Rozdział 22
Pakuję swoje walizki. Spoglądam na telefon i uśmiecham się sarkastycznie.
— Rose, wisisz na linii już ponad godzinę. Może to dobra pora, aby zmobilizować dupę i zacząć dzień?
Jej głośno wyrażony zawód brzmi przekomicznie.
— Jest taki skar! Mam ochotę się ugotować?
Wywracam oczami, upychając kilkanaście par majtek. Rose nie lubi gdy wspominam o tym, że nie korzysta z klimatyzacji. Skoro boi się przewiania korzonków, to nie mam argumentów, żeby z nią walczyć. To gówno akurat naprawdę boli.
— Pomyśl o tych wszystkich ludziach, którzy muszą się kochać, gdy żar leje się z nieba. W tym pocie, brudzie i całej lepkości — kontynuuje. — No? Myślisz o nich?
— Mhm...
Wsadzam dwa dodatkowe opakowania spray'u na komary.
— Więc nie podzielisz się żadnymi pikantnymi szczegółami z własną siostrą?
— Nie, bo gdy tylko usłyszałabyś co robimy, zwiędłyby ci uszy i dostałabyś zapalenia synaps mózgowych.
— Ale przyjedziesz z nim, prawda? — Rose właściwie nie wie, jak Benton ma na imię. Nie powiedziałam tego nawet jej, bo uznałam, że to tajemnica Hays'a. Na chwilę przestaję wkładać rzeczy do walizki i dumam nad logiką swojego toku myślenia, bo nie miałam najmniejszych problemów, aby podzielić się z nią ciekawostkami, które sprzedał mi Jonah. Ciekawa jest ta moja wybiórczość. — Nie zapomnij też o wyprawce dla Lee. Ja nie będę jeździć pół miasta, żeby kupić mu tą jedną, konkretną karmę.
— Ma uczulenie na inne — mówię, rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu ładowarki. Zauważam, że zwisa z parapetu, więc tam ruszam. — Poza tym jestem przekonana, że po twojej ostatniej opiece, moja rybka zamieniła się w Leeonicę.
— Oj, daj spokój. Wcale nie zamordowałam twojej rybki — broni się. — To gdzie jedziecie?
— Wywożę go aż na Florydę.
— Nie prościej iść do ZOO?
— Nie — zaprzeczam od razu. — Hays zapewnił, że odpocznie chwilę i zrobi sobie krótkie wakacje, więc jedziemy i nie spieszymy się.
— Może chociaż samolotem? Zamęczycie się w tym aucie. To pewnie ponad osiemnaście godzin jazdy.
Dokładnie. Taki jest plan. Chcę sprawdzić jak będzie zachowywał się podczas długiej, żmudnej podróży. Zmęczony i bez możliwości ucieczki. Potrzebna jest nam taki bodziec.
— Wszystko będzie dobrze. Nie martw się.
Rose wzdycha, ale nie komentuje. Obie wiemy, że i tak będzie przeżywać naszą wycieczkę. Sama również o nią się boję, za każdym razem, gdy wybiera się w dłuższą podróż.
— Napiszesz do mnie, jak już dojedziesz do pierwszego postoju?
— Udostępnię ci też swoją lokalizację — odpowiadam miękko. — Będę w kontakcie. Możesz śmiało dzwonić, pisać czy wysyłać mi te wszystkie drętwe memy.
— Nie chcę zawracać ci głowy, kiedy prowadzisz.
— Mój pasażer w razie czego odczyta.
— O...
— Rose — upominam ją. — Tylko przyzwoicie proszę.
Siostra śmieje się i dostaje chyba ataku głupawki. Jestem przekonana, że układa już w głowie całkiem szczegółowy plan, jak może mnie zawstydzić i sama wyjść z tego z twarzą.
*
— Jak tak dalej pójdzie, nie zajedziemy daleko. — Benton posyła mi filuterny uśmiech.
— Musimy zatankować auto.
— I przy okazji zaglądać w swoje majtki, gdy tylko nikt nie patrzy?
Wyjmuję dłoń z jego tylnej kieszeni i przenoszę ją na pasek jego spodni.
— Właściwie to wydaje mi się, że robimy niezłe show dla kasjerów. — Ożywczy podmuch wiatru rozsypuje moje włosy na dach samochodu.
— Ty je robisz — mruczy, delikatnie podsuwając moją sukienkę do góry. — Lubię jak nosisz różowy.
— Myślałam, że ładniej mi w niebieskim.
Benton pochyla się, aż dotyka swoim czołem, mojego.
— W każdym ci ładnie, ale widzę, jaka jesteś dumna, gdy nosisz swój ulubiony kolor. W dupie masz, czy wyglądasz jak słodka beza czy wyśniona barbie. Wiele kobiet w twoim wieku nie chce nosić czegoś tak dziewczęcego — skubie falbankę na wysokości górnej partii ud — aby nie odejmować sobie wieku. Ty nosisz tę kieckę z jebaną dumą i kucykiem na szczycie głowy.
— Mam przypomnieć ci, że gdy mnie poznałeś, odgrywałam rolę słodziutkiej dziuni?
— W takim razie marnie grałaś. Od razu zrozumiałem, co się święci.
— Co masz na myśli? — Jego palec muska moje udo w różnych miejscach, co na chwilę mnie dekoncentruje.
— W tamtym momencie wkurzyłaś mnie na tak wielu płaszczyznach, że nie zdajesz sobie nawet sprawy, co chciałem zrobić. Marzyłem o tym, aby jednocześnie wyjebać cię z gabinetu, co cię w nim przelecieć. Chciałem również wyszorować te niewyparzone usta równie mocno, co je zamknąć. Gdy weszłaś do mojego gabinetu, sprawiłaś, że wszystkie reflektory mojej uwagi świeciły jedynie na ciebie. Nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego. Do dziś potrafisz mnie jednocześnie wkurwić co pozytywnie zaskoczyć. Przed tobą ceniłem sobie cholerny spokój. Przy tobie, doceniłem niezaprzeczalny koloryt twojej postaci.
— Za dużo filozofujesz. — Posyłam mu głośnego buziaka. — Po prostu przyznaj, że cię kręcę i masz na mnie ochotę.
— Nie spłycaj wszystkiego, narowista kobyło. Daj się skomplementować.
— Nie słyszałam żadnego komplementu.
Benton wyjmuje z mojej zaciśniętej pięści kluczyki do auta.
— Bo nie słuchasz. Chujasz mną na lewo i prawo, a ja ci na to pozwalam. To najbardziej szczery komplement, jaki możesz usłyszeć.
— A co ze zwykłym „jesteś piękna, sprytna, myślę tylko o tobie"? Nie obraziłabym się, gdybyś powiedział coś w tym stylu. — Pociągam go za pasek, aż kilkukrotnie obija się o mnie swoimi biodrami.
— Myślę — jego wzrok na chwilę wędruję ponad moją głowę, gdzie z oddali dobiega kilka głośnych gwizdów — że tak wyświechtane komplementy są zbyt pospolite. Jeśli będę chciał zakomunikować ci, że jesteś piękna, to postaram się ująć to nieco bardziej dosadnie.
*
— Pewnie, że mogę pchać to cholerne auto! To, że jestem kobietą, nie oznacza, że nie dam rady przepchnąć czegoś, co ma kółka. Dlatego wsiadaj pan za kierownicę i nawiguj kierownicą tak, żeby nie przywalić w coś innego!
Benton założył okulary przeciwsłoneczne i z uśmiechem na twarzy leży na tylnym siedzeniu, nieprawnego już auta.
— Zasłaniasz mi słońce. Chciałem równomiernie opalić całą klatkę piersiową.
Kopię go w udo, na co on rozszerza je jeszcze bardziej. Stoję koło niego, tyle że połową ciała wystaję z auta przez otwartą szybę dachową. To istna patelnia i boję się, że skóra mojej głowy upiekła się już na skwarkę.
— Opal sobie przy okazji mózg. Potrzebujemy sprawne auto. Dotelepmy je kawałek na pobocze, a potem zadzwonimy po pomoc drogową. I może jakiś zakład pogrzebowy — dodaję, krzywiąc się nieznacznie, bo cierpną mi wyciągnięte ręce.
Benton przybliża twarz i gryzie mnie w kostkę. Dupek! Jawnie drwi z moich pomysłów, ratowania sytuacji.
— Już zamówiłem nowe auto. Aplikacja pokazuje, że za kilkanaście minut powinien zostać dostarczony.
— Benton, proszę! — łamie mi się głos. — Trzeba to zrobić z godnością.
Chwytam się z nim spojrzeniem i robię najsłodszą minę, na jaką mnie stać. Działa od razu, bo podciąga się na łokieć. Nie pomaga świadomość, że jego głowa jest teraz na wysokości moich kolan, a ja mam na sobie dość zwiewną kieckę.
Zrzuca okulary na siedzenie kierowcy, a potem staje obok mnie w oknie dachowym.
— Twoja miłość do pozbawionych emocjonalności zwierząt bez futra, wykracza poza akceptowalne normy. Jesteś tego świadoma, prawda? — pyta, patrząc z niesmakiem na to, co leży na dachu jego samochodu. — Tego w ogóle można dotykać? Jeszcze dostanę jakiejś pieprzonej choroby zakaźnej.
— Nie przesadzaj — upominam go. — To nie kot. Nie zakichasz się na śmierć.
Kładzie rękę na bluzce, którą rozłożyłam, aby nie opierać rąk na rozgrzanej blasze samochodu.
— Mam go chwycić przez to?
— Możesz to zrobić swoją koszulą. Ja mam ograniczoną pulę ubrań przeznaczoną na pochówek.
Patrzy na mnie z przestrachem.
— Nie żartowałaś z tym pogrzebem? — Powieka nerwowo mu drga. — Kurwa, Saylor! Nie wystarczy ci darmowe spa i drink z parasolką, którym go częstujesz?
Z głośnym trzaskiem zamykam książkę, którą chroniłam biedne zwierzę od wzroku chien.
— Zobaczysz, zaraz zlecą się sępy, więc lepiej działaj szybko. — Ostatni raz polewam dach samochodu wodą z butelki, a syk zagłusza to, co mówi pod nosem.
— Zobacz. — Wskazuje na, sprawcę naszego wypadku. — Zrobiłaś jebane sushi z przepołowionego węża. Zrzucę go na pobocze, to przynajmniej zwierzęta go zeżrą, jak go już tak smacznie ugotowałaś.
Krzywię się, bo rzeczywiście trochę go ścięłam. Książka chroniąca od promieni słonecznych, przegrała w starciu z nagrzanym podróżą w południe, dachem.
— Nie chcę zostawiać go ze świadomością, że będzie zjedzony.
— To naturalny łańcuch pokarmowy — Próbuje przemówić mi do rozumu, ostrym spojrzeniem, choć wydaje mi się, że mimo wszystko trochę bawi go ta cała sytuacja. Może dlatego, że jedynie zmiażdżyłam prawe lusterko, gdy lekko przetarłam mijane drzewo. Nikomu nic się nie stało. Oprócz biednego węża. — I tak miał zostać zeżarty. Przecież nie spadł z drzewa spadł. Idę o zakład, że jakiś ptak żarł go w locie i fast food wymknął mu się z łap.
— Pazurów.
— Myślę, że w tym przypadku — schyla się, aby wyjąć swoją koszulę z auta — nie ma to żadnego znaczenia.
Mężczyzna narzuca na truchło koszulę i zgarnia go jednym ruchem. Wracam do środka, uradowana, że jednak udało mi się przekonać go do swoich zamiarów. Szybko otwieram tylne drzwi, aby łatwo mógł wynieść zielonego nieboszczyka.
— Jeśli zatruję się jadem, to oczekuję pełnej opieki medycznej.
— No pewnie. Zadzwonię na dziewięćset jedenaście, a potem postaram się wyssać cały jad.
— Wystarczy ta druga część. — Jest lekko poirytowany, ale ja też pewnie bym była, gdyby moja baba wymogła na mnie pogrzebanie przepołowionego, węża.
— Oszukałeś mnie z tą ofidiofobią — marudzę, idąc obok niego.
— Jak daleko w głąb lasu uznasz za „stosowne"? — pyta z zaciśniętą szczęką.
Rozglądam się po otaczających nas drzewach, ale wszystkie wyglądają tak samo. Nie są już soczyście zielone, a przesuszone, ale jeden drobny krzaczek, kryjący się w cieniu większych roślin, wydaje mi się wspaniałym miejscem na ostatni spoczynek.
— Tam. — Wskazuję miejsce.
— Mam kopać zębami?
— Nie, drwalu. Dramatyzm jest tu zbędny. — Macham książką w twardej oprawie. — Możesz kopać tym, a ja pomogę ci nogami.
Benton kładzie zawiniątko na ziemi, a potem upada na jedno kolano. Wyciąga dłoń po książkę, więc od razu mu ją podaję.
— „Seks dla opornych"? Czy to jakaś aluzja. — Kucam obok niego, a on szybko przyciąga mnie do siebie, aż tyłkiem sadza mnie na swoim kolanie. — Nie brudź swoich nóg. Niech przynajmniej jedno z nas nie wygląda jak ofiara wypadku drogowego.
Oplatam go rękoma i składam długiego całusa na jego skroni.
— Dziękuję.
Wygląda, na speszonego. Prawą ręką obejmuje moje plecy, a drugą nieporadnie zaczyna kopać mały dołek. Nogą odgarniam ziemię, aby trochę mu pomóc. Widocznie dopóki robię to obutą nogą, jemu to nie przeszkadza. W ciszy skubiemy ziemię, a po chwili dół jest wystarczający, aby zmieścił się w nim nieżywy gad. Benton nie każe mi zejść ze swojej nogi, toteż radzi sobie jak może, aby lewą ręką spełnić powierzoną mu powinność. Po wszystkim doklepuję stopą ziemię.
— A co z książką? Mogę wbić ja jako prowizoryczny pomnik.
— Wiesz, to może i jest dobry pomysł.
Tak też robi, a potem chwyta mnie za talię, podnosi i otrzepuje kolano, na którym klęczał.
— Po cholerę brałaś ten tytuł? Naprawdę muszę to wiedzieć.
Spoglądam w jego twarz, ale twardo patrzy na wbity w ziemię wolumin. Może nie unika specjalnie mojego spojrzenia, ale nie stara się go również pochwycić.
— Hays — zaczynam miękko — nie dopowiadaj sobie niepotrzebnej treści. Wzięłam tę książkę tylko i wyłącznie dlatego, że moja walizka od spodu jest zbyt miękka, więc od wypchania jej po brzegi kręciłaby się w aucie jak bączek. Włożyłam na samo dno egzemplarz książki na której najmniej mi zależało, aby usztywnić bagaż. To wszystko.
Benton głęboko oddycha, gdy przytulam się do jego boku.
— Przez chwilę myślałem, że źle to odczytałem.
— Co?
Mruga do mnie. Widzę, że robi się spokojniejszy.
— Uprowadzasz mnie do innego stanu, aby mnie uwieść.
— Zabieram cię na wycieczkę do pewnego miejsca. Nie mam ukrytych motywów — odpowiadam, gdy wychodzimy z lasu. Przed naszym autem stoi nowy samochód, dwóch mężczyzn i laweta. — Nie rób ze mnie kogoś, komu zależy tylko na twoim penisie. — Przełykam gromadzącą się w gardle ślinę, gdy przypominam sobie, jak cudowny to był widok i nienawidzę się za to. Nie seksualizuję go, ale nie umiem odegnać pożądliwych myśli dotyczących jego niesamowitego ciała. Mimo, że nie jest dla mnie tylko nim.
— Nie są ukryte, tylko całkiem widoczne. — Bez przywitania się, zabiera jednemu z mężczyzn kluczyki i otwiera nowe auto. Ma szczęście, że są to te właściwe. — Wsiadaj do auta. Zajmę się przenoszeniem bagażu. I, Saylor. Tym razem to ja prowadzę.
*
Uwielbiam obserwować, jak Benton prowadzi auto. Uwielbiam przyglądać się temu, jak wsuwa jedzenie, analizuje wszystko pod kątem racjonalności i próbuje opanować swoje nerwowe zapędy. Kocham to robić, dlatego, że widzę jak wiele z siebie daje, aby spróbować pogłębić to wszystko, co między nami się dzieje. Dla niego jest to trudne zadanie, ale gdy tylko wciąga mnie w swoje objęcia i całuje, jakby jutra miało nie być — daje mi najważniejszą rzecz: zapewnienie, że on tego właśnie chce.
— O czym myślisz? — pyta, znad swojego burgera.
— Właściwie to tylko o tobie.
Odsuwa jedzenie od twarzy i przekrzywia głowę z zaciekawieniem.
— Chyba jesteś zmęczona, albo dostałaś udaru słonecznego. Gdybym był tobą, nie myślałbym o rudym facecie, a o tym, jak ciężko jest być mną.
— Czyli „mną"? — wybucham śmiechem, a śmietana na moim truskawkowym shake'u niebezpiecznie się chwieje, więc odstawiam szklankę z napojem na stół.
Choć to chyba pełnoprawny deser — a przynajmniej z taką ilością cukru, jaka jest w nim zblendowana, powinien za takowy uchodzić.
— Nie wiem jakim cudem potrafisz panować nad tym, aby nie kazać nosić za sobą kamery czy telefonu, aby cię nagrywać.
— Chryste... Nie mów, że teraz przerzucasz się na obraz w 4K — udaję przerażenie.
— Nie kuś diabła.
Jego kolana dotykają zewnętrznych stron moich ud. Nie wiem, czy to zasługa jego wzrostu, małego box'u w którym siedzimy, czy specjalnie wysunął się na tyle, żeby opleść mnie swoimi nogami, ale dziękuję wszystkiemu, co sprawia, że mogę przeżywać z nim tę uroczą chwilę.
— Sprawiasz mi przyjemność — grzmi, jakby właśnie oznajmiał coś niezwykle ważnego. — Chcę spędzać z tobą więcej czasu. — Kładę dłoń na jego kolanie, a on nie przestaje się upiornie nieruchomo we mnie wpatrywać. — Czy ty widzisz to, co widzę ja? Jesteś wyjątkowa.
— Dziękuję, że mi to mówisz.
Kręci głową, jakbym go nie zrozumiała. Przesuwa na bok swoje jedzenie i mocno opiera się łokciami o stół, a potem obiema rękami chwyta moją twarz.
— Wolałbym okazać to gestami i czynami, ale obawiam się, że na razie spektrum mojego repertuaru jest mocno ograniczone. I nie, nie mówię o seksie. — Mijająca nas kelnerka aż podskakuje, gdy przechodzi obok naszego stolika. — Mam na myśli moje braki w okazywaniu emocji w przystępny sposób. Ciągle walczę, aby nie wybuchnąć i nie rzucić jakimś mięsem, ale łapię się na tym, że to chyba nawet nie byłoby szczere.
— Twoje emocje nie byłyby szczere? — dziwię się. Instynktownie cofam trochę głowę, a on obejmuje ją mocniej. Na jego twarzy dostrzegam zacięcie.
— Wytrzymaj to, proszę. — Ból w jego głosie sprawia, że coś w moim sercu pragnie zrobić wszystko, aby go tylko pocieszyć. Zapewnić, że zostanę. On chyba to widzi, bo delikatnie kręci głową, a potem gładzi mnie kciukiem po policzku. — Nie proszę, żebyś składała mi górnolotne czy niemożliwe do pokrycia, obietnice. Proszę jedynie o to, żebyś dała mi czas, abym miał miejsce i przestrzeń, w której będę mógł rosnąć jako człowiek. Opierdol mnie, jeśli zrobię coś odjebię. Każ mi się zamknąć, jeśli skrzywdzę cię słowem. Wytłumacz mi wszystkie niuanse, których nie dostrzegłem. Zrób cokolwiek chcesz, ale obiecaj mi, że zanim mnie puścisz, dasz mi szansę, abym mógł to w sobie przepracować.
— Dlaczego zakładasz, że to ty skrzywdzisz mnie? To działa w dwie strony, Benton. Nie oczekuję, że będziesz idealny, zawsze miły czy wiecznie zadowolony. Chcę jedynie, żebyś zrozumiał, że już robię to o co mnie prosisz. Robię to, bo mi na tobie zależy. Widzę jak codziennie wypuszczasz na powierzchnię coraz więcej samego siebie. Domyślam się, że walczysz. To trudne, gdy przez większość życia uczyłeś się nie dopuszczać do siebie ludzi, a przez kolejne lata dodałeś do tego własne bariery powstrzymujące cię od bycia szczęśliwym. Od jakiegoś czasu jestem świadoma, że gdy to całe napięcie będzie puszczać, czeka nas wyboista droga. Ta wycieczka może być akceleratorem wielu złych rzeczy jak również tych najpiękniejszych. Bo w tym aucie siedzimy wspólnie. Nie ty. Nie ja. My. To nasza podróż i żadne z nas nie może wiedzieć, co czeka za zakrętem, ale o tym, co przyniesie przyszłość, przekonamy się wspólnie. Razem.
Ktoś głośno wydmuchuje nos, a ja mogłabym przysiąc, że w kącikach oczu Bentona dostrzegam niezwykle drobne, szklące się diamenty szczerości.
Najpiękniejsze oczy, których uwaga skupia się jedynie na mnie, szczerze się szklą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro