie zna ani mnie ani tego, co zbudowaliśmy między sobą z Bentonem. On nie wie. Ja wiem.

— Benton przy mnie łagodnieje. — Znów czuję potrzebę obrony, pomimo tego, że nie wysforował w moją stronę żadnego ataku. Ma prawo mieć swoje zdanie, co nie znaczy, że musi być ono zgodne z prawdą. — Wiem to nie tylko z własnych obserwacji, ale również z tego, co mówi. On sam stwierdził, że jestem jedyną kobietą, którą w całości akceptuje. To jego słowa, nie wymuszałam ich na nim.

— Wszystko to oczywiście jest prawdą. — Derrick opiera dłonie na swoich udach. — Jednak czasem nie wszystko co dobre dla ogółu, jest dobre dla jednostki.

— Wkurzasz mnie.

— Wiem. Ale to dlatego, że wszystko co mówię, uznajesz za durne dywagacje zatroskanego przyjaciela.

— A ty uznajesz to za coś innego?

Derrick kiwa głową.

— Chcę zobrazować ci szerszą perspektywę. Nie będę zmuszał żadnego z was do czegokolwiek. To wasza relacja. — Przynajmniej w tym się zgadzamy. — Ale nie byłbym jego przyjacielem, gdybym z tobą o tym nie porozmawiał. — Chrzaka lekko. — A przynajmniej nie takim, jakiego on potrzebuje. Jakiego potrzebuje każde z was.

— Nie rozumiem. Naprawdę nie wiem o czym mówisz. — Przykładam dłoń do swojego serca. — Mam czyste zamiary. Nie chcę mu zrobić krzywdy, bo przysięgam, mnie również by to bolało.

— Wierzę ci. Jednak niechęć do wyrządzenia krzywdy nie jest jednoznaczna z jej brakiem.

— Powiedz to więc tak, żebym zrozumiała — żądam. — Jeśli twierdzisz, że go ranię, albo zranię: wytłumacz mi to bez owijania w bawełnę. Zresztą...

— Co takiego? — dopytuje cicho, gdyż chwila mojego milczenia się przedłuża.

Wzdycham głęboko, a potem wstaję i obchodzę stolik kawowy kilka razy, aż kręci mi się w głowie. Mam wrażenie, że gdy będę skołowana również fizycznie co psychicznie, łatwiej przyjdzie mi mówienie tego, co już się stało.

— Możliwe, że ta rozmowa nie będzie potrzebna — głucho kontynuuję. — Widziałam to w jego oczach, Derricku. On już się ode mnie odciął. Myślę, że gdy tylko wróci do tego domu, wyrzuci mnie ze swojego życia.

Holman nerwowym gestem stuka palcami o swoje udo. schyla się, aby spojrzeć na podjazd, ale szybko się prostuje. Stoi tam jedynie jego samochód.

— A wiesz, co ja myślę? — pyta głosem pełnym emocji. — Myślę, że go nie doceniasz, skoro w ogóle o tym myślisz. Benton Hays nie wypieprza ze swojego życia osób, na których mu zależy. Benton Hays robi wszystko, aby je ratować. Ale czasem zawodzi.

Jego brat. Derrick Holman ma na myśli Benjamina. Moje serce zaciska się na myśl o tym, jak wielką tragedię ten człowiek nosi na sobie. Tylko czy Derrick wie, że...

Inteligentny błysk w jego oku mówi mi więcej, niż potrzebuję. On nie tylko domyśla się, co ukrywa jego przyjaciel. On go również rozumie.

— A gdy czuje, że zawiódł kogoś bliskiego — kontynuuje, wpatrując się we mnie niemal nieruchomo — odcina się. Ale robi to nie dlatego, że bezradność pokrywa jego życie smutkiem czerni. Robi to dlatego, że czerwień nienawiści trawi go wewnętrznie. Mój przyjaciel nie odcina się od ludzi, bo mają skazy i uważa ich za nieidealnych. Benton Hays poznaje cię tak dogłębnie, jak tylko może i jeśli zacznie mu na tobie zależeć, zrobi wszystko, aby uleczyć twoje traumy. On wcześniej szuka wszystkiego, Saylor. Ale nie po to, żeby uciec, a po to, żeby wiedzieć w czym musi cię ratować.

Jego definicja jest inna, niż ta, którą podał mi Benton. Brzmią podobnie, jednak końcowy wydźwięk zmienia wszystko. Nie chcę, aby to była prawda. Bardzo tego nie chcę.

— Gdy jednak zawiedzie, uważa, że zawiódł. Znów, Saylor — akcentuje. — Każdy ma swoje limity i obawiam się, że jeśli ponownie doświadczy dramatu, znienawidzi się tak głęboko, że już nigdy nie wróci. Dlatego myślę, że nie jesteś dla niego drugą szansą. Obawiam się, że jesteś jego metą.

— Przestań — proszę, zdjęta grozą. — Przestań wszystko psuć.

— Miałem nadzieję, że jesteś dobrem, ciepłem i czystą kartą, Saylor. Jednak wszystko wskazuje na to, że jesteś dla niego ostateczną siłą charakteru. I boję się, kurwa, co będzie, jeśli on polegnie.

— O czym ty mówisz?

— O dwóch najważniejszych osobach, których jego zdaniem, nie udało mu się ochronić.

— Dwóch?

— Dwóch, które kosztowały go nienawiść do samego siebie. — Ruch świateł po drewnianej podłodze informuje nas o pojeździe parkującym naprzeciwko. — On cię nie zostawi, Saylor Adams. On zostawi siebie.


POV Benton Hays


— Śpi.

Opieram się o ścianę budynku i pozwalam sobie na trzy głębokie oddechy. Nawet to wydaje się kurewsko niesprawiedliwe.

— Holman... dzięki.

Przyjaciel opiera się o drzwi, więc patrzę na niego groźniej. Każda relacja ma swoją granicę spokoju. Ja chcę wejść do jebanego mieszkania, a ten dupek blokuje mi drogę. Krótką chwilę mierzymy się co raz to bardziej wkurwiającymi spojrzeniami.

— Znając ciebie, zaraz będziesz chciał wpierdolić mi w ryj. — Unoszę brwi, bo jestem teraz cholernie ciekawy, co takiego spierdolił. — Rozmawiałem z nią. Krótko, ale treściwie.

— Mówisz o tych swoich teoriach spiskowych? — warczę. — Rusz dupę. Sam jej to wytłumaczę.

— Benton. — Derrick przeczesuje swoje krótkie włosy. Cholera, robi to zawsze gdy coś naprawdę go gryzie. Całe szczęście, że nie oduczył się tego nawyku nawet wtedy, gdy ściął te swoje kręcone kłaki. — Dlaczego ona? I nie wkurwiaj mnie, mówiąc, że sytuacja z jej matką to jedyne co was łączy z przeszłości. Znamy się tyle lat. Wiem doskonale, że to aż tak by cię nie ruszyło.

— Gówno wiesz, młody — mlaszczę z niesmakiem. — Doceniam naszą braterską więź, naprawdę. Ale jeśli nie przestaniesz truć mi dupy, osobiście wpierdolę cię do auta.

— Chryste! — Żyłka na jego czole zaczyna mocno pulsować. — Możesz chociaż raz użyć inteligencji, a nie testosteronu, który każe ci pieprzyć wszystko po mordzie?! Ja tu mówię o czymś ważniejszym, niż twoja jasna dupa! Mówię o tobie i o niej. O was, cymbale! — Bezczelnie wali mnie w brzuch. I muszę gnojkowi to oddać: nawet się, kurwa, trochę zginam. — Powiedz mi o co chodzi, bo inaczej nie będę mógł pomóc. Bez wiedzy, nic nie zrobię. Jeśli ci na tym zależy, daj sobie pomóc. Czuję, durniu, jak niewiele brakuje, abyś znów się odciął. Schowasz się w swojej skorupie i zatracisz w nienawiści. Zrozum, bałwanie: ona nie jest twoją ostatnią szansą tak samo jak ty nie jesteś jej. I dopóki każde z was tego nie zrozumie, jesteście skazani na porażkę! Nie musisz ratować jej, a ona z pewnością nie jest w stanie uratować ciebie. Jedynym ocaleniem, jesteście wy! Żadne z was nie pomoże drugiemu. Musicie pomóc sobie, a dopiero potem wspierać się nawzajem. Nie ratować, Benton. Wspierać. Bo zapominasz, że nikt ani nic nie wymaga od ciebie bycia bohaterem. Ani los, ani miłość, ani przewalona przeszłość. Nie masz narzędzi, żeby ratować kogoś innego, bo każdy ma w życiu swoje gwoździe i tylko on może zdecydować, czy one go rozrywają, czy budują. Zrozum to wreszcie. Tłumaczę ci to od lat.

Wkurwia mnie wszystko co mówi. Bo każde, jebane słowo ma sens. Co nie zmienia faktu, że nie chcę ich słyszeć. Nie chcę z nich korzystać. Muszę jej pomóc, bez względu na to, jak to się skończy dla mnie. Bez względu na to... czy to zakończy nas.

— Streść mi to — rozkazuję, ale w jego spojrzeniu widzę niezrozumienie. — Kurwa... po prostu powiedz mi o czym nachlapałeś.

Holman robi się coraz bardziej czerwony.

— Nie odpowiesz na moje pytanie?

— Stawiałeś tezy, nie pytania.

— Super, debilu. Kłuć się ze mną o semantykę — syczy. — Właśnie o tym jej mówiłem. Że jesteś durnym tłukiem, który ma obsesję na punkcie ratowania tych, którym pomóc nie może. A gdy mu to nie wychodzi, to spierdala, bo zwyczajnie kocha chować głowę w piasek.

Ruszam na niego, ale on zeskakuje ze schodów na trawnik, zanim zdążę chwycić go za te pieprzone chabety.

— Tchórz! — wołam, na co kutas ma czelność prychnąć. Chwytam klamkę, jakby uzurpowane prawo do wejścia mogło pomóc mi się uspokoić.

— Słuchaj, Hays — mówi, oddalając się w stronę swojego auta. — Jeśli będziesz chciał pogadać, wiesz gdzie mnie znaleźć. Tymczasem prosze cię, żebyś tym razem podszedł do tego rozsądniej. Wierzę, że żadne z was nie chce cierpieć bardziej, bo i tak macie dostatecznie najebane w życiu. Zastanów się czy chcesz się zagrzebać w przeszłości czy coś stworzyć z tą dziewczyną. — Dźwięk odblokowywania auta ostro przecina względną, nowojorską ciszę. — Jeśli ciągle będziesz wybierał to pierwsze, nigdy nie stworzysz niczego wartego zapamiętania.

Moja niemoc mnie rozbraja. Czuję się jak nagi idiota bez wpływu na wewnętrzne demony osób, na których mi, kurwa, zależy. Jeśli nie mogę jej pomóc, jestem dla niej bezużyteczny. Jeśli chronię ją, ukrywając prawdę, jestem bezwartościowy. Zaś jeśli jednak się od niej odsunę przez poczucie niemocy... będę bezduszny.

Stanę się jej demonem.

Unoszę wzrok, zupełnie jakbym mógł dostrzec ją przez ciężkie, drewniane drzwi. Walę w niej pięścią. Kurwa.

Ale czy więc życie jest życiem, czy jedynie egzystencją, jeśli nic w nim nie jest warte wybrzmiewalnego echa?

Naciskam klamkę.

*

Jego muskularna sylwetka blokuje światło dochodzące z ulicy, gdy stoi w drzwiach. Natychmiast unoszę się do pozycji siedzącej. Nie wiem, co teraz się stanie.

— Twoja matka jest bezpieczna — oznajmia cicho. Nie rusza się.

Kiwam głową, a potem sięgam do lampki, która stoi koło kanapy. Zapalam ją. W jego oczach błyska coś pierwotnego. Nadal się nie rusza.

— Pojadę do niej. — Wysuwam logiczną propozycję.

Nie wiem, czy on nadal chce mnie w swoim apartamencie. Jego pierś mocno faluje. Wygląda, jakby właśnie podejmował jakąś bardzo ważną decyzję, albo powstrzymywał się od wyegzekwowania tej już podjętej.

— Czego ode mnie chcesz, Saylor? — Nieprzyjemna wibracja w jego głosie sprawia, że się spinam. On wciąż trwa w unieruchomieniu.

— Benton, ja... — Mój głos się załamuje. — Chcę być dla ciebie wystarczająca.

Czuję jak na język ciśnie mi się wszystko, co mnie uwiera. Mam ochotę potokiem słów zabić ciszę. Pragnę wyznać mu wszystko, aby już żadne niedopowiedzenie nie wbijało klinu między nas. Znów mam wrażenie, że wszystko dzieje się poza mną. Jakbym jedynie obserwowała czyjeś życie jako widz. To samo czułam, gdy widziałam dziś swoją matkę zwiniętą na brudnym chodniku. Otępiała — tak właśnie się czuję.

— Nie będziesz — rzuca gniewnie. I wreszcie robi jeden krok w moim kierunku. Z całą swoją siłą popycha drzwi, które ogłuszająco grzmocą, gdy łączą się z framugą. Benton niezwykle wolno kładzie oba swoje telefony na szafce przy wejściu i nie spuszczając ze mnie swojego nieprzejednanego spojrzenia, ściąga czarną polówkę. Lewą dłonią włącza dodatkowe, ledowe oświetlenie. A potem rusza, stąpając z taką władczością, że nie potrafię powstrzymać swojego ciała, które wstaje i wojowniczo unosi podbródek. Jego nagi brzuch ociera się o moje piersi, a dłonie zaborczo lądują na talii. — Nie będziesz wystarczająca, bo już taka byłaś, kobieto. — Jego rude kosmyki drżą gdy głęboko zaciąga się moim zapachem na szyi. A potem, wprost do ucha, szepcze: — Jesteś porywająco niedościgła, Saylor Adams. Wybacz, że byłem idiotą, który nie potrafił tego właściwie wyartykułować. Pozwól, że naprawię ten błąd.

Cofam swoją głowę, ale to nie zmienia jego zamiarów. Jego usta z impetem lądują na moich, a ja mimowolnie, odpowiadam.

Cholera, co on powiedział? Przecież muszę to przemyśleć, on... A on po prostu daje mi siebie.

Zarzucam ręce na jego szyję i łapczywie przyciągam go bliżej. Mężczyzna w odpowiedzi rozcapierza dłonie na moich plecach i niezwykle mocno wciska mnie w siebie. Jego uścisk jest tak mocny, że wydusza ze mnie całe powietrze. Benton śmieje się z satysfakcją, a potem jego objęcia łagodnieją. Odsuwa swoją twarz na niewielki dystans.

— Chcę, żebyś skupiła się tylko na tym, co dzieje się teraz — szepcze, co słowo całując mój policzek. — Przestań martwić się o cokolwiek. Jestem tu. Jestem i pragnę cię na różnych płaszczyznach.

— Na stole, krześle i łóżku? — Odchylam głowę, aby pokazać mu, gdzie pragnę jego pocałunków.

Jego klatka wibruje od głębokiego śmiechu, który po równo pieści moje uszy i brzuch, którym się do niego przyciskam.

— Tym razem byłem nieco bardziej romantyczny, bo miałem na myśli twój rozum, emocje oraz ciało. — Mruczę z zadowolenia, gdy jego dłoń niespiesznie sunie wzdłuż mojego uda i krzywizny biodra. — Ale nie obrażę się, za twoją definicję płaszczyzn. Wykorzystaj mnie — ponawia propozycję, złożoną w przeszłości.

Podskakuję i owijam swoje ręce mocniej wokół jego karku, a on odpowiada pocałunkową aprobatą. Cała sobą wiszę na nim, ale on nie protestuje – nie daje mi żadnego znaku, że ciągnę go w dół. Gdy jego dłoń ląduje na moim udzie, czuję jak jednym z palców, delikatnie mnie po nim gładzi.

— Mówiłem już, że twoje nogi są mi zgubą? Tylko one same są w stanie sprawić, że padnę na kolana, przytłoczony twoim wdziękiem. Tylko tyle wystarczy, abym stracił własną godność, Saylor — chrypi pomiędzy pocałunkami.

— To tylko nogi. — Zatapiam palce w jego rudych kosmykach i ciągnę je delikatnie, aż skóra na jego czole się napnie. Na chwilę przymyka oczy i poddaje się temu relaksującemu odczuciu. Zaś ja wykorzystuję ten moment, aby przylgnąć swoimi rozgorączkowanymi wargami do jego jabłka Adama.

— Są w stanie unieść moją ulubioną osobę. To nie są zwykłe nogi. Myślę, że to dwie osobne bohaterki. I każda z nich sprawiła, że tamtego dnia zjawiłaś się w moim życiu. — Jego głos wibruje pod ustami, które przyciskam do jego grdyki. Benton unosi jedną z moich ud, aż znajdzie się na wysokości jego talli. Jeszcze mocniej do niego przylegam, bo ta pozycja wymusza na mnie trwanie na palcach u drugiej nogi.

— To tylko nogi — szepczę ponownie.

Mężczyzna otwiera oczy i spuszcza głowę w dół tak, że moje usta znajdują się teraz na wysokości jego brody.

— Chcesz, żebym jak durny romantyk, pieprzył o tym, jak ważne są filary w architekturze i że jedynie dzięki nim można postawić kolejne piętro? Bo mogę się, kurwa, tak wydurniać, albo... — przesuwa dłoń na środek uda, a kciukiem muska delikatną skórę po wewnętrznej stronie — mogę znaleźć inne zajęcie dla swoich ust. — Zaciskam pięść na jego włosach i wypycham miednicę do przodu. I to, działa na niego jak płachta na byka. — Nie łudź się, że od tego uciekniesz — artykułuje wolno, a jego twarz zdobi się lekkim, niepełnym, twardym uśmiechem.

To nie jest oznaka radości.

To emanacja jego pożądania.

I niema obietnica rozkoszy.

— Spraw, żebym nie chciała. — Posyłam do jego ucha, wibrujący, perlisty śmiech.

— Nie zrozumiałaś, mała małpko. — Benton przenosi dłoń na spód mojego uda i zgarnia mnie na swoją pierś. Nie potrafię powstrzymać cichego westchnienia, które mi się wymyka. To nie ulga spowodowana tym, co się aktualnie dzieje. To ulga wywołana spokojem o to, że mnie nie zostawił. Jest tu, dokładnie tak, jak mówił. — Ale zrozumiesz.

Gniewnym ruchem ląduje na swoich kolanach, a ja przytulam się do niego całą sobą, bo poczucie upadania na chwilę rozregulowuje mój błędnik. Mam ochotę ostro go skrytykować, za tak karkołomny manewr, ale gdy tylko moja pupa ląduje na drewnianym stoliku kawowym, jego usta wbijają się w moje. Mruczy z aprobatą, gdy pocałunek przerywa ciszę panującą w jego salonie.

Chwytam jego przedramię i opieram jego dłoń tuż za moim pośladkiem, dzięki czemu on jest jeszcze bardziej nade mną pochylony, a mój odcinek lędźwiowy wygodnie się o niego opiera.

— Teraz ci wygodniej? — pyta, prawie nie odrywając ode mnie swoich warg.

— Na razie nie zgłaszam żadnych zażaleń. — Nie potrafię zamaskować radosnego tonu. Uwielbiam ten moment. Upajam się tym, że nie odszedł. Jest tu ze mną.

Jego czarne dresy są napięte do granic możliwości, ale on rozsuwa nogi jeszcze bardziej i głębiej pochyla się do przodu. Mruczę z zachwytem, gdy popycha mnie sobą do pozycji półleżącej.

— Nie za ciasno?

Kręcę głową na „nie".

To też uwielbiam. Jestem uwięziona pomiędzy nim. Za plecami czuję jego silną rękę, a z przodu naciska na mnie całą piersią.

Oplatam go mocniej nogami i całuję go. Jego drobny zarost lekko wbija się w moje policzki. Szoruje moją skórę, gdy Benton przekrzywia głowę, aby pogłębić swój pocałunek. Jego język odpowiada na delikatny, wilgotnie pieszczotliwy taniec, który wywołuje we mnie dodatkowe poczucie bliskości.

Jestem doświadczoną kobietą.

Dlatego doskonale wiem, jak duże rozgorączkowanie stara się ukryć. Czuję jak napięte są jego mięśnie. Słyszę, jego przyspieszony oddech, a końcówką dłoni niewątpliwie doświadczam żywego pomiaru ciśnienia, buchającego w jego tętnicy.

A mimo to, on dostosowuje się do mnie. Do mojego rytmu i mojej potrzeby. Po pięciu latach bez tradycyjnego seksu, ten mężczyzna nadal bardziej myśli o mojej, niż o swojej przyjemności. Bo to ważne, dla niego. Zachowuje się z rozwagą, bo myśli, że właśnie tego potrzebuję. Benton Hays na swój sposób, okazuje mi szacunek.

Nabieram powietrza tak głęboko, że właściwie zaciągam się jego powietrzem.

— Jestem gotowa — oznajmiam hardo, patrząc wprost w jego otwarte oczy.

Benton na chwilę zamiera, a po chwili, jedna z jego brwi unosi się coraz wyżej i wyżej, a czoło marszczy mu się wręcz nieprzyzwoicie mocno.

Nic nie mogę poradzić, jego szczera mimika mnie hipnotyzuje. To też uwielbiam. Uśmiecham się szeroko.

— Przestań być taki zabawny — mówię z bolącymi policzkami od rozciągniętego uśmiechu.

— Ja pierdolę, przestań mnie kastrować, kobieto — wzdycha, ściskając mocno moje udo. — Zdecydowanie nie próbuję być teraz zabawny.

Kiwam mu delikatnie głową, a jego spojrzenie uważnie lustruje moją twarz.

— Jestem gotowa, Benton — komunikuję ponownie, wracając do tematu, który przerwał nasz pocałunek.

Jego dłoń sunie wzdłuż mojego uda, aż dociera do biodra. Zostawia tam swoją dłoń tylko po to, aby z niemym pytaniem, kciukiem muskać mój wzgórek łonowy. Nie mogę się powstrzymać i jeszcze bardziej opieram się kręgosłupem o jego przedramię. Wzdycham z rozkoszą, gdy jego spojrzenie z zachwytem prześlizguje się po mojej twarzy, aż dociera do miejsca, które leniwie pociera. Cienki materiał bawełnianej koszulki nie jest żadną barierą dla ciepła, które promieniuje od jego dłoni.

— Gotowa... — powtarza niczym niezrozumiałe zaklęcie. — Na mnie? Chcesz powiedzieć, że jesteś gotowa na mnie? — Smaga mnie nagłym i przeszywającym kontaktem wzrokowym.

Ściskam zarówno jego biceps, co końcówki włosów, które plączą się na jego karku. A potem z nieskrywaną przyjemnością oznajmiam to, co stało się prawdą:

— Jestem gotowa być sobą. — Mięsień w jego szczęce nerwowo drga, a skupienie sprawia, że niemal zastyga w bezruchu. — Benton, ja...

— Czy to przez to gówno, którego dorzucił Holman? — pyta szorstko.

Od razu zaprzeczam głową, ale nie wydaje się to go jakkolwiek uspokajać. Chwytam więc oburącz jego twarz, aby zrozumiał jak ważna jest to chwila.

— Chcę, żebyś wiedział, co się dzieje w mojej głowie. Nie odpowiadam za to co czujesz ty, nie mam nawet wpływu na to, jak potoczy się nasze życie, gdy wyjdziemy z dzisiejszej bańki... — Lekko przechyla swoją głowę, a ja rozumiem, że doskonale wie o czym mówię — Ale mogę wytłumaczyć ci, jak bardzo jestem przekonana o tym, że chcę cię, właśnie ciebie — podkreślam — w swoim życiu. Nie dla tego, że czegoś od ciebie chcę. Nie dlatego, że jesteś środkiem do celu; i pozwól, że powiem to dosadniej: nie mam zamiaru wymuszać na tobie zmiany planów zagospodarowania pod Brooklyński apartamentowiec, nie kieruje mną również obrzydliwa chęć zaznania wszechogarniającej przyjemności. Nie chcę cię wykorzystać. Chcę korzystać, Benton. Chcę być w twoim życiu gdy jesteś szczęśliwy, chcę być w nim również, gdy nie układa się tak, jak sztywno je przewidziałeś. Pragnę móc być sobą i szczerze okazywać to, co czuję lub myślę. Marzę, abyś dał szansę temu wszystkiemu, co możemy razem w sobie zobaczyć. Każdego ranka chcę budzić się w prawdzie, bez znaczenia jak bardzo brudna by była. Bo to wszystko jest powierzchowne, jeśli nie będziemy ze sobą szczerzy. I w końcu: chcę być przy tobie, gdy wreszcie spojrzysz na siebie moimi oczami. Bo ja widzę prawdę, której ty na razie nie jesteś w stanie dostrzec. Nie jesteś złym człowiekiem, Bentonie Hays'ie. Jesteś mężczyzną, który doświadczył zbyt wiele. Usłyszał zbyt wiele...

— I zrobił zbyt niewiele, aby to miało znaczenie — wtrąca. — Moje ciernie są niczym w porównaniu z tymi, które pomogłem stworzyć, mała małpko. Nie lituj się nad kimś, kto nie zareagował w porę i nie uchronił najważniejszej kobiety w swoim życiu. — Szorstkość jego tonu kłóci się z delikatnością, kiedy niemal niezauważalnie, ponownie muska kciukiem mój wzgórek łonowy.

Ten gest sprawia, że głęboko zaciągam się powietrzem, a gdy je wypuszczam, upojnie relaksuję mięśnie dna miednicy.

— Mogłabym podyskutować na ten temat — szepczę, podziwiając zagadkowy błysk w jego oczach.

— Mogłabyś... — Bez żadnych konwenansów chwyta materiał moich majtek i celowo szczypie mnie w łechtaczkę. Piszczę, gdy zrywa ze mnie cienki materiał. Część bielizny zostaje na moim lewym udzie, co kwituje zadowolonym uśmieszkiem, który wypełza na jego twarz. Podciąga mnie do krawędzi stolika, a brak oparcia w postaci jego dłoni kosztuje mnie utratą równowagi. Lubieżnie sunie wzrokiem po koszulce, która odsłania teraz pępek, a gdy dociera do moich oczu, mówi: — To będzie długi monolog, Adams. I to nie ja będę mówić.

Pochyla się, a jego usta lądują na moich wargach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro