Rozdział 20 [TW: wrażliwe sceny]
Dzień dobry, Drogi Czytelniku! Jestem niesłychanie wdzięczna, że tak długo dotrzymujesz mi towarzystwa. Concrete Boss nie jest historią przypadkową. Porusza kilka emocjonalnych tematów z mojego życia, jednak ten, przed którym chciałabym Cię dziś ostrzec, jest całkowitą fikcją literacką. Zważając na swój wciąż rozwijający się warsztat i tematykę, którą poruszam w tym rozdziale, muszę nadmienić, że jeśli jesteś osobą wysoko wrażliwą lub poruszane kwestie są dla Ciebie w jakikolwiek sposób szkodliwe, proszę pomiń retrospekcje "5 lat wcześniej". Bez znajomości tych scen, poznasz historię bohatera nieco później, ale w bezpieczny, nie opisowy sposób (po prostu jako wspomnienie w tekście).
Dziękuję, że jesteś.
Trigger Warning: Targnięcie się na swoje życie
***
Z drewnianą tacą w dłoniach, stoję w progu ciemnej sypialni i obserwuję, jak głęboko śpi. Leży na wznak a jego pierś unosi się w jednostajnym ruchu. Lekko otwarte usta i całkowicie zrelaksowana twarz sprawiają, że wygląda na młodszego. W zamyśleniu sunę wzrokiem po wszystkich zabawkach, które od wczoraj nie wróciły na swoje miejsce. Część z nich leży rozładowana na pościeli, część spadła na grafitowy dywan okalający ogromne łóżko. Robiąc śniadanie zastanawiałam się, czy koniecznie muszę go budzić, ale doszłam do wniosku, że chciałby, aby ten dzień był jak najbardziej. Wobec czego oboje nas czeka dziś praca w jego firmie. Ale dla mnie... to będzie chyba ostatni dzień w „H. Creator". na myśl o tym, co robiliśmy wczoraj w tym łóżku, ściska mnie bolesna fala podniecenia. Potrzebuję szybko zrewidować nasze stosunki i przejść z nim na grunt prywatny. Jeżeli on również tego chce.
Podchodzę cicho, stawiam tacę na jego stoliku nocnym i pozwalam, aby łóżko przy jego boku zapadł się pod moim ciężarem. Nie wybudza go to.
— Benton? — szepczę niepewnie. Zgarniam kilka kosmyków z jego czoła, aby nic nie zasłaniało mu pola widzenia. — Benton...
Owija dłoń wokół mojego uda i otwiera oczy.
— Cztery, dwa, dziewięć, pięć — duka ziewając. — Jeśli chcesz iść, to nie będę cię zatrzymywał.
— Naprawdę potrzeba kodu, aby wyjść bez włączania alarmu? — Łakomym wzrokiem patrzy na różową koszulę, którą podkradłam mu z szafy. — A gdyby się paliło? Też masz wtedy tracić czas na wpisywanie go na panelu?
— Wtedy po prostu wyjdę, a służby od razu zostaną powiadomione, że coś się dzieje — wyjaśnia z prostotą. Siada i przyciąga mnie do siebie za udo. — Mówiłem serio. Chociaż chciałbym znów usłyszeć te cudownie zachłanne jęki, gdy dochodzisz, zachowam się przyzwoicie i dam ci przestrzeń, jeśli jej potrzebujesz.
Rumienię się na wspomnienie tego, jak chwycił za jeden ze swoich wibratorów i udowodnił, że ich klasyfikacja jako „przeznaczone dla mężczyzn" nie do końca jest zgodna z prawdą.
— A czego ty chcesz?
— Co masz na myśli? — marszczy czoło i składa delikatny pocałunek na moim ramieniu. Czułość tego drobnego gestu chwyta mnie za serce i przez chwilę po prostu się w niego wpatruję.
— Jak chciałbyś spędzić ten dzień? Co chciałbyś robić?
Pociera moje udo, jakby potrzebował dodać otuchy nam obojgu, zanim się wypowie.
— Musimy wreszcie wszystko sobie wyjaśnić. Dziwnym trafem ciągle znajdujemy pretekst, aby odłożyć spowiedź ostateczną.
— Bo dziwnym trafem za każdym razem ciśnienie w pokoju rośnie do niebezpiecznych parametrów — wyjaśniam z uśmiechem, na co on również się uśmiecha. — Cholera, wyglądasz na zrelaksowanego.
Chrząka, ale nie krępuje się tym tak bardzo, żeby między nami zmienił się nastrój.
— Ktoś pomógł mi oczyścić głowę.
— Tylko głowę? — pytam z sugestywnie uniesioną brwią.
Jego twarz natychmiast się do mnie przybliża.
— Ty mała, wredna małpko — mruczy, składając delikatne pocałunki na moim obojczyku. Odchyla lekko koszulę, aby kontynuować na nagiej skórze. — Nie rozliczaj mnie z moich orgazmów, bo to ty znacznie podwyższyłaś średnią.
Wplatam palce w jego włosy i z przyjemnością je przeczesuję.
— Muszę ci jednak przyznać, że jak na ogiera, który długo nie brykał w parze, całkiem nieźle nad sobą panujesz.
Hays ciągnie mnie w bok i nakrywa swoim ciałem, a ja chichoczę, bo jego ciepły oddech łaskocze mnie w szyję. Unosi się jedynie na tyle, abym swobodnie mogła oddychać. Oczy błyszczą mu radością wyciszonego i zrelaksowanego mężczyzny.
— Nie przeginaj. Moja cierpliwość ma swoje granice. — Składa mokry pocałunek na moim czole. — Idę się wykąpać. Czuj się zaproszona, jeśli masz ochotę.
— Idziesz dziś do pracy?
— A ty? — odpowiada pytaniem, na pytanie.
Gładzę go po nagiej piersi. Nie klei się. Tak mi się wydawało, że w nocy wstał i wziął szybki prysznic, ale dokąd nie dotknęłam jego czystej skóry, nie byłam do końca przekonana, czy nie był to wymysł mojej wyobraźni.
— Chyba nadszedł czas, abym złożyła swoje wypowiedzenie.
Mężczyzna nic nie mówi, ale jestem przekonana, że z mojej spokojnej twarzy i łagodnego tonu głosu, wywnioskował, że nie dzieje się nic złego. To po prostu krok, który i tak należało kiedyś podjąć.
— Już je złożyłaś. Mam je nawet nagrane — przypomina.
— Dobrze, ale nie przyjąłeś go wtedy. Urządziłęś mi jedynie dziwny test, aby sprawdzić, czy podpiszę dokument i wyjdę od ciebie z kasą.
— A ty dobrowolnie nagrałaś wypowiedź, w której oznajmiłaś mi, że jestem dupkiem i jeśli się kiedyś z tobą prześpię, nie będę mógł chełpić się, że zrobiłaś to dla kasy.
— Dokładnie. — Klepię go w biceps. — A to oznacza, że już dla ciebie nie pracuję.
— O co więc się kłócimy? Nie pracujesz dla mnie. Oboje to wiemy.
— Ale chcę złożyć swoje wypowiedzenie bardziej oficjalnie.
— Jesteś pewna, że tamte nie wystarczyło? To jedno z moich ulubionych nagrań. Mogę ci je odtworzyć. Z chęcią posłucham o tym jak...
Całuję go, przerywając tę niepotrzebną rozmowę. Hays wzdycha i odwzajemnia się takimi dźwiękami, że moje libido od razu staje na baczność. Mężczyzna zaciska swoją prawą dłoń na moim biodrze i mocno ugniata powstałą tam krągłość. Gryzę go lekko w wargę, aby przerwać pocałunek.
— Idziesz do roboty, panie leniu?
— Nie — odpowiada z radosnym uśmiechem. — Jeśli dajesz mi prawo do działania po mojemu, to dziś, to kurwa, zrobimy.
Zamieram.
O. Kurwa.
— To? — szepczę z nadzieją podszytą nieznacznym strachem.
— Opowiem ci wszystko. Ale nie będzie to tylko moja historia. Bo jeszcze nie wiesz, że nasze życia łączą się przez wspólną sieć tajemnic, które nie należą do mnie.
*
Benton Hays jest dużo bardziej rodzinnym człowiekiem, niż zdołałabym przypuszczać. Jednak jego wypaczone spojrzenie skrzywdziło go doszczętnie. Dopiero teraz widzę, jak bardzo cierpi.
— Przestałeś używać swojego imienia, aby uczcić pamięć o swoim bracie?
Zaprzecza ruchem głowy. Biurko w jego gabinecie lekko skrzypi, gdy napiera na nie plecami, szukając wygodniejszej pozycji. Hays siedzi na podłodze, a ja okrakiem na nim. Jakimś cudem oboje uznaliśmy, że w tych warunkach będzie nam najwygodniej rozmawiać.
— Mamy te same inicjały. „B. Hays" wydawało się pasować idealnie, jako podpis pod wszystkimi projektami, które stworzyliśmy. — Miesza zawartość whisky w szklance, zanim zamoczy w niej usta. Ostra woń alkoholu działa drażniąco na moje nozdrza. — Wiele z nich to genialne pomysły Benji'ego. Wymagały jedynie lekkich poprawek w obliczeniach. Do dziś rysuje. To jedyne, co pozwala mu na poczucie się panem swojego życia. Pięć lat temu nastąpił duży regres zdrowotny. Zaniemógł w każdej innej dziedzinie życia. Czasem ma lepsze dni. Przypomina sobie jakiś szczegół z przyszłości i potrafi do niego nawiązać w rozmowie. — Krzywi się nieznacznie. — Częściej jednak jego świadomość jest zamglona. Ma problemy z najprostszymi czynnościami. Nie je samodzielnie. Zapomina o pojęciu czasu czy o nas... Benji prawie nigdy nas nie poznaje. Mnie, rodziców, Jill... Staliśmy się dla niego obcymi ludźmi.
Krzepiąca ściskam go za lewą dłoń, której nie puściłam od początku tej rozmowy.
— A to, że wyglądacie podobnie? Czy to mu nie pomaga?
Hays krótko prycha. Nie jest to dźwięk wyrażający złośliwość. Myślę, że dobija go przewrotny humor losu.
— To tak nie działa. On nie poznaje swojego odbicia w lustrze, ale gdy... — zacina się i warga drży mu z emocji. — Gdy ma dobry dzień, widzę jak bardzo wstydzi się za to, kim się stał.
— To nie twoja...
— Nie pierdol tych idiotyzmów — szorstko mi przerywa. — Ustaliliśmy, że nie będziemy marnować swojego czasu, więc przestań być taka jak wszyscy. Nie mów mi, że to nie moja wina. Nie każ mi żyć własnym życiem. Z nas dwóch, to Benjamin jest prawdziwie dobrym człowiekiem. I to jego życie wychujało bardziej. Gdyby istniała jakaś sprawiedliwość, to ja siedziałbym teraz w ośrodku z całodobową opieką. Nie on. To ja musiałbym patrzeć jak mój brat żyje życiem, o którym zawsze marzyłem. To ja powinienem żyć w ciele, które wychudło, straciło siły, przestało reagować tak, jak zdrowe ciało młodego mężczyzny powinno. I niech cholera jasna strzeli te jebane badania genetyczne, bo oboje chorujemy na to samo, ale o uaktywnieniu się choroby decyduje przeklęty przypadek.
Czuję jak bardzo się naprężył. Boli mnie serce, gdy widzę, jak bardzo cierpi i obwinia się za coś, na co nie ma wpływu. Doskonale rozumiem, co czuje, bo ja nieraz miewałam podobne myśli. Jednak dostrzegam coś, o czym nie pomyślałam nigdy wcześniej — łatwo przychodzi nam samobiczowanie, ale gdy widzimy je z cudzej perspektywy, mamy ochotę otworzyć trzewia naszego rozmówcy i wlać w niego naszą perspektywę.
Ja nie umiałam poradzić sobie z wyrzutami sumienia — do dziś mnie gnębią, ale umiem z nimi żyć. Zaś widok jego powolnej agonii i ciężaru, który nałożył na własne serce, dręczy mnie absolutnie.
— Benton — wymawiam jego imię niczym modłę — twoje szczęście nie może być nieszczęściem twojego brata.
— Przestań. — Posyła mi ostrzegawcze spojrzenie. — Miałaś mnie wysłuchać, a nie prawić idiotyczne przemowy moralne.
Głośno odstawia szklankę z trunkiem na podłogę. Odwraca głowę i patrzy gdzieś w bok. Wiem co robi. Już nie raz tak się zachowywał.
— Jeśli potrzebujesz odreagować wyzłośliwianiem się i niepotrzebną agresja, to trudno. O ile to ci pomoże, to krzycz, wyzywaj, opluj mnie jadem — stanowczo mówię to, co sama chciałam usłyszeć, gdy podobną rozmowę prowadziłam z Jonah. — Nie jestem psychologiem, aby opierdalać cię za nieksiążkowe zachowanie. Żyjemy w realnym życiu, a nie w symulacji i doskonale rozumiem, że są takie tematy, przy których nie da się wyjść bez żadnych otarć. Mów co chcesz. Rób co chcesz. Reaguj tak, jak potrzebuje tego twoja głowa. Ale nie wtrącaj się w to, co do ciebie mówię. Skoro daję ci prawo do przyjęcia tego na twoich warunkach, to ty masz obowiązek wysłuchać mnie, na moich. Jasne? — Mój ton również jest nieco zbyt agresywny, ale potrzebuję jakoś do niego dostrzec. Inaczej zawsze będziemy obracać się w swoich prawdach: on w swoich, ja w moich.
— Jak chcesz — rzuca, nie patrząc mi w oczy. Ten rollercoaster emocji w ciągu doby, potrafi nieźle mieszać w głowie.
— Nasza rozmowa nie musi być idealna, żebyśmy ją odbyli. Ważne jest to, że żadne z nas nie ucieka. Ty chcesz się ze mną podzielić swoją przeszłością, a ja jestem w stanie zrozumieć, że ciężko jest otworzyć się na czyjąś perspektywę, gdy uznajesz swoje poglądy za jedyne i właściwe. Dlatego nie będę oceniała twoich wyborów czy powodów, które skłoniły cię do podjęcia takich a nie innych, decyzji. Mam jednak prawo powiedzieć ci, że ranisz się, bo sam tego nie dostrzegasz.
— Jak chcesz — powtarza, nieco łagodniej.
Przykładam jego palce do swoich ust i całuję go w knykcie. Raz za razem.
— Powiedz mi zatem, dlaczego uważasz, że Benton nie zasługuje, aby być szczęśliwy? Dlaczego tak usilnie starasz się wymazać swoje imię z pamięci wszystkich?
— To zależy — wreszcie przenosi wzrok na mnie — czy pytasz o to, dlaczego zacząłem, czy dlaczego to kontynuuję.
Mrugam zaskoczona jego odpowiedzią. Nie spodziewałam się, że mogą istnieć dwie przyczyny tego zjawiska. Poprawiam się trochę na jego kolanach, a on rozchyla nieco swoje nogi. Dzięki temu mój tyłek odrobinę zapada się pomiędzy jego nogami i jest mi wygodniej.
— Zacznij od początku — proszę.
— Na początku był chaos... — Uśmiecham się na próbę jego żartu. — Na początku naprawdę był chaos. Gdy zaczęliśmy dorastać, odbyliśmy z bratem bardzo niekomfortową rozmowę. Żałuję, że nie umiałem wykazać się wtedy jakąkolwiek ogładą czy zrozumieniem. Benji oprócz tego, że jest tym lepszym bratem, to jest do tego dobrym człowiekiem. Ale ja uważałem go za głupca, co zresztą wielokrotnie mu powtarzałem. — Przerywa na chwilę, a ja znów podciągam jego dłoń do pocałunku. — Na szczęścia mieliśmy Derrick'a. Kiedy było trzeba, pocieszał Benji'ego. Innym razem, tłukłem się z nim jak wariat. — Uśmiecha się kącikiem ust. — Potrafił zrozumieć perspektywę obu Hays'ów, czego nie mogę powiedzieć o każdym.
Mężczyzna wpatruje się w pustą już szklankę, wobec czego szybko wstaję i na palcach mknę przez jego gabinet do butelki, którą wyciągnął wcześniej z jednej z półek.
— Chryste... — jęczy. — Twoje nogi to jakiś jebany majstersztyk.
Uśmiecham się, bo gdy do niego wracam, widzę, jak uważnie śledzi nie tylko ruch moich dolnych kończyn, ale także grę różowej koszuli, która przy każdym ruchu, coraz bardziej się rozchyla. Ponownie siadam mu między nogami. Kładzie swoje łokcie na moich kolanach, niczym na podłokietnikach i głaszcze moje oba uda. Butelkę stawiam w zasięgu jego rąk, ale nie jest nią zainteresowany.
— Czyżbyś nie chciał dolewki? — droczę się z nim dla rozładowania napięcia. — Potrzebowałeś małej gwiazdki z nieba?
Kiwa głową, a po chwili jego spojrzenie na powrót staje się skupione.
— Moi rodzice są lekarzami. Mama jest kardiologiem a ojciec nefrologiem. Na osiemnaste urodziny zafundowali nam cały pakiet badań genetycznych. Widziałaś je, Saylor. My dowiedzieliśmy się o tej kurewskiej chorobie w dokładnie ten sam sposób. Z jebanego papierka.
— Nikt nie chorował u was na to wcześniej? — pytam łagodnym głosem.
— Mama jako noworodek trafiła do domu dziecka. Nie znamy wszystkich chorób, które występowały w jej rodzinie — wyjaśnia. — Ale jako lekarz, też zrobiła sobie takie badania, gdy mogła sobie już na to pozwolić finansowo.
— Też ma ten gen? — pytam ze zgrozą, która jak kubeł zimnej wody, opływa mój mózg.
— Nie. Mama niczym nie jest obciążona genetycznie. To dobrze — dodaje, chyba w związku z emocjami, które widzi na mojej twarzy. — Jednak pytałaś mnie o to, dlaczego zaprzestałem używać swojego imienia.
— Mówiłeś, że zaczynasz od początku. Nie spiesz się. — Nie chcę wywierać na nim presji. Pragnę, aby opowiedział mi swoją historię na własnych warunkach.
Hays wzdycha głośno i miękkim ruchem głaszcze mnie po krzywiźnie biodra.
— Sam już nie wiem co pieprzę. Jak idiota, dorabiam do tego drugie dno, abyś spojrzała na mnie nieco przychylniej.
— Hej — łagodnie ściągam na siebie jego uwagę. Musi to usłyszeć. — Jestem tu, bo tego chcę. Ty nie oceniałeś mojej przeszłości z Jonah a ja nie zamierzam osądzać twoich wyborów. Chcę je jedynie zrozumieć i pomóc uporać ci się z demonami, które cię dręczą.
— To nie jest „jedynie" — stwierdza dobitnie. — To jebana mordęga. — Zaczerpuje głęboki oddech, a potem kontynuuje: — Bolało, gdy moje imię żyło, a jego powoli odchodziło w niepamięć, zupełnie jak jego świadomość. Nasza rodzina powoli zaczęła wspominać go w rozmowach tylko i wyłącznie w kategoriach jego zdrowia. Nikt nie mówił o tym, co zrobił. Gdzie był. Z kim się spotykał. To wszystko powoli ulatywało. Jedynym istotnym tematem było jego zdrowie. Widzieć, jak go to boli, to jedno, ale słyszeć... To mnie rozerwało na kawałki. Nie zna bólu ten, kto nie doświadczył cierpienia najbliższego członka rodziny. — Jego powieki wędrują ku górze, gdy przestrzela mnie na wylot całkowicie przejrzystym spojrzeniem. — Nikt, poza mną, nie wie, że Benjamin prawie odebrał sobie życie. Nikt poza mną nie żałuje, że udało mi się go uratować.
Benton Hays
5 lat wcześniej
— Na pewno sobie poradzisz? Masz się nim należycie zająć, Benton. Jesteś jego wujkiem. — Chwytam rocznego siostrzeńca i unoszę jego tyłek w pampersie na wysokość nosa. Wącham. Benjamin parska śmiechem. — Prezenty zawsze dostajesz bez niespodzianki. Napina się, gdy potrzebuje zrobić coś śmierdzącego.
Wsadzam malca do wózka, a on od razu zasypia. Zajebiście. Za dwie godziny rozpierdoli mi nerwy, a całe trzy zajmie mi dojazd do domku letniskowego w Saratoga Springs. Dzięki, Jill.
— Dałeś mi zapas pampersów? — warczę, bo nie uśmiecha mi się, że to ja zostałem wydelegowany do odwiezienia malca. — Jakieś mokre chusteczki i zatyczki do nosa?
Benjamin wywraca oczami i rusza w stronę pralni. Wraca szybko z opakowaniem spinaczy, które wrzuca do dużej torby sportowej. — Bon voyage, nieudaczniku.
Unoszę brew i posyłam mu pogardliwy uśmiech. Bezczelny, młodszy o dwie minuty, bachor.
— Mam ci przypomnieć, że zapomniałeś ostatnio gdzie mieszkasz? Czy może powinienem wytłumaczyć ci, gdzie dokładnie powinieneś wtykać kutasa, żeby zaspokoić kobietę? No właśnie. Jak tam w tych sprawach? Po ośmiu latach zdążyłeś się wreszcie rozprawiczyć z Alice? — pluję w niego jadem.
A Benji jak zwykle puszcza moje słowa płazem. Zakurwiście podnosi mi to ciśnienie. Nigdy się ze mną nie kłóci. Nie krzyczy, nie obija mordy. Nie wścieka się na zjebane geny, które otrzymaliśmy w spadku po nieznanych kurwach, co porzucają własne dzieci. Dlaczego on zawsze mu się tak zachowywać?
— Jebana ciota — syczę, okręcając szybko wózek. — Jesteś bardziej pojebany niż ja, wiesz? Powinieneś korzystać z życia, póki możesz. Sypiać z połową Nowego Jorku, gnać pustymi ulicami, jakby jutra miało nie być. Skakać ze spadochronem, strzelać kurwa z łuku, jeśli marzy ci się bycie Legolasem. Powinieneś robić cokolwiek, żeby wycisnąć z życia wszystko co możesz.
Kurwica mnie zaraz strzeli. Nosi mnie. Chcę coś rozwalić, rozpierdolić w drobny mak, a ten fajas po prostu stoi i patrzy na mnie spokojnie.
— Robię co mogę, aby na koniec dnia móc z uśmiechem spojrzeć sobie w twarz. Dlaczego tego nie rozumiesz? — cicho pyta, jakby naprawdę chciał wiedzieć.
— Jak można zrozumieć, że dwudziestosiedmiolatek w ośmioletnim związku nie chce się pieprzyć ze swoją kobietą?
Jego wzrok na chwilę ucieka w kierunku naszego siostrzeńca. Gdy wraca spojrzeniem do mnie, wydaję z siebie krztuszący dźwięk niedowierzania. Wszystkie klocki się ze sobą łączą.
— Nie chcesz montować żadnego dzieciaka? — Aż przysiadam z wrażenia i mocno klepię się w czoło. — Debilu, zrób wazektomię. Używaj gumek, kurwa. Chyba sobie ze mnie żartujesz. To niepoważne.
— Nie rób ze mnie kretyna, bracie. Potrafisz na to spojrzeć z innej perspektywy, niż twoja własna? Chciałbyś, żeby twoja kobieta marzyła o dziecku z tobą? Znasz ją — podkreśla. — Zniosłaby wiele, nawet ryzyko odziedziczenia choroby, jeśli tylko byłoby to moje dziecko. Kocha mnie na tyle, że zaakceptowałaby wszystko, co przyniósłby los.
Kopię nogą szklankę z wodą, która stoi na stoliku w salonie. Zawartość chwieje się i rozlewa na blat. Nie pomaga mi to, więc kopię go jeszcze raz. I jeszcze, kurwa, raz. Zamykam oczy, gdy szklanka rozbryzguje się na ciemnych panelach. Ten dźwięk daje chwilowy upust mojej furii. Mały zaczyna trochę kwilić, ale Benjamin już do niego gna. Nie wyjmuje go jednak z wózka, a lekko masuje po brzuchu. Chłopiec niemal od razu się uspokaja. Puszczam rączkę wózka i cofam się kilka kroków, uważając, aby nie wejść w szkło.
— Więc, co? Aby nie unieszczęśliwiać jej w przyszłości, unieszczęśliwiasz ją codziennie w łóżku?
Benjamin zagryza mocno szczękę. Nienawidzę tego, że nasza mimika jest niemal identyczna. Jeśli ja tak łatwo z niego czytam, ile dostrzegają we mnie moi pracownicy?
— Wiesz co przeszła. Mamy swoje nawyki i nie zamierzam ci się z nich tłumaczyć. Wiedz jednak, że aby z dumą nosić swoje imię, nie wystarczy się z nim jedynie urodzić. Trzeba na nie zasłużyć. — Gilgocze małego w stopę, a ten bulgocząc ze śmiechu opluwa swoje szare body. — Gdy ona wypowiada moje imię, mówi to z tak nieskończoną miłością, że wynagradza mi to wszelkie... ubytki w moim życiu. Przykro mi, że nie wiesz, jakie to budujące. Swoje imię rozdajesz na prawo i lewo każdej kobiecie, która gotowa jest krzyczeć je pod sufit. — Patrzy na mnie z troską, a ja zaciskam mocno pięści. — Gdybyś poświęcił chwilę cierpliwości na poznanie którejś z nich, odkryłbyś, że twoje obecne podejście bardziej je rani, niż daje im przyjemność.
— Chcesz mnie umoralniać? Znasz moje zdanie. Zamierzam czerpać z życia tyle ile się da. A moje kobiety? Każda z nich miała jakieś wady moralne. — Opieram się o róg blatu kuchennego. Mój łokieć na czymś się ślizga, więc przeklinam cicho i wyrywam spod niego plik cienkich kartek. Rozkładam je i unoszę w zdziwieniu brwi. — Długo nad tym pracujesz?
— Trzy miesiące z przerwami. To moje magnus opum.
— Jest dobry — przyznaję.
Projekt apartamentowca, który naszkicował jest nawet bardziej dokładny, niż którykolwiek z moich. Banjamin naprawdę przyłożył się do tego, aby zebrać całą swoją wiedzę i stworzyć budynek idealny zarówno w bryle, wytrzymałości oraz kunszcie.
Brat robi dwa kroki i podchodzi do mnie. Palcem wskazującym pokazuje mi rozkład fundamentów.
— Mieszkania zaczynałyby się dopiero od trzeciego piętra. Na drugim będą pomieszczenia gospodarcze, które w razie powodzi można szczelnie odgrodzić i — stuka palcem w kolejnym miejscu — tym miejscem spuszczać do zbiornika zlokalizowanego pod budynkiem. Podczas wypompowania, woda mogłaby produkować trochę dodatkowego prądu aby zasilać oświetlenie w razie potrzeby, ale musisz to jeszcze przegadać ze specjalistami. Sprzęt jest dopiero w fazie testów. Na moim komputerze masz wszystkie szczegóły.
— To świetna strategia biznesowa — mruczę pod nosem. — Takie bajery przyciągną bogatych kupców.
— Jeśli znajdziesz dobry grunt w Nowym Jorku — podkreśla Benjamin.
Kiwam w zamyśleniu głową. To faktycznie może wypalić.
— Czemu sklepy i punkty usługowe są na środkowym piętrze? Mogłeś zlokalizować je niżej. Dziewiąte piętro może być już bardziej prestiżowe. Przeniósłbym ich lokalizację na piątkę. Starczą nam dwa piętra o niższym standardzie.
— Chciałem je usytuować wyżej, aby któreś piętro przeznaczyć dla pracowników.
— Że co, kurwa? — Marszczę brwi, gdy on uśmiecha się dobrodusznie.
— Firma się rozrasta, zaraz będziesz gigantem na rynku. Stać cię na to, żeby kilka mieszkań zaoferować naszym pracownikom ze służbową zniżką. Niektórzy nadal mieszkają z rodzicami, bo sytuacja na rynku mieszkaniowym zmienia się bezpowrotnie. Samotne matki, młode małżeństwa. To część naszej załogi, Benton.
— Litością nie opłacę im pensji. — Odkładam projekty na blat. — Dobra, uspokoiłem się na tyle, że mogę jechać bez obawy, że w coś po drodze przypierdolę. Resztę omówimy po feriach zimowych.
— Będziesz miał bratanka na pokładzie. — Klepie mnie po ramieniu. — Możesz udawać świnię, ale wiem, że będziesz jechał jak przepisowy emeryt.
— Może. — Benjamin obejmuje mnie mocnym uściskiem. Klepię go niezręcznie po plecach. — No już się tak nie rozczulaj. Nie jesteśmy babami.
— Nagraj mi wiadomość, jak przypniesz małego, dobrze? — pyta, odsuwając mnie na kilka centymetrów. To zdecydowanie niekomfortowa odległość. Krzywię się, bo denerwuje mnie ta cała jego uczuciowość. To tygodniowy wypad nad jeziora, a nie wycieczka na Antarktydę.
— Nie idziesz z nami na parking?
Benji kręci głową i wreszcie mnie puszcza.
— Nie. Musisz wreszcie wejść w rolę starszego brata. — Nie żegna się już z małym, tylko podchodzi do okna i uchyla wszystkie po kolei. — Idźcie już. Muszę tu porządnie wywietrzyć.
Wywracam oczami na jego kolejny durny pomysł. Chwytam wózek i łagodnie wyprowadzam go przez próg.
— Benton? — zwraca się do mnie, zanim zamknę za sobą drzwi. Widzę ostrość w jego błękitnym spojrzeniu, która porusza we mnie coś dziwnego. Resztka złości ustępuje miejsca ciekawości. — Nazwisko już masz. Spraw, aby twoje imię coś znaczyło i bądź z tego dumny każdego dnia. Znajdź swoją Alice i naucz się akceptować jej wady. Bądź jej Bentonem.
*
Benton Hays
5 lat wcześniej
Karetka zabiera go na sygnale, a ja przyciskam do piersi małego Bena, który na nowo zasypia w ciepłym aucie, odciętym od zmarzliny panującej w mieszkaniu Benji'ego.
Przypadek.
Życie mojego brata zostało uratowane przez zupełny przypadek. Patrzę na drobne usta, które powoli się rozluźniają. To usta Jillian. Usta mojej matki, które są teraz również jego. Są tak podobne do moich. Zbliżony obrys warg, tyle, że jego są łagodne i niewinne, a z moich padają same plugawości.
— Błagam — opieram głowę o zagłówek i przymykam powieki. Nie wiem kogo błagam. Nie wierzę w żadnego Boga, ale nie zamyka mi to drogi do proszenia o jakąkolwiek litość. Bóg, przeznaczenie, ślepy los, medycyna, skutecznie przeprowadzone RKO. Chuj z tym, co go uratuje. Będę błagał pieprzony wszechświat na kolanach, jeśli tylko mu to pomoże. — Błagam, błagam, błagam...
*
Benton Hays
5 lat wcześniej
Siedzę na zimnej podłodze. Moje udo piecze od wściekłego dźgania go stępioną już igłą. Jakimś cudem wciąż przebija skórę i pozostawia niemal niewidoczne dziurki, które nabiegają krwią. Czasem wchodzi od razu, wtedy wiem, że wbiłem się w tłuszcz. Wtedy wyciągam ją i ponownie uderzam, aż mięsień stawi opór cienkiemu metalowi. To boli bardziej.
I dobrze. To żaden koszt w porównaniu z tym, co zrobiłem własnemu bratu. Mistrzowi manipulacji. Obmyślił każdy szczegół. Pochylam głowę, aż opieram ją o jedno z otartych kolan. Parskam krótkim śmiechem, bo już wiem, co oznacza zetrzeć kolana na dywanie.
Ponownie przymykam oczy i przypominam sobie sekwencję zdarzeń.
Jestem dwadzieścia minut drogi od mieszkania Benjamina, gdy w lusterku wstecznym widzę, jak mały się napina. Zawracam i w smrodzie dzwonię do brata. Nie odbiera. Wchodzę do zimnego mieszkania. Zostawiam małego tuż za progiem. Biegnę do leżącego brata na podłodze. Dzwonię na 911. Odbierają. Sprawdzam puls. Nie ma go. Zaczynam resuscytację. Przyjeżdżają ratownicy. Zabierają go. Siadam na kanapie i czytam kartkę, którą zostawił na swojej piersi. Dowiaduję się, że dzień przed planowanym powrotem dostałbym smsa, wrócił wcześniej i zatuszował jego list samobójczy. Benjamin chce, aby dla rodziny wyglądało to jak przedawkowanie z powodu Alzcheimera. Na ból głowy zamiast jednej tabletki, wziął całe opakowanie. Otwarte okna miały zachować jego ciało w miarę dobrym stanie, abym nie przeżył traumy. Miło z jego strony. Bardzo miło. Widzę, że posprzątał szklankę, którą roztłukłem przed wyjściem. Zamiast niej na stoliku stoi inna, już pusta. Była mu przecież potrzebna. Chowam kartkę do kieszeni. Mały płacze. Ja nie płaczę. mały płacze. Coś we mnie drga. Odwracam głowę i wreszcie dostrzegam go tak, jak powinienem widzieć go zawsze. Wstaję. Idę z nim do łazienki. Przewijam go i dokładnie podmywam. Przestaje płakać. Ubieram go w nowe śpioszki. Zółte. Radosne. Zamykam okna. Wychodzę z mieszkania. Wracam do auta. Dzwonię do mamy. Ona do szpitala. Tulę małego, gdy ojciec oznajmia, że Benjamin jest odtruwany. Płuczą mu żołądek. Rodzice każą mi zostawić małego u Claire i jechać do brata. Ale ja zostaję w zaparkowanym aucie i trzymam się jedynego bohatera, który się w nim znajduje. Gdyby nie mały Ben, jego wujka na pewno już by z nami nie było.
Wciskam igłę ostatni raz i już ją tam zostawiam. Podnoszę głowę i mierzę się z prawdą.
Powinienem pozwolić mu zginąć.
Rodzina wierzy, że choroba rzuciła się na lwią część mózgu, a skutki są konsekwencjami wzięcia nieodpowiedniej ilości przez niepamięć. Benjamin ledwo mówi, niemal się nie porusza, żyje za mgłą — ale ja wiem, że to skutek zbyt długiego niedotlenienia mózgu. Benjamin nie próbował się zabić przez Alzheimerowe niedomaganie. Zrobił to w trzeźwości umysłu.
A ja, jak ostatni skurwiel, nie wiem czy bardziej boję się, że nigdy nie odzyska sprawności umysłu, czy, że spojrzy na mnie z przytomną wściekłością. Bo jego własny bliźniak zamiast pozwolić mu odejść na własnych warunkach, zamienił go w warzywo.
*
— Nie używam swojego imienia, bo ono nie zasługuje na zbiorowe zapamiętanie. Nie należą mu się blichtr i przepych za projekty, bo nie wszystkie są moje. Nie używam go, bo jak dziwka rozdawałem je na prawo i lewo. Damska część miasta niosła plotki, które je kiedyś syciły. Przyrzekłem sobie, że nie użyję go, dokąd nie zrobię czegoś, co wreszcie uznam za wystarczające.
Jedna łza spływa, po moim policzku, a on od razu zgarnia ją kciukiem.
— Nie płacz, mała małpko. To nie nade mną trzeba ronić łzy.
— Co takiego zrobiłeś, że chciałeś się wreszcie podzielić ze mną swoim imieniem? — szepczę.
Wsuwa dłoń w moje włosy i lekko masuje tył mojej czaszki. Jego spojrzenie jest czyste i spokojne. Jak gdyby wyjawienie sekretu, który nosił samotnie przez tyle lat, dało mu należny spokój. A przynajmniej niezbędne minimum, aby wreszcie odetchnął pełną piersią.
— Pozwoliłem sobie na życie jego radą. Widzę twoje wady i obawiam się, że żadna z nich nie jest dla mnie mankamentem.
— To dobrze — mówię cicho. — Nie uciekaj ode mnie. Proszę.
Przytulam się do niego mocno. Odwzajemnia czułość.
— Saylor, moja natura jest popieprzona. To siedzi we mnie od dawna. Odkąd pamiętam jestem niczym niezaspokojony łowca. Szukam w ludziach wad...
— Aby się od nich odciąć, gdy zaczyna ci na nich zależeć — kończę. — To też wiem od Jillian.
— Tylko, że to nie jest prawda. — Ból w jego głosie ponownie daje o sobie znać. — Nie szukam ich, żeby odciąć się od ludzi. To tylko efekt spowodowany tym, co odkrywam. Ja łowię w ludziach wady, aby móc przygotować się na niespodziewane. Bo gdy nie jestem przygotowany to... staję się suchy. Odcinam się. Napinam mięśnie aby przetrwać nieznany cios. A tym samym jestem pieprzoną bombą z opóźnionym zapłonem.
— I tego się właśnie boisz? — pytam z twarzą wtuloną w zagłębienie jego szyi. — Że któregoś dnia po prostu się ode mnie odetniesz?
— Nie, Saylor. Jesteś pierwszą osobą, którą w całości zaczynam akceptować. Ale to nie jest trudne, gdy trafiłem na kryształ, którego blask codziennie rzuca światło na moje myśli.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro