Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13

Benton Hays

Z uwagą drapieżnika, śledzę, jak bujnym krokiem sunie przez jasno oświetloną salę. Z czarującym uśmiechem zaczepia kelnera, któremu na jej widok taca trzęsie się w dłoniach, i pyta gdzie znajdzie damską toaletę. Facet bezczelnie robi krok w jej kierunku, aby wyraźniej słyszała jego głos, gdy tłumaczy jak ma tam dojść.

Zaciskam dłoń na widelcu, który mam ochotę zmiażdżyć, aby dać upust tej cholernej zazdrości. Derrick nachyla się w moim kierunku, co pozwala mi skupić się na czymś innym, niż na obłapiających ją spojrzeniach, które rzuca jej większość mijanych, przez nią, kutasów.

— Gdzie ty ją znalazłeś? — pyta cicho.

— Zeżarłbyś jakiś odświeżacz, bo z ryja jebie ci dnem oceanu — odpowiadam nawet na niego nie patrząc.

— Faktycznie, te ostrygi nie należały do najświeższych, co jest dziwne, bo lokal słynie z owoców morza.

Peryferyjnie widzę, jak Holman oczyszcza dwie skorupy ostryg, a potem chowa je do kieszeni spodni.

— Zostaw je — warczę. — To nie pamiątka, idioto. Zostaną oczyszczone i zabrane, aby zaimplantować w nie młode larwy.

— Nieźle zmyślasz. — Opiera się wygodnie na krześle. — Nie zmieniaj tematu. Saylor Adams. Co z nią?

— Twoja ćwierćinteligencja jest przytłaczajaca. — wzdycham głośno, a potem szybko uderzam go w brzuch. Zgina się z niemym sykiem i chwyta za obolałe miejsce. — Te małe skorupy tworzą rafę ostrygową, która ratuje moje inwestycje przed powodziami, które przynoszą huragany. Jeśli chcesz być odpowiedzialny, za zniszczenie mojego mienia, to nie krępuj się. Kradnij dla siebie muszelki. Rachunek za swoje inwestycję wystawię ci elektronicznie. Tak samo jak reszta Nowego Jorku i właściciel budynku, w którym mieszkasz.

Holman odkłada pozostałości po ostrygach, na stół.

— Jeśli kiedykolwiek będę w kłopocie niewiedzy katastroficznej, odezwę się do ciebie. — Sięga po butelkę szampana, którym zmywa ból po moim ciosie. — Zrewanżuj się tym samym, jeśli nie chcesz, żeby ta dziewczyna płakała przez ciebie w łóżku.

— Może nie będzie — rzucam lakonicznie, bo nie mam zamiaru skupiać się na idiotycznych, bezsensownych konwersacjach. Odwracam głowę w kierunku swojego jedynego przyjaciela, a ta parszywa wesz ma czelność posłać mi sarkastyczny uśmiech. — Pierdol się, Holman.

Mężczyzna sięga również po mój kieliszek, który opróżnia jednym haustem, a potem w najbardziej prostacki sposób, kładzie się połową torsu na stole i głośno beka.

Krzywię się z obrzydzeniem, bo facet zbyt dosadnie wszedł w swoją rolę.

— Podziwiam ją — mówi, grzebiąc palcem w topiącym się lodzie, na którym podane były ostrygi. — Wytrzymała z tobą tyle czasu. — Śmieje się krótko. — A mimo to nie zaprotestowała, gdy zaprosiłeś ją na randkę, aby ostatecznie ją przetestować. Biedna kobieta — wzdycha teatralnie.

— Tkliwość wlazła ci w dupę czy zwyczajnie dostałeś udaru?

— Jest mi jej po prostu szkoda. Jest zbyt fajną kobietą, aby plątać się w związek z tobą, dupku. — Pochyla się, aby zgarnąć z mojego talerza trochę pieczonych ziemniaków, których nawet nie nabija porządnie na widelec. — To wystarczy, abym jej współczuł.

Wywracam oczami, bo Derrick jak zwykle wygaduje brednie.

— Po pierwsze: nie wchodzimy w żaden związek, a po drugie: znasz ją od godziny. Czy to wystarczający okres czasu, aby poznać człowieka i wypowiadać się o nim w tak przychylny sposób?

Holman zlizuje ostały na widelcu tłuszcz, a potem dźga mnie nim w udo. Szybkim gestem wyciągam dłoń, aby ponownie uderzyć przyjaciela, ale odsuwa się ode mnie na bezpieczną odległość.

— Czym się żywisz, tym się stajesz. Mięczak.

— Ale jaki zakochany mięczak... — odpowiada z rozmarzonym wyrazem na twarzy.

Jego głupkowate spojrzenie każe mi przypuszczać, że w tłumie wypatrzył ją wcześniej niż ja. I to rzeczywiście jest prawdą, gdyż czerwień jej sukni przykuwa moją uwagę dopiero, gdy wychodzi zza obłożonego ludźmi baru. W rękach niesie dwie szklanki napełnione płynem barwy adekwatnej dla dobrej whiskey.

Jestem niezbyt wnikliwym tumanem, skoro jej piękno i otaczająca bajkowa aura, nie przykuły od razu mojej uwagi.

Durny, zidiociały, zafascynowany kretyn.

— O czym tak szumicie? — pyta Saylor, która stawia oba trunki przed każdym z nas.

— Właśnie zastanawialiśmy się, czy Hays jest w stanie zapobiec przybrzeżnej powodzi, czy nie umie ocenić, kiedy poziom wody przekracza stan alarmowy.

— Co? — dziwi się Adams. Patrzy na mnie, kompletnie nie rozumiejąc sytuacji, a ja wolałbym myśleć, że Holman nie nawiązuje do tego, co sugeruje.

— No wiesz. Podobasz się nam obu, a tylko Hays ma szansę...

Klepię go tak mocno po plecach, że traci wszelki oddech ze swoich płuc, które zdecydowanie powinny teraz funkcjonować niezbyt poprawnie.

— Gotowa na deser?

*

Muszę przyznać, że ze wszystkich ludzi na świecie, cieszę się, że trafiliśmy dziś na Derricka.

Nie jestem idiotką, która nie umie rozpoznać, że dwójka mężczyzn towarzyszących mi podczas kolacji, skądś się zna.

Problemem było określenie stopnia tej znajomości.

— Wsiadaj. — Niezbyt kulturalnym tonem, Hays popędza mnie.

— Przecież to właśnie robię. — Denerwuję się, bo sukienka nie chce ze mną współpracować. Jest tak opięta, że bez podciągnięcia jej wyżej, po prostu nie wsiądę.

Mogłaś pomyśleć o tym, gdy wsiadałaś do taksówki przed kolacją. Cudem się przecież nie poluzowała.

— To rób to sprawniej. Nie pieprz się.

— Spieprzaj — mruczę pod nosem, gdy udaje mi się na tyle zgiąć aby zmieścić się w drzwiach taksówki.

Gdy opadam na kanapę, sapię niemalże z bólu, bo sukienka miażdży mój najedzony po korek, brzuch. Hays jednak, zamiast zamknąć drzwi i obejść auto z drugiej strony, sugestywnie stoi bez ruchu, czekając aż się przesunę.

Ostatkiem sił, przetaczam swoje ciało na lewą część kanapy, a potem wzdycham z ulgą, gdy znów spoczywam w znieruchomiałej pozie. Ruch powinien być konstytucyjnie zakazany po obfitym posiłku.

Hays sprawnie wsiada do samochodu, co nie powinno mnie dziwić, bo to nie on zeżarł ogromną porcję żeberek, niczym neandertalczyk, który wyszedł po raz pierwszy ze swojej jaskini.

Masuję się po brzuchu, ale nie przynosi to żadnej ulgi. Przynajmniej obłędny smak był warty tego cierpienia.

— Dokąd kurs? — pyta kierowca.

Hays spogląda na mnie, marszcząc brwi w skupieniu.

— Wschodnia strona osiemdziesiątej drugiej.

— Konkretny numer? — pyta ruszając.

— Skrzyżowanie z trzecią aleją wystarczy.

— Jedziemy do ciebie? — wtrącam od razu. — Planujesz coś jeszcze na tej randce?

Hays wyciąga telefon i szybko pisze na nim do kogoś wiadomość. Dopiero gdy kończy, podnosi na mnie wzrok.

— Myślałaś, że to koniec na dziś?

— Oczywiście. Przecież jutro idziemy do pracy. Chcę się wyspać jak człowiek.

Hays rozpina górny guzik swojej koszuli, co daje mi niewypowiedziany sygnał, najprawdopodobniej oznaczający, że to dopiero teraz rozpocznie się właściwa część randki.

— Możesz przyjść jutro na jedenastą — oznajmia łaskawie.

— Korzyści z randkowania z własnym szefem, tak?

— Absolutnie. Żadnej innej kobiecie nie przedstawiłbym tak korzystnej propozycji.

— Randki, czy możliwości odespania? — pytam, bo szczerze zainteresowała mnie jego wypowiedź.

Wiem, że miał dziewczynę. Wiem nawet, że niektóre przewijały się również przez łóżko Jonah. Krzywię się na myśl, że istnieje pewna możliwość, że ja również dołączę do tego grona.

I bynajmniej, nie jest to szansa, która przyprawia mnie o pozytywnie odczucia.

— Może ty zechcesz podzielić się tym, jak zrozumiałaś to stwierdzenie?

— Nie — zaprzeczam szybko. — Czuję w kościach, że nazwałbyś mnie znów delfinkiem.

Sadowię się wygodniej, gdy jego dłoń delikatnie ląduje na mojej.

Zamieram.

To może irracjonalne określenie, zwłaszcza, gdy moje serce wyrywa się pędem do przodu, a oddech mocno wypełnia moje płuca, ale nie umiem określić tego w inny sposób.

Hays sprawia, że w jednej chwili zamykam się na wszystko i całą uwagę poświęcam tylko jemu.

Skłamałabym, gdybym naiwnie próbowała sobie wmówić, że czułam to pierwszy raz w życiu. To dziwne poczucie moralności, ostro kiełkuje w mojej podświadomości, gdy uderza mnie chęć wyjawienia mu wszystkiego, co odciąga moje myśli od niego.

Pragnę czystej karty.

Czegoś nowego.

Kogoś, przy kim stanę się całością, a nie tylko ujarzmioną wersją siebie, która sporadycznie pozwala wywlec się jej na światło dzienne.

Nie chcę zostać odkryta w skorupę uzależnienia od kogoś, kto akceptuje jedynie wybryki mojej gwałtownej i rozgorączkowanej części osobowości.

Marzę o kimś, kto pomoże mi ją ujarzmić.

Hays niespiesznie zwiększa nacisk, sprawiając, że moje palce delikatnie się rozsuwają. Jego opuszki zajmują każdą powstałą lukę, aż wszystkie paliczki ciasno przylegają do moich.

— Spójrz na mnie. — Łagodność jego głosu, niemal od razu mnie hipnotyzuje. Tak bardzo pragnęłam ją usłyszeć. Podnoszę więc wzrok, a miękkość i ciepło bijące z jego oczu są tak nietypowe, że przywołują mi na myśl innego człowieka. Zupełnie jakby w Hays'a wstąpił ktoś inny. — Już nigdy nie nazwę cię delfinkiem. To moje przyrzeczenie, Saylor Adams. Nie ważne co zrobisz, jak się zachowasz. Czy poznam twoje skazy, wady i krzywdy. Nie ma dla mnie znaczenia, jak podle czy niemoralnie zachowasz się w przyszłości. Nawet jeśli okażesz się moim osobistym demonem, udręką i nędzą, nie nazwę cię w ten sposób. Jeśli mnie zdradzisz — jego głos lekko traci swój płynny ton — to siebie nazwę głupcem. Ale nie ciebie. Nie ciebie.

Zdrada?

To dlatego zachowuje się jak zimny drań?

Przypominam sobie jak zaregaował na niewierność swojej byłej partnerki. Emocjonalnie odciął się w jednej chwili. Ale nie okazywał złości. Chciał jedynie czystych faktów, aby ich znajomość zakończyła się bez żadnych niedopowiedzeń.

Zimno.

Oschle.

Bezosobowo.

Zupełnie inaczej, niż to, jak na mnie teraz patrzy.

Jednak nie to obiecał mi w swoich słowach.

Przyznał jedynie, że bez względu na okoliczności nie nazwie mnie „delfinkiem". Da mi szacunek.

Dokładnie taki, jaki okazał Amelii.

Ni mniej, ni więcej.

To tylko moja niepoważna naiwność, sugeruje, że w jego obietnicy pobrzmiewała wyjątkowość. A wszystko dlatego, że spojrzał na mnie z serdeczną delikatnością.

Wyrywam więc swoją dłoń.

Hays się dziwi.

— Nie mydl mi oczu — mówię, już na niego nie patrząc.

— Co masz na myśli? — Czuję, jak kanapa ugina się odrobinę bardziej. Nawet nie muszę się odwracać, aby wiedzieć, że przysunął się bliżej.

Auto dodatkowo nieco zbyt ostro skręca w lewo, więc siła ciążenia i mnie lekko popycha w jego kierunku.

— To, że obiecujesz mi to w taki sposób, jakby znaczyło to coś więcej. — Po widoku poznaję, że samochód jedzie teraz Park Avenue. dziwne jest to, że ulice są na tyle przejezdne, że płynnie suniemy w gąszczu aut, zamiast stać w mozolnym korku.

To rzecz niesłychanie nie nowojorska.

— Co do cholery masz na myśli? — pyta, lecz jego ton o dziwo nadal jest niespotykanie łagodny. Zaprzecza informacji płynącej z jego wypowiedzi.

— Tak samo potraktowałeś Amelię.

— Pamiętasz jej imię? — pyta cicho.

— Oczywiście, że tak! — prycham. — Gdy zrywałeś z nią w tej restauracji, nie zrobiłeś żadnej niekulturalnej afery, poza zebraniem w jednym miejscu wszystkich jej kochanków, co moim zdaniem, już i tak było wystarczająco upokarzające. I nie twierdzę, że niewłaściwe. Również nie toleruję zdrady.

Hays ponownie próbuje złapać moją dłoń, ale zanim mu się to udaje, chowam obie pod swoimi udami.

— Zapewniam, że nie traktuję cię w ten sam sposób.

— Bo jestem lepsza? — pytam z wyzwaniem.

— Nie wiem.

Odwracam do niego głowę. Wpatruje się we mnie intensywnie.

— Ale to właśnie sugerujesz, co jest tożsame z powiedzeniem, że Amelia była gorsza.

— Przed chwilą irytowało cię, że podobno traktuję was na równi. Teraz zabraniasz mi kategoryzować kobiet, z którymi conajmniej randkowałem?

— Nie. To ty to powiedziałeś.

— Absolutnie. — Kładzie dłoń na moim kolanie w pocieszającym, przynajmniej w jego zamierzeniu, geście. — Od wielu lat nikomu nie obiecałem tego, co tobie teraz.

Jego głos jest tak zwodniczo aksamitny, że nie potrafię wpatrywać się w okno. Chcę przekonać się, czy te emocje mają szansę na bycie prawdziwymi.

— Więc kim dla ciebie jestem? Nie powiedziałeś mi nawet jak się nazywasz, a jesteś skłonny składać mi jakieś znaczące obietnice? Jako kto? — Jego oczy wyglądają na szczere i pełne zaufania. Dlaczego więc nie okazuje go czynami?

— Od tego jest ta randka, Sylor.

Marszczę brwi. To dziwne uczucie, gdy słyszę swoje imię z jego ust. Zresztą nie po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru.

— Powiesz mi wreszcie, jak się nazywasz? — pytam z nadzieją.

Krzywi się, a ja już znam odpowiedź.

— Imiona nie są najważniejsze. Możesz mnie nazwać jak chcesz, a jeśli nadasz temu określnikowi specjalne znaczenie, będzie znaczyło więcej niż kilka literek, które widnieją na moim prawie jazdy. Prawdziwą sztuką jest umieć nazwać kogoś w taki sposób. To wymaga międzyludzkiej więzi.

— Skoro imię nie jest tak istotne, dlaczego robisz wszystko, aby ukryć jego kształt?

Hays jeszcze raz wyciąga do mnie swoją dłoń, aby złączyć ją z moją. I tym razem mu na to pozwalam.

— Bo nadużywane traci swoją wagę. — Ściska moje palce. — A gdy używa go osoba, która zdradza, zaczyna w twoich uszach brzmieć niczym osobliwa obrzydliwość. Staje się twoją osobistą gangreną. Zepsuciem i brudem pokrywa wszystkie wspomnienia, w których bliska ci osoba, użyła twojego imienia, aby zapewnić o swojej miłości. O tym, że nigdy cię nie zdradzi. Nie zostawi. Nie przeżre na wylot serca, które bezterminowo kochało. — Cholera, jakie wydarzenie wywarło na nim takie piętno? — Ukochana istota potrafi lirycznie omamić, gdy szepcze twoje imię podczas czułego pocałunku, myśląc o innych ustach.

Mężczyzna nawet nie mówi tego ironicznie. Bije od niego szczerość. Autopsja odarta z żywego mięsa do samej kości. Boleśnie prawdziwa.

— Ale niewypowiadane, tonie w zapomnieniu.

Hays delikatnie przekrzywia głowę.

— Dlaczego tak uważasz?

Bo tak właśnie się dzieje, gdy umyślnie pomijamy Adley w swoich rozmowach. Mówimy o niej „ona", „najmłodsza siostra" lub „maleństwo". A jej prawdziwe imię... stało się zaklęciem zakazanym. Przynosiło ból, tęsknotę i rozpacz.

Ale tylko dlatego, że na to pozwoliliśmy.

Przykrywam dłoń mężczyzny.

— Bo wiem, czy jest chowanie własnych koszmarów w wygodzie kojącej ciszy.

Auto zatrzymuje się, a taksówkarz kaszle tak głośno, jakby trąbił na sygnał ostrzegawczy.

— Kto płaci? — rzuca, nic sobie nie robiąc z kurtuazyjnego oznajmienia, że dojechaliśmy do wskazanego celu.

— Chciałem cię jeszcze zabrać do baru.

— Chyba nie mam na to ochoty — przyznaję zgodnie z prawdą.

— To dobrze. Bo ja też nie. Idziemy do mnie. — Wychyla się, aby rzucić na siedzenie pasażera kilka banknotów.

— Hays — wypowiadam jego nazwisko, aby zwrócić na siebie jego uwagę.

Spogląda na mnie, zanim otworzy drzwi po swojej stronie auta.

— Nie po to — ucina, doskonale orientując się o co niemo go zapytałam. — Rusz tyłek. Moja szarmanckość nie zaczyna się na otwieraniu drzwi.

*

Siedzimy w jego salonie i dywagujemy nad tym, czy Hays zgodzi się na zabieranie mojego prania i robienie go w swoim mieszkaniu, bo ja, jak większośc Nowojorczyjków, nie posiadam pralki na własność.

Na razie stanęło na tym, że ja uważam to za genialny, energooszczędny pomysł, a mężczyzna za dewiację odklejoną od rzeczywistości — i to oględnie mówiąc.

— Proszę! — staram się go przekonać, jednocześnie poprawiając biały koc, który mi przyniósł, bo żeby wygodnie siedzieć, musiałam podciągnąć kieckę aż do bioder. — twoje pranie ledwo zajmuje bęben maszyny, a gdybyś prał więcej sztuk za jednym razem, to byłoby to bardziej ekonomiczne dla mnie i dla tej planety.

Hays prycha, a mięśnie na jego brzuchu na chwilę mocniej się spinają, gdy to robi.

— Nie mam ochoty na kolorowe gacie plątające się w moje koszule.

— Noszę jedynie cielistą i czarną bieliznę — odpowiadam prędko. — Klasyczna bezszwowa, żadnych udziwnień. Nie umrzesz na zawał, obiecuję.

— Ja pieprzę — wzdycha. — Zwariowałaś.

— Nie. — Marszczę brwi. — Dlaczego tak myślisz?

— Proponujesz obcemu mężczyźnie, szefowi — podkreśla — żeby prał twoją bieliznę?

— Sam poruszyłeś ten temat.

— Zastanawiałem się jedynie, czy w twoim mieszkaniu zmieściła się pralka, czy pralnia jest w piwnicy budynku.

— Bo jest. — Krzywię się. — Razem z pełzającymi karaluchami wielkości piłek pingpongowych oraz sporadycznie jakiegoś szczura lub dwóch.

Hays sięga do kieszeni spodni i wyciąga z niej kilka banknotów, które kładzie na stoliku.

— Korzystaj z publicznej.

Owszem. To jest pewne rozwiązanie, jednak wiązało się z koniecznością taszczenia całego woka prania w dwie strony oraz poświęcenia co najmniej godziny na upranie i wysuszenie ubrań. Dlatego, gdy Hays tak usłużnie wyciągnął interesujący mnie temat, zamierzam wykorzystać każdą furtkę, aby przynajmniej postarać się dopiąć swojego.

— Nie daj się prosić. Do pracy dojeżdżasz autem, a ja z chęcią partycypowałabym w kosztach energii, wody, zużycia sprzętu oraz wszelkich chemikaliów.

— Dobra. Przemyślę to.

Teatralnie wywracam oczami, bo ja już dobrze znam te jego przemyślenia. Obiecuje coś, a potem tygodniami czekam na werdykt. Zupełnie jak w sprawie apartamentowca na Brooklynie.

Hays przysuwa się nieznacznie w moim kierunku i poprawia koc, który lekko podwinął się od zewnętrznej strony uda, odsłaniając kawałek mojej skóry.

To dość nietypowy gest, zważywszy, że gdy ostatnio siedziałam na tej kanapie, on agresywnie podwijał moją spódnicę.

— Wróćmy do meritum. Dowiedziałem się już, że masz rybkę, bez której nie wyobrażasz sobie życia. Starszą siostrę i uroczego bratanka oraz rodziców, których nie odwiedziłaś odkąd pracujesz dla mnie. — Zastanawia się chwilę, szukając czegoś w moich oczach. — Co czyni mnie bardzo złym szefem w ich oczach.

— Nie wiedzą, że w ogóle teraz pracuję.

Hays marszczy brwi.

— Nie pracujesz? Gdy wparowałaś do mojego gabinetu, wydawało mi się, że wspominałaś, że masz teraz wakacje. Zrozumiałem to w ten sposób, że korzystasz teraz z urlopu u pracodawcy i stać cię na pracę pro bono. — Przekrzywia głowę. — Cholera, czy ty masz się z czego utrzymać? Szukasz stałej pracy?

— Nie — zaprzeczam, stawiając szklankę z woda na stół. Poprawiam poduszkę za plecami

— Nie, mam pracę, czy nie, nie mam się z czego utrzymać? — wtrąca, zanim zdążę kontynuować swoją wypowiedź.

— Nie — akcentuję mocniej — nie szukam pracy na stałe i tak, korzystam teraz z urlopu. Mam również oszczędności. Nie potrzebuję litości. Radzę sobie.

Zastanawiam się, czy to odpowiedni moment, aby powiedzieć, gdzie pracuję. Nie wstydzę się swojej profesji — choć nie ukrywam, nie cieszy się ona taką estymą jak dawniej, jednak nigdy nie czułam jakiejś szczególnej chęci, aby dzielić się tym z mężczyzną.

— Tak bardzo, że proponujesz mi bycie praczką?

— Daj już spokój — marudzę, bo niepotrzebnie przeciąga temat, który nie podlega dyskusji. — Gdybym to ja dysponowała pralką i suszarką, to bez zastanowienia pomogłabym ci z utrzymaniem ubrań w czystości.

Mężczyzna unosi sugestywnie brew, a kącik jego ust wygina się w dobrze znany mi sposób.

— Oboje dobrze wiemy, że zrobiłabyś to tylko dlatego, żeby pogrzebać w kieszeniach moich spodni.

Chichoczę, zanim zdążę opanować swój humorystyczny instynkt. Nic nie poradzę, że jego wypowiedź zabrzmiała dla mnie dwuznacznie.

Z moist ust wydobywa się chrumknięcie, co sprawia, że zaczynam śmiać się pełną piersią. Zginam się w pół i wydaję takie dźwięki, których nie pozazdrościłaby mi żadna prawdziwa dama.

— Śmiejesz się jak rzężąca koparka.

Brzuch boli mnie od niekontrolowanego wybuchu wesołości.

— Wiesz, bywasz zabawny — przyznaję zgodnie z prawdą. Ocieram łzę, którą skropliła się w kąciku prawego oka i ponownie skupiam swoją uwagę na mężczyźnie. — Jestem nauczycielką.

Jego oczy przedstawiają ogólne zdziwienie, więc otwieram swoje szeroko i robię dziwną minę, bo staram się go trochę rozluźnić.

— Nauczycielką? — Mierzy mnie uważnie wzrokiem, jakby ten zawód można było mieć wypisany na czole. — W jakim wieku są twoi uczniowie?

— Uczę szóste, siódme i ósme klasy.

Po twarzy mężczyzny przebiega lekki grymas, ale znika tak szybko, jak się pojawia.

— Więc lubisz dzieci?

— Oczywiście — potakuję. — Gdyby było inaczej, robiłabym coś innego. Z moim wykształceniem, mogłabym sobie na to pozwolić.

Hays zakłada ręce w ofensywnej pozie.

— Rozumiem, że nie powiesz mi nic więcej, jeśli nie zgodzę się zostać twoją praczką?

— To kusząca propozycja, ale nie. — Kładę łokieć na oparciu kanapy. — Jestem nauczycielką języków obcych. To tyle.

Hays chyba dostrzega mały potencjał w nowo zdobytej wiedzy, bo niemal widzę jak w jego mózgu szybko obracają się trybiki.

— Liczba mnoga — mruczy pod nosem. — Powiedz mi zatem, jakie zdolności lingwistyczne posiadasz?

Dostrzegam, że jego klatka piersiowa unosi się nieco zbyt szybko, jak na naturalny stan rzeczy.

O, cholera. Może nie powinnam przyznawać się do znajomości języków. A przynajmniej tego jednego.

— Mówię biegle po hiszpańsku, portugalsku, włosku i francusku — ostatnie słowo wypowiadam ciszej niż całą resztę.

— Ach, tak... — Hays mocno zaciska dłoń na szklance, którą trzyma. — Więc chcesz mi powiedzieć, że gdy przypadkiem byłem zajęty szukaniem tłumacza na wyjazd do Paryża, ty całkiem cichutko siedziałaś sobie obok, nie uznając za stosowne poinformować mnie o tym, że wyjebana w kosmos stawka sześćdziesięcioletniego dziadka z kartoteką kardiologiczną, jest mi właściwie kulą u nogi? Bo moja osobista asystentka mówi po francusku?

Rumienię się lekko. Ciężko mi przyznać, że czerpałam niemałą satysfakcję z obserwowania Hays'a w towarzystwie starszego Francuza.

— Nie chcę lecieć do Paryża — oznajmiam. Zamiast tuszować prawdę, wyjawiam jej sedno.

— Saylor Adams. Jesteś chyba jedyną amerykańską kobietą, która odmówiłaby wycieczki do Paryża.

Hays wstaje, mija mnie żwawym krokiem. Za schodami znika z mojego widoku. Domyślam się, że poszedł do prywatnej części, w której mieści się jego gabinet.

Zarzucam głową, która opada na przedramię oparte o kanapę.

Chryste! Jakich argumentów chce użyć, skoro wymagało to od niego spaceru do tej pieczary?

Kusi mnie, aby pobiec pod drzwi i podsłuchiwać, ale wizja perspektywy zbłaźnienia się w jego oczach, stara mi się to wybić z głowy.

Może, gdybym poszła do łazienki, to usłyszałabym cokolwiek? W końcu toaleta graniczyła z jego tajemniczym, odgrodzonym pokojem.

Mężczyzna wraca szybciej, niż zdążę przeprowadzić jakąkolwiek akcję wywiadowczą.

— Spójrz na datę — mówi, kładąc przede mną wydrukowane bilety na wyjazd, który ma się odbyć za dwa dni. Widzę, że kupił je tuż po spotkaniu z tłumaczem.

Jeden z nich jest na moje nazwisko.

Podnoszę na niego wzrok, a on unosi jedną brew, jakby czekając na moją ripostę.

— Od początku chciałeś, żebym leciała — wygłaszam oczywistość. — Czemu nie powiedziałeś mi o tym na spotkaniu?

— Bo nie byłem pewien, czy zgodzisz się lecieć — oznajmia z prostotą, nadal nade mną stojąc.

— Hays, oboje dobrze wiemy, że perswazją grzeszysz tak bardzo, że niejeden niewierny byłby zgoła chętny uznać cię za bóstwo argumentowania. Często złośliwego i zgryźliwego, jednak charyzmy odmówić ci nie mogę.

— To dzień pieszczenia po główce, czy wysokobiałkowy posiłek w sosie barbecue przyprawił cię o chwilową niepoczytalność?

— Nie mam prawa cię skomplementować?

— Masz — kuca przede mną, a nasze twarze są naprzeciwko siebie — ale wolałbym się upewnić, że mówisz to świadomie.

— To jakaś różnica?

Swoją dłoń kładzie na mojej. Nie szuka równowagi, bo jego lewa dłoń mocno opiera się o siedzenie kanapy, tuż przy moim prawym kolanie.

— Mężczyźni rzadko dostają komplementy. Ja — mocno akcentuje — dostaję ich jeszcze mniej. Zwłaszcza od kobiet. Dlatego chcę mieć pewność, że gdy jakimś zdecydujesz się mnie obdarzyć, będzie coś znaczył.

To smutne, ale nieczęsto zastanawiam się nad męską perspektywą oraz ich potrzebą usłyszenia jakiegoś pochlebnego słowa. Dziwi mnie również, jego stwierdzenie, że nie dostaje zbyt często wyrazów uznania szczególnie od płci pięknej. Wydawało mi się, że ktoś o jego stanowczości, sprawczości i zewnętrznemu urokowi, mógł liczyć na uznanie w oczach, przynajmniej niektórych kobiet.

A to właśnie przyznał, że odczuwa ich deficyt.

— Amelia cię nie komplementowała? — zaczynam dość niepewnym tonem. — Przecież byliście w związku. To nie bierze się znikąd. Musiała widzieć w tobie jakieś cechy, które jej imponowały. Nie chwaliła ich?

Hays uśmiecha się łagodnie.

— Zbyt wiele rzeczy w życiu bierzesz za pewnik — oznajmia enigmatycznie. Stuka kciukiem w moje prawe kolano. — Szykuj walizkę. Jedziesz do Paryża.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro