Rozdział 23
„Center for Great Apes" jest tak, zachwycające, jak tylko sanktuarium dla szympansów i orangutanów może być. Oba gatunki żyją oczywiście oddzielnie, ale dzielą podobnie wykreowane, ogromne klatki. Co prawda tym właśnie są, ale chyba wolałabym je nazywać ogromnymi salami na zewnątrz. Świeża trawa, czyste powietrze, korytarze łączące mniejsze i większe pomieszczenia. Wiele konarów drzew do wspinania się, niezliczone huśtawki, kostki z otworami, do eksplorowania swoich alpinistycznych umiejętności. Drabiny, półki, dziecięce zabawki, hamaki, kolorowe kocyki, miękkie koszyki, ścianka wspinaczkowa, pomieszczenia zlokalizowane wewnątrz wraz z gabinetem weterynaryjnym, aby podopiecznym można szybko udzielić pomocy. A wszystko to osadzone w bujnej, zieleni drzew, krzewów i bujnych roślin.
Przysiadamy z Bentonem na ławce i obserwujemy, jak jeden z szympansów ciągnie za sobą kocyk, łagodnie podchodząc do śpiącej w niebieskim hamaku, szympansicy.
— To chyba urodzony dżentelmen — szepczę. — Zobacz, jak łagodnie podchodzi do swojej ukochanej, aby przykryć ją kocykiem.
Benton uśmiecha się, jakby wiedział więcej niż ja, chociaż obserwujemy dokładnie tą samą scenę.
— Możliwe, że ma własne motywacje.
— Po prostu jest ci wstyd, że szympans potrafi być bardziej uroczy, niż ty kiedykolwiek byłeś.
— Mam przypomnieć ci jak dwa razy uratowałem ci życie?
— Raz. Za drugim się nie liczy. Alarm nie był zagrożeniem, tylko dzięki mnie — podkreślam. — Gdybym nie zatrzymała cię przed wepchnięciem mnie do windy, oboje przeżylibyśmy to w większym stresie.
— Obok jebiącej się pary.
— No... — Moja elokwencja zostaje wstrzymana, gdyż z zaciekawieniem patrzę jak duży szympans przekłada kocyk przez kratki w taki sposób, aby trochę zasłonić nam widok na szympansicę śpiącą w hamaku.
— Robi się ciekawie. — Benton szczerzy się jak psotliwy nastolatek.
— Podoba ci się tu, prawda?
— Tak. Nie wiem dlaczego akurat tutaj chciałaś mnie zabrać, ale muszę szczerze przyznać, że krótkie wakacje są przyjemną odskocznią.
Podciągam obie nogi, aby ułożyć je na jego kolanach. Przytulam się mocniej do jego ramienia, a on lewą dłoń przykłada do mojego czoła i chroni moje oczy od ostrego słońca. Ten drobny gest, rozlewa się ciepłem po moim sercu.
— Pierwszy powód jest trywialny. Chciałam, żebyś zobaczył wielu swoich pobratymców w jednym miejscu.
— To dlaczego obserwujemy teraz szympansy a nie orangutany z drugiej strony ośrodka?
— Bo w swojej głowie zaczęłam za bardzo porównywać wasze kolory włosów.
— Podoba ci się rudy kolor?
— Cholernie — przyznaję, a w jego spojrzeniu błyska iskierka samozadowolenia. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek spotkały go jakieś przykrości ze względu na tę cechę wyglądu. Z drugiej strony, on mógłby pewnie zastanawiać się ile żartów o „typowych blondynkach" słyszałam. Potrząsam głową, aby odgonić te niepotrzebne myśli. To eksplorowanie przeszłości na przyszłość.
— Chciałbym widzieć twoją minę, kiedy się zorientujesz — mówi, chwytając mnie za podbródek. — Przysięgam, że jesteś mistrzynią niemożliwego. Przyciągasz do siebie wszystkie realne niedogodności i żenujące sytuacje. I jak nikt, zawsze wychodzisz z nich z twarzą.
Mężczyzna nakierowuje moją głowę na parę szympansów, które chyba są zajęte szukaniem wygodnej pozycji na hamaku. Ta drobna połać tkaniny, chwieje się niemiłosiernie, a kocyk lekko osuwa się z kratki, do której zostały wepchnięte jego rogi.
— Uwielbiasz obserwować moje zażenowanie?
Palcem wskazującym, daje mi delikatnego pstryczka w nos.
— W tej kwestii nie jestem wyjątkiem. Każdy facet lubi obserwować, jak kobieta próbuje sobie poradzić w niekomfortowych warunkach. Daje to niebywałą szansę do odgrywania bohatera, jeśli sytuacja pozwala się wykazać. W drugim przypadku — głośne dźwięki wydawane przez któregoś z szympansów, sprawiają, że żołądek podjeżdża mi do gardła — jest to rozkoszne.
Małpka zawodzi coraz gęściej i mocniej, a gdy niechcący strąca nogą przesłaniającego ich kocyka, orientuję się, co męski osobnik robi właśnie swojej koleżance.
Bo co do tego, że to samica, nie mam już żadnych wątpliwości.
— One potrafią to robić?! — piszczę.
— Muszę przyznać, że nawet ja czuję się nieco zawstydzony — mówi. Po szybkim otaksowaniu go, stwierdzam, że pieprzy. Niczego takiego po nim nie widać.
— Benton, wynosimy się. Już.
— Chwila. — Obejmuje mnie za kolano, aby uniemożliwić mi jak najszybszą ucieczkę. Przekrzywia głowę z zaciekawieniem. — Takiej techniki nie znam.
— Benton! — Uderzam go w pierś, przy akompaniamencie cholernie nieprzyzwoitych dźwięków, kochającej się pary szympansów. Ciśnienie rośnie mi wręcz niegodziwie i obrzydliwie prędko.
Małpy wydają się kompletnie pochłonięte swoimi sprawami, a ja czuję się, jak nieproszony podglądacz. O, kurwa. Nie. Nie to jest najgorsze.
Czymś wręcz niemożliwym do przyznania się przed samą sobą jest to... jak bezlitośnie to na mnie działa.
— Używa hamaka, aby nadać sobie szybszego tempa. Jestem ciekawy, czy specjalnie czekał, aż jego partnerka będzie na jednym z nich leżała... — Przerywam jego wypowiedź, gdy z całej siły wyrywam się z jego uścisku, a potem posyłam mu tak jednoznaczne spojrzenie, że wstaje, wpatrując się we mnie intensywnie.
— O, szlag. Myślałem, że tylko ja jestem taki pojebany.
Bezpardonowo zsuwam wzrok na jego krocze i wciągam ze świstem powietrze. To chore. Zaciskam zęby do bólu, gdy Benton usłużnie chwyta mnie pod ramię, a potem nadaje tempa, gdy rusza szybkim marszem, odciągając nas od spółkujących goryli.
Nie potrafię przestać myśleć o tym, jak cholernie jestem zażenowana, że taki bodziec na mnie podziałał.
Czy jestem aż tak uzależniona od cielesnych uniesień, że zazdroszczę ich nawet innym gatunkom? A może działa to na mnie jak każda inna wzmianka o seksie. Czy to możliwe, że jestem... uzależniona? Te pytania tak szybko, jak formują się w mojej głowie, tak szybko ją opuszczają. Ciepła dłoń Bentona przenosi się na moje plecy i koi mnie posuwistymi ruchami.
Wzdycham głęboko, aby rozkurczyć spięte stresem mięśnie. Zaraz potem, mężczyzna wprowadza mnie do budynku fundacji. W kilku szybkich krokach przemieszcza pomieszczenie, aż trafiamy do niewielkiej kantyny — raczej dla pracowników.
— Chyba nie możemy...
— Możemy — ucina, sadzając mnie na jednym z twardych krzeseł. — Dość bawienia się w podchody. Wytłumacz mi dokładnie, dlaczego chciałaś mnie tu zabrać i kiedy możemy stąd iść.
Wbija we mnie uważne, skupione spojrzenie. Nie jestem w stanie oszacować, czy jest zły, znudzony czy podniecony. A może wszystko naraz?
— No więc pierwszy powód już znasz.
Kiwa głową.
— Jestem dla ciebie dużym, kudłatym orangutanem.
— W dużym uproszczeniu — odpowiadam cicho. Staram się uspokoić swoje rozedrgane myśli, co idzie mi naprawdę topornie, bo ciężko skupić mi się na logicznym myśleniu, gdy hormony przejmują władzę nad moim mózgiem.
Nad moim uzależnionym od seksu, mózgiem.
— Znam również drugi powód. Jasno mi go wytłumaczyłaś w tym przydrożnym barze.
Tym razem to ja kiwam głową.
— Owszem. — Żadne z nas nie potrzebuje przypomnienia rozmowy, w której przyznałam, że chcę wspólnie jechać tą wyboistą ścieżką. On z kolei dał mi przyzwolenie na jawną krytykę gdy zrobi coś...
— Widzę, że nie myślisz o tym, o czym powinnaś. — Jednym zdaniem ucina moje myśli. Marszczy czoło i mocniej zaciska dłoń na moich palcach, których do tej pory nie puścił. — Musimy rozmawiać otwarcie, mała małpo. Nie lawiruj w tematach. Porusz ten, który interesuje nas obojga.
Seks, seks, seks. To oczywiste, że do tego właśnie nawiązuje. Wpatruje się we mnie wyczekująco, a ja nie wiem, którym słowom powinnam pozwolić wypłynąć jako pierwszym.
— Chcę się z tobą kochać — wypluwam to, co najbardziej uwiera mnie w język. — Nie chcę cię skrzywdzić ani wykorzystać. Chcę się z tobą kochać. Nie chcę się z tobą kochać. — Gorzki smak rozlewa się po moim zdradliwym języku. — Jestem okrutna. Myślę tylko tym! — Mocno uderzam się w brzuch. — Jestem popieprzona, Hays. Jestem śmieciem! Ostatnią szmatą...
Ściska moją dłoń i nie pozwala mi nią ruszyć.
— Nie jesteś. — Dociska swoje czoło do mojego. — I nigdy nie byłaś. Chociaż nie rozumiesz, co się z tobą dzieje, zabraniam ci używać wobec siebie takich określeń, jasne? Nigdy więcej, nie waż się, do popieprzonej kurwy, tak o sobie mówić. Myśleć. Nie masz prawa.
— Nie traktuj mnie ulgowo — proszę z naciskiem. Opieram swoje czoło o jego pierś, ale odsuwa się, chcąc ciągle patrzeć mi w oczy.
— Saylor — mówi takim tonem, jakby chciał mną mentalnie potrząsnąć. — Dosyć już owijania wszystkiego w niepotrzebne kurtuazje. Powiedz mi czego chcesz.
Co mam mu powiedzieć? Sama nie umiem zrozumieć tego mętliku w mojej głowie. Wpatruje się we mnie tak upiornie nieruchomo. Jakby to, co teraz powiem, miało wpływ na wszystko, co zdarzy się w przyszłości.
— Pragnę być samolubna.
— Dla siebie? Tylko i wyłącznie dla siebie? — pyta dosadnie.
Lekko kiwam głową. Benton kładzie dłoń na mojej potylicy i kciukiem gładzi koniec mojej żuchwy.
— Myśl o sobie mała. Nie o tym dupku, czy jakimkolwiek innym mężczyźnie. Mam na myśli również siebie. Rób to, czego sama potrzebujesz jeśli — akcentuje — naprawdę tego pragniesz i nie kierujesz się potrzebą załatania dziury samotności.
Jego słowa uderzają mnie mocniej, niż chciałabym przyznać. Czuję jak wargi drżą mi nerwowo, gdy wypuszczam całe powietrze.
— Nie myślę o nim — cicho szepczę. Jego wzrok jeszcze bardziej się wyostrza. — Od jakiegoś czasu tylko ty żyjesz w mojej głowie w ten sposób. Jednak nie wiem...
— Czy pociąga cię wizja relacji ze mną, czy chęć poczucia tego wszystkiego, co czułaś z nim — kończy za mnie. — Rozumiem. Naprawdę.
Uśmiecham się boleśnie. Wiem, że mnie rozumie. On również widział jak chore oblicze może przyjąć miłość.
— Nasze życie jest nieprzewidywalną przejażdżką. Gdyby moja historia rozgrywała się w cholernej książce, wiedziałbym, że kiedyś doczekam się happy end'u. Niestety to nie fikcja. Nikt magicznie nie usunie kilku niewygodnych scen. Nawet ja nie jestem w stanie tego za ciebie zrobić. Nikt nie weźmie na siebie twoich problemów, Saylor. Ale mogę ci pomóc je dostrzec i sprawić, że będziesz miała szansę je pokonać, zanim one zniszczą ciebie. Przyrzekam ci, że wyłowię każdy kawałeczek prawdy. Tym razem nie zawiodę.
Nie rozumiem co ma na myśli, ale moc jego spojrzenia każe mi wierzyć w jego słowa.
— To miała być wycieczka dla ciebie. Chciałam to zrobić właściwie.
— I robisz. Jesteś moją drugą szansą, a o to nigdy nie miałbym odwagi prosić. — Stanowczo chwyta mnie za talię i mocno przyciąga do siebie. — Teraz ty uczyń mnie swoją. Sprawdź swoje potrzeby i granice. Wykorzystaj mnie — szepcze wprost w moje usta, owiewając je gorącym oddechem. Benton Hays jest niezaprzeczalnie zdecydowany. Ale to nie jego pewność siebie niemal zwala mnie z nóg. Robi to jego szeroki uśmiech.
*
On dokładnie wie, co czułam przez ten rok. Czuł to samo przez pięć swoich. Dlatego zdecydowałam, gdy tylko posłał mi ten jeden, najpiękniejszy ruch mimiczny.
Popycham go zdecydowanie na hotelowe łóżko. Opada spięty, bo wciąż stara się stawiać mi opór. To daremne.
— Nie to miałem na myśli.
— Cóż, nie do końca je sprecyzowałeś. — Skwapliwie, po raz ostatni, lustruję go spojrzeniem. Jego muskulatura doskonale odznacza się pod opiętym, białym t-shirtem, a długie, lniane spodnie niemal żarzą się pod moim dotykiem. Benton syczy ostrzegawczo.
— Uważaj. To bardzo niefortunna gra — powoli odpowiada.
Pochylam się nad nim, aż większość mojego ciężaru przenosi się na dłoń, którą trzymam tuż nad jego kolanem.
— Pytałeś czego chcę. To jest właśnie to.
Benton próbuje się podnieść, ale drugą dłoń opieram na jego klatce piersiowej i wciskam go w materac. Żadne z nas nie ma złudzeń, że gdyby tylko chciał, przejąłby panowanie nad sytuacją. Stąd śmiało przypuszczam, że sam jest niezwykle ciekawy, co dla niego zaplanowałam.
Jest nas dwoje, bo nawet ja do końca tego nie wiem.
— Chcesz jednostronnej przyjemności na swoją niekorzyść?
— Niekorzyść? — Niedowierzanie podnosi mój głos o oktawę. — Chcę się rozkoszować twoją przyjemnością. Gdzie ty widzisz w tym moją niekorzyść? I jednostronność?
— Skąd pewność, że moja męska duma pozwoli mi leżeć jak kłoda i cię wykorzystywać? — pyta zaczepnie wodząc wzrokiem po białej sukience, której kopertowy dekolt nie rozchylił się nawet odrobinę.
Kucając zsuwam obie dłonie aż do jego kostek. Benton nie próbuje się ruszyć, co chwalę przeciągłym pomrukiem zadowolenia. Sprawnie ściągam mu buty. Może to niezbyt seksowna czynność, ale doświadczył jej każdy z nas. Życie pokazuje swój realizm właśnie w takich momentach — gdy dorosłemu człowiekowi ściągasz buty i starasz się udawać, że cisza i brak kontaktu fizycznego, wcale nie są krępujące.
— Jak długo planujesz klęczeć?
— Benton! — Szczypię go w nagą kostkę a on cicho chichocze. To najpiękniejszy dźwięk na świecie. — Ustaliliśmy, że robię to po swojemu.
— To przestań się cackać.
— Buduję nastrój.
— Nie słynę z cierpliwości — mówi, po czym zaczerpuje głęboki oddech.
— Jestem przekonana, że to będzie niezapomniane doświadczenie. Możliwe nawet, że jestem pierwszą kobietą, która to dla ciebie zrobi.
Benton wzdycha, a ja uśmiecham się szeroko. Podoba mi się fakt, że ze mną nie walczy. Prosiłam go o kontrolę i nie zabiera mi jej, nawet jeśli nie do końca podoba mu się to, co dla niego planuję.
— Bo dla mnie to też pierwszy raz — szepczę cicho.
Delikatnie podnoszę jego stopy a kolanem przepycham niewielką miskę z ciepłą wodą. Niemal od razu zanurzam jego kończyny i dłonią zwilżam jego skórę trochę ponad stawami skokowymi. Ciecz jest przyjemna, ani nie ziębi ani nie pali, jej idealna temperatura pozwala na odprężenie.
— To wkurwiajaco kręcpujące. — Benton przerywa ciszę.
Kiwam głową, chociaż on nie może tego dostrzec.
— Myślę, że wiele rzeczy jest dla nas krępujących — oznajmiam nie przerywając gładzenia jego stóp. — Do tej pory rozpamiętuję jak zabrałeś mnie na spotkanie z Amelią i przy mnie z nią zerwałeś. — Sięgam po urocze mydełko w kształcie delfinka, które kupiłam w obwoźnym sklepie z pamiątkami. Mocno je trę, a gdy moje ręce są wystarczająco spienione, proszę: — Unieś lewą stopę.
Benton bez cienia sprzeciwu, wykonuje polecenie. Uśmiecham się cztery palce pomiędzy jego, zaś drugą stopą masuję podbicie. Mężczyźnie wymyka się ledwo słyszalny pomruk aprobaty.
— Powinieneś częściej chodzić bez butów, wiesz? W tych czarnych trumienkach, mięśnie nie mają jak pracować.
— To zbędne mięśnie. Nie jestem małpą, żebym musiał korzystać z chwytu nożnego.
Parskam krótkim śmiechem, bo jak mogę polemizować z takimi argumentami.
— Ale taki masaż pozwoliłby ci się bardziej zrelaksować. Co ci zawsze w tym pomaga?
— Naprawdę chcesz, żebym odpowiedział na to pytanie? — pyta zwodniczo spokojnie, a ja rumienię się, bo doskonale wiem, do czego nawiązuje. Zanim jednak zdążę jakkolwiek zareagować, on kontynuuje: — Oprócz oczywistego cardio, lubię wbijać gwoździe.
— Słucham? — Niedowierzenie jasno wybrzmiewa w moim tonie, ale udaje mi się nie przerwać mycia jego stopy.
Benton chrząka cicho, a potem szybkim gestem bębni o beżową narzutę rozciągniętą na hotelowym łóżku.
— Pytałaś co mnie uspokaja — burczy, ale wyraźnie słyszę, że stara się nie pokazać całkowitej irytacji. — Budowanie czegoś z drewna to nieustanna walka z drzazgami i tym, że jednym ruchem możesz spierdolić wiekowe drewno. Ale nie wtedy, gdy gwóźdź wbija się głęboko w drewno. Jeśli zrobisz to dobrze i połączysz ze sobą dwa kawałki, to powstanie coś zupełnie nowego. Coś twojego. — Wypuszcza głośno powietrze. — Mnie to fascynuje. To jedyna znana mi materialna forma niszczenia, które buduje. Musisz tylko wiedzieć, gdzie trafić i na jaką głębokość wbić gwóźdź. Dobierasz odpowiednie narzędzia i tłuczesz, aż postawisz to, co planujesz. Karmnik dla ptaków. Beczkę na wino. Dom. Pieprzoną łódź ratunkową.
Ani na moment nie przerywam uciskania jego podbicia. Robię to tak jednostajnie, jakby od mojego rytmu zależało, czy Benton będzie mówił. Bo być może właśnie tak jest. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy otwiera się przede mną bo sam tego chce, czy robi to w rewanżu za przysługę, którą uważa, że jemu robię.
Jednak myli się. I to bardzo. Jego głębszy oddech, chwila relaksu są moim wytchnieniem. Masując go — sama sobie funduję ukojenie. Jego słowa zaś... przynoszą mi jego rewers. Ręce mi lekko drżą, gdy pytam:
— Od jakiej niematerialnej formy niszczenia starasz się odwrócić moją uwagę?
W pokoju hotelowym zapada głucha cisza. Jedynym co słyszę, jest szum własnej krwi, która dudni w mojej pulsującej z napięcia, głowie. Benton mocno napina całe ciało, gdy podnosi się do pozycji siedzącej. Wiem, że teraz patrzy na mnie z góry, ale nie umiem na niego spojrzeć. Nie dlatego, że boję się jego reakcji.
Boję się tego, co mogę usłyszeć.
— A jaki temat poruszyłaś, który ciągle zostawiam bez odpowiedzi? — pyta łagodnie. Zbyt łagodnie. Brzmi jakby w tym, do czego dąży, nie istniała żadna skaza. Zupełnie jakby to było „normalne" i właśnie na to zasługiwał.
Odkładam jego prawą stopę do miski z wodą. Gdy sięgam po lewą, Benton stawia mi lekki opór. Coś głęboko w moim sercu ściska się drobnym, kłującym bólem.
Nie przerywaj mi, proszę. Zasługujesz na to. Czyż nie widzisz tego w każdym moim geście? Bardziej niż ktokolwiek kogo znam, jesteś wart tego, aby ktoś wreszcie okazał ci miłość tak, jak trzeba.
— Zerwanie z Amelią — wypluwam niczym truciznę. Wiem, że podłoże tego tematu to bagno bez dna.
— O nic więcej się nie pokusisz? — dopytuje niemal kojąco. — Daj spokój, Saylor. Znam cię. Ciekawość zawsze wierci ci dziurę w brzuchu. Zapytaj... — Nerwowo przełyka ślinę, jakby celowo chciał opóźnić to, na co już zdecydował się odpowiedzieć.
— Odpowiem — kończę za niego. — Ja tobie również chciałabym o czymś powiedzieć. — Benton, oprócz Rose mam jeszcze...
— Nie musisz odwdzięczać się wypruwaniem swoich wnętrzności. To ja jestem ci winien odpowiedzi na wszelkie pytania.
— Nic nie jesteś mi winien — zaznaczam wyraźnie.
On w odpowiedzi, uśmiecha się lekko.
— To ja testowałem zarówno ciebie jak i twoją cierpliwość. Jestem wręcz przerażony tym, że doczekałaś momentu, aż zaufam ci na tyle, że wpuszczę cię do swojej głowy. Ja? — prycha. — Już dawno kopnąłbym cię w dupę, gdybyś zachowywała się tak, jak ja w stosunku do ciebie.
— Twierdzisz, że mam zaniżone standardy?
— Nie, małpko. — Delikatnie, acz stanowczo wyjmuję nogę z objęć moich dłoni i przesuwa miskę na bok. Patrzę na niego w zdziwieniu, bo zaplanowałam dla niego jeszcze długi masaż, o czym doskonale wie. Benton klęka, więżąc mnie w klatce ze swoich ud, a potem łagodnie ujmuje moją dłoń, którą przyciska do swojego, miarowo bijącego, serca. — Myślę, że życie nauczyło cię być twardą i waleczną, jeśli rozchodzi się o czyjeś dobro. Swoje, co do zasady, starasz się spychać do ograniczonego minimum.
— Mylisz się — zaprzeczam hardo. — Znam swoją wartość i nie raz stawiałam samą siebie na pierwszym miejscu. Idę po trupach do celu. Nie baczę na okoliczności, jeśli działam w słusznej sprawie, w tym — podkreślam — również osobistej...
— Więc powiedz mi, dlaczego twierdzisz, że popadłaś w uzależnienie? — wtrąca się.
— Będziesz mnie teraz ze wszystkiego rozliczać? Zresztą, to nawet nie ma związku z moimi poczuciem własnej wartości.
Benton mocniej przyciska moją dłoń do swojej piersi. Zapominam, co chciałam powiedzieć, gdyż pewność i przekonanie z jakim na mnie patrzy, mimowolnie każe mi zrewidować wszystkie swoje poglądy. Nerwowy tik wprawia w ruch mięsień w moim policzku.
Czy Benton Hays ma rację? Czy rzeczywiście stawiam czyjeś dobro ponad swoje? Czy gdyby nie pamięć o Adley w ogóle walczyłabym o zmianę zabudowy Brooklyńskiego apartamentowca? Z drugiej strony... skoro marzę o zmniejszeniu powierzchni przeznaczonej dla pracowników, takich jak Alice, czy nie czyni to ze mnie potwornie samolubnej kreatury?
— Wytłumacz mi, proszę, co masz na myśli — wyrzucam na jednym wydechu.
Benton kiwa lekko głową, ale zanim odpowie, wciąga mnie na swoje udo, sprawnie obraca, tak aby objąć mnie pod kolanami i pewnym ruchem, podnosi nas oboje z podłogi.
Nie podchodzi jednak do łóżka, a do komody, na której ładuje się jego telefon. Zarzucam mu ręce na szyję, a on szybko odpina telefon. Przysiada na komodzie, więc większość mojego ciężaru rozkłada się teraz na jego nogach. Mężczyzna szuka przez chwilę czegoś w telefonie, a potem odkłada urządzenie obok swojego uda.
— Muszę to nagrać. Chcę mieć pewność, że żadne z nas tego nie zapomni — wyjaśnia, wpatrując się we mnie roziskrzonymi oczami.
Nie wiem co teraz plącze się w jego głowie, ale w mojej rozgrywa się bitwa między ciekawością a dreszczykiem niepewności.
— Niematerialną formę niszczenia stosuję już od tak cholernie długiego czasu — mówi, a brzmi to tak, jakby cały ból skumulował się w tym jednym zdaniu. Gładzę go po policzku, chcąc dać mu odrobinę wsparcia. — Znasz to. Doskonale wiesz, o czym mówię.
Chcę zaprzeczyć, bo uważam, że jego traumatyczna przeszłość nie może równać się z moją, ale coś w mimice jego twarzy, każe mi przestać rozmyślać na ten temat. Uderza mnie to, jak pewny jest tego, co właśnie powiedział.
— Jedyną różnicą między naszymi doświadczeniami jest to, że ja robiłem to sobie sam, a ty — podnosi na mnie wzrok — zostałaś skrzywdzona. Zostałaś tak bardzo skrzywdzona, a mimo to nadal tego nie widzisz — szepcze.
Benton kolistymi ruchami masuje moje plecy, ale nie wiem czy stara się ukoić siebie czy mnie. A może, robi to dla nas obojga?
Nie odpowiadam. Nie zaprzeczam. Hays po części ma rację. Nie wie tylko, że ja wcale nie myślę o Jonah. Myślę o Adley, o której istnieniu on wciąż nie wie.
— Nie skupiaj się na mnie, mała małpko — oznajmia łagodnie. — Jeśli chcesz mnie uszczęśliwić i sprawić, żebym się wreszcie zrelaksował, musisz obiecać mi, że zaczniesz o siebie dbać. To będzie dla mnie najlepszym prezentem. Nie masaż, nie wycieczki, nie seks. Chciałbym, żebyś była dla siebie dobra i z odwagą o to walczyła z każdym, kto ten spokój będzie się starał naruszyć.
Serce mi bije. Nie potrafię zrozumieć dlaczego wybrał taki temat i czemu uparł się, że musi to nagrać. Mocniej obejmuję go za szyję i przyciskam swoją głowę do jego piersi.
— Mówisz tak, jakby coś miało się zepsuć.
— To życie. Ciągle coś się w nim pierdoli. — Jego ciepły oddech owiewa mój czubek głowy.
— Skąd ten ponury nastrój? — pytam, starając się zmienić temat. — Myślałam, że jest miło.
— To coś w czymś jesteśmy najlepsi.
— W psuciu nastroju?
— Nie — zaprzecza, a w jego głosie słyszę lekką nutę rozbawienia. — W odkładaniu ważnych rozmów na później. Ciągle to robimy.
— Mnie nigdzie się nie spieszy.
Benton na krótki moment przestaje oddychać. Gdybym tylko nie była w niego wtulona, na pewno bym to przeoczyła. Lecz ten, jakże drobny gest, daje mi nadzieję.
Nadzieję na to, że moje słowa właśnie mu ja przyniosły.
— Z Amelią zerwałem przy tobie nie tylko dlatego, bo chciałem sprawdzić czy wykażesz się tą całą empatią. Nie zrobiłem tego również po to, aby fundować sobie nowe sposoby zdeptania własnego ego. — Słucham go czujnie. — Nawet to, że mnie zdradzała nie popchnęło mnie do szybkiego zakończenia tej dziwnej relacji. Zrobiłem to, bo tamtego dnia, coś wreszcie we mnie drgnęło. Przez długi czas myślałem, że obudziła się we mnie ta chora część, która każe mi łowić wady u innych, aby się do nich nie przywiązywać. Ale ja po prostu byłem idiotą. Pomyliłem się, Saylor. Pomyliłem się. — Opiera się policzkiem o moją głowę i mocniej mnie wciska w swoją pierś. — Zakończyłem sprawy z Amelią, ponieważ czułem, że jeśli nie będę miał czystej karty, stracę szansę na poznanie kobiety, która sprawiła, że pierwszy raz w życiu zapragnąłem być mężczyzną. Nie facetem — grzmi. — Mężczyzną. Dla niej. Dla ciebie, Saylor Adams.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro