Rozdział 37 [18+]
Drogi Czytelniku, to ostatni rozdział tej książki. Jeśli byłeś tu ze mną i śledziłeś historię Saylor Adams, chcę podziękować Ci za każdą minutę, którą spędziłeś z moimi bohaterami. Jestem wdzięczna za każdą gwiazdkę, każdy komentarz lub anonimowe wsparcie. Dziękuję, że dzięki Tobie, ta opowieść jest słyszana. Serdecznie zapraszam również do zapoznania się z posłowiem — kryją się tam różne osoby, w tym również Ty, którym chciałam podziękować za swoją obecność. Jeśli masz ochotę, możesz odwiedzić mnie również w "Kurczę pieczone w miłosnej marynacie", które od października we wtorki i soboty wlatuje na wattpada.
Ściskam wirtualnie, choć tak samo serdecznie! ❤️
Ola.
*
Maluję cienką, czarną kreskę na powiece, gdy dźwięk zamykanego zamka roznosi się po ciszy, panującej w domu. Wciągam powietrze nozdrzami i sycę się tym uczuciem ekscytacji, które drapie moją skórę niemalże od środka.
Poprawiam jedwab czarnej sukienki i naszyjnik, który Benton mi kiedyś sprezentował.
Wyglądam oszałamiająco.
— Jestem w domu. — Ostrość jego głosu, jak grzmot przecina całą powierzchnię jego dawnego miejsca zamieszkania.
Wychodzę z łazienki, po raz ostatni zerkając na swoje odbicie w lustrze. Stukot moich szpilek wybija jak werble, które dudnią głęboko i nadają sercu szybszego bicia.
Gdy pojawiam się u szczytu schodów, jego wzrok przesuwa się po moim ciele, a szczęka zaciska się z każdym nowym centymetrem, który dostrzega.
Benton w końcu patrzy w moje oczy. Widzi w nich jedynie czyste pożądanie. Czuję jak feromony się ze mnie wylewają, opadając na niego kaskadą informacji. Świdruje mnie wzrokiem. Jestem niemal pewna, że chciałby zacisnąć pięść wokół moich włosów, a potem wziąć mnie na tych schodach.
Lubieżny uśmiech wypływa na moją twarz.
— Tańczyłaś dziś z samym diabłem, mała małpko? — jego głos jest głęboki, zachrypnięty i wręcz ociekający gotowością.
Stoi na szeroko rozstawionych nogach, a jego spodnie mocno opinają jego męskie, twarde uda.
Schodzę. Krok po kroku. Każde z nas wie, że to ja panuję nad sytuacją.
Kładę swoją dłoń na jego piersi. Gdy chwyta ją w swoje palce, jego źrenice natychmiast się kurczą.
Złowrogo, a to tylko pogłębia mój uśmiech.
— Czyżbyś wróciła do swojego panieńskiego nazwiska? — warczy. Unoszę nogę do jego biodra. Chwyta moje udo tak mocno, jakby ostrzegał mnie, że ono jest jego, i każdy kolejny ruch zdarzy się wyłącznie za jego pozwoleniem. — Chryste, dlaczego zdjęłaś pieprzoną obrączkę? — grzmi.
Widzę jaki jest wzburzony.
Idealnie.
Gwałtownym ruchem wyciągam nogę z jego objęć i odpycham się od jego piersi. Wymijam go, udaję się do dawnego gabinetu. Nie potrzebuję nawet najdrobniejszego potwierdzenia, że z zachowaniem lekkiego dystansu, rusza za mną.
— Trzymasz ręce w kieszeniach? — pytam miękko.
— Tak — warczy.
— A nie powinieneś.
Sięgam do zamka błyskawicznego tuż przy karku. Zjeżdżam nim odrobinę, na tyle, na ile pozwala mi zasięg swoich rąk.
— Jeśli chcesz mnie uwieść, wiedz, że te ręce wiedzą jak pracować z twoim, rozkosznie ponętnym, ciałem. Nie chcesz ich nazywać bezużytecznymi. — Podchodzi blisko, a potem chwyta w zęby zamek błyskawiczny, zapina go i ślini zarówno metal, jak i moją skórę.
W tym. Pieprzonym. Miejscu.
— Czy twoje dłonie wciąż są w kieszeniach?
— Skoro marzysz o nich na swoim gardle, poproś. — Gorący oddech owiewa zmoczony kark, co posyła dodatkową wiązkę przyjemności do pęczniejącej kobiecości.
Stawiam dwa ostatnie kroki i wreszcie opieram się o drewniane biurko. Jego ciało wciska się w moje, przez co czuję, jak napięty i gotowy jest mój mąż.
To wciąż tak upiornie odurzające, że pomimo upływu lat, działam na niego tak samo — o ile nawet nie bardziej.
— Nie ja będę prosić, Bentonie.
Ocieram się pupą o jego krocze, a on syczy ostrzegawczo. Nie dotyka mnie. Wciąż trzyma dłonie w kieszeniach garniturowych spodni.
— Tak? — nęci miękkim tonem. — To dlaczego zaprosiłaś mnie do naszego dawnego domu? — Zaciąga się zapachem z mojej szyi. I to pierwsza rzecz, która będzie miała decydujący wpływ na wynik tego rozdania. — Użyłaś moich ulubionych perfum? — warczy. Mocniej się na mnie kładzie, aż pod wpływem jego ciężaru opadam na biurko. Swoim ciężarem wydusza oddech z moich płuc. — Nie wiem jak bardzo zgrzeszyłem, skoro zasłużyłem na diablicę w czystej postaci, ale jeśli chcesz mi stworzyć osobiste piekło na ziemi, bądź gotowa na skutki.
Moje sutki twardnieją, gdy jego wibrujący głos dosłownie przeszywa moje plecy.
— To ty bądź na nie gotowy.
Wsuwam prawą dłoń do biustonosza i wciskam pilot, a potem z całej siły rzucam go w bok.
Natychmiast opieram się policzkiem o biurko.
— Pierdolisz — szepcze w mój kark, naprawdę niedowierzając.
— Ach! — wzdycham, rozkosznie wijąc się pod nim, gdy mój oddech rzęzi z orgazmu, który dosłownie się ze mnie wypluwa.
— Chryste... — Ponownie szepcze jak modłę, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.
Orgazm z głęboko włożonym jajeczkiem, nie jest specjalnie trudny, gdy fantazjuje się o swoim mężczyźnie od przeszło godziny.
— Kurwa, wyjmuj to — gorączkuje się, gdy moje nogi mocniej się pode mną uginają, a biurko skrzypi, gdy przejmuje cały mój ciężar. Benton wsuwa dłoń pod sukienkę. Szybko znajduje silikonowy pasek i wyciąga ze mnie wibrujące jajko.
— Psujesz zabawę. — Zdanie kończę jednak długim westchnieniem, bo napięcie stworzone przez zabawkę jest odrobinę zbyt przytłaczające.
Zaraz potem czuję wibracje na swoich plecach. Ruszam łopatkami, chcąc strącić urządzenie, ale on mi na to nie pozwala. Ponownie kładzie się na mnie swoją piersią, a jego palce muskają wnętrze prawego uda.
— Co w ciebie wstąpiło? — syczy wprost do mojego ucha. Śmieję się perliście, bo on nadal nie rozumie.
— Saylor Adams. Wstąpiła we mnie Saylor Adams — kładę nacisk na swoje panieńskie nazwisko.
Jego dłonie przestają błądzić po miękkościach ud i suną przez całe ciało, aż lewą kładzie tuż przy mojej twarzy, a prawą łączy nasze wyciągnięte ręce poza biurkiem.
— To nasza rocznica zaręczyn? Kurwa. Zapomniałem.
Wkłada dłoń między nasze ciała i odrzuca denerwującą już zabawkę gdzieś na podłogę. Słyszę, jak na niej bzyczy i kręci się jak dziecięca zabawka.
— Wybacz, kochanie. Ostatnio nie mam pamięci do dat. — Całuje mój kark, ale przerywa natychmiast, gdy zaczynam ruszać pod nim biodrami. — Kurwa, Saylor.
Nie widzę tego, ale jestem przekonana, że mocno zaciska zęby.
— Zapomniałeś o czymś jeszcze. — Przyciskam się do niego jeszcze mocniej i dziękuję w myślach każdej pomyślności losu, która sprawia, że Benton jest równie gotowy, co ja. Wyciągam lewą dłoń, zaciskam na jego karku i rozkazuję: — Ale najpierw mnie zerżnij. Głęboko. Dobry orgazm uznam za część przeprosin.
Jego dłoń wędruje do mojej kobiecości, ale gdy dokładnie przekonuje się, że nie potrzebuję żadnej rozgrzewki — potrzebuję jedynie jego — odsuwa się, wyrywając swój kark z mojego uścisku.
— Jesteś kurewsko spragniona tych przeprosin. — Słyszę jak rozpina rozporek, więc lubieżnie wypinam biodra i ustawiam je pod lepszym kątem. — Kurwa.
Wymierza mi soczystego klapsa, a chwilę później już podwija do góry moją sukienkę.
— Chyba już wiem o co chodzi — cedzi. Dotyka główką mojego wejścia i rozsmarowuje na niej trochę wilgoci.
— Skoro tak, to zmarnowałeś wystarczająco dużo czasu. — Rozszerzam nogi, a widok, który się teraz przed nim rysuje, musi być fenomenalny, bo pali mnie każdy skrawek ciała od ciepła, które z siebie wydziela. Czuję, jak pożera mnie wzrokiem, a jego serce pewnie dudni tak głośno, że ma problemy ze zrozumieniem tego co mówię. — Pieprz mnie i proś. Natychmiast.
Zbiera w jednej pięści materiał mojej sukienki i ściska go na wysokości talii. A potem, drugą dłonią, rozszerza mój pośladek i wślizguje się we mnie, aż dociera do samego końca. Syczę, bo jest tak twardy, jakby był niedaleko krawędzi.
A ja chcę konkretnego pieprzenia. Takiego, które pośle go na kolana i sprawi, że poprosi mnie o zmianę nazwiska w sposób, w który powienien zrobić to lata temu.
— Czekaj — rozkazuję.
Wyciągam dłoń i ledwo sięgam po szkatułkę po prawej stronie biurka.
Benton zaciska lewą dłoń na moim pośladku. Wiem, że mu się spieszy. Mnie jednak... nie do końca.
Wysupłuję jedną z prezerwatyw.
— Załóż ją.
— Wazektomia wystarczy. — Bierze ciężki oddech nosem. — Nie ma na świecie takiej siły, która sprawiłaby, żebym teraz z ciebie wyszedł — warczy. — Na to jest całkowicie za późno, kochanie.
Rusza w głąb mnie, a ja głośno jęczę, co tylko zachęca go do kolejnego ruchu.
Jest cholernie przyjemnie... ale on nie prosi.
Uderzam pięścią w blat.
— Załóż ją! — Ostry głos niesie się po domu w którym życie tętni jedynie między nami, w gabinecie. Sięgam po kondom i rozrywam foliowe opakowanie zębami. Nie zależy mi na jego szczelności.
Potrzebna mi jedynie jego wytrzymałość.
Wyciągam dłoń w tył i ponownie opieram się policzkiem o biurko. Jego penis sztywno mnie wypełnia, a każdy mój ruch sprawia, że napinam mięśnie mocniej dociskając go do przedniej ścianki.
— Owiń ją wokół nasady — mówię, gdy nasze palce się splatają. — Mocno.
Wypuszcza ze świstem powietrze, ale nie protestuje. Walczę z wszechogarniającą pustką, gdy wysuwa się ze mnie do połowy, aby spełnić moje polecenie.
Liczę w głowie każdą pieprzoną sekundę.
— Sądzisz, że to sprawi, że będę żałował? Nie oświadczyłem ci się — wsuwa się we mnie ponownie — bo mnie uprzedziłaś. — Skubie zębami skórę na karku, co na chwilę mrowi cały mój kręgosłup. — To jeden z powodów, za które cię kocham. Nie boisz się działać, nawet gdy... albo nawet tym bardziej, jeśli odbiega to od odgórnie założonych norm.
Chwyta moje biodra po obu stronach i ustawia je pod tak idealnie kurewsko dobranym kątem, jakby robił to z pieprzonym kątomierzem w dłoni. Chwilę później wygina swoją miednicę i pieprzy mnie, pocierając punkt zwany: Zakurwistym Miejscem z Którego zawsze Dochodzę.
— Właśnie dałaś mi najcudowniejszą broń. — Przyspiesza.
— Och! — krzyczę, gdy napięcie zaczyna budować się mięśniach dna miednicy.
Benton doskonale wie, że to ja mam ochotę go teraz prosić.
— A prezerwatywa obwiązana wokół mojego kutasa? — Zaczyna poruszać się jeszcze szybciej. Zamienia mnie w jeden wielki zwitek napięcia. Podciągam tułów do góry, aby zintensyfikować jego nacisk w środku. — To właśnie jedna z tych rzeczy, którymi sprawiasz, że na chwilę mój mózg zamiera. Nikt inny nie potrafił czegoś takiego zrobić. — Chwyta czule moje włosy i owija na swoim nadgarstku. — Dlatego proszę, nigdy nie przestawaj. — Zahaczam palcami o kant biurka. — Bądź w moim życiu na swoich własnych zasadach. Proszę. — Wbija się we mnie dziko, a biurko boleśnie obija się o moje biodra. — W swojej głowie oświadczałem ci się milion razy. Cholera! — syczy.
Czuję tę ulotną błogość w mięśniach. To ten drobny moment, od którego zależy, czy dojdę, czy moje myśli ulecą gdzieś w bok, a napięcie nieznośnie będzie tkwiło we mnie aż do kolejnego orgazmu.
Benton czuje, jak mocno zaczynam się na nim zaciskać. Jego ruchy stają się cięższe, bardziej toporne i wytracają prędkość.
Ale namiętność mocno się intensyfikuje.
Mężczyzna wydaje tak sensualne dźwięki, że mój mózg natychmiast zamienia się w podnieconą papkę.
Jego silna dłoń pojawia się tuż obok mojej twarzy. Ciągnie moje włosy, ale nie przeprasza — zresztą, absolutnie tego nie oczekuję. Przytrzymuje się blatu i pomimo uścisku, robi wszystko, aby wycisnąć ze mnie maksimum przyjemności.
Głośno na nim dochodzę, co jego samego posyła na ostateczną krawędź. Puszcza moją sukienkę, sięga do tyłu, a potem wyrzuca biodra w czysto zwierzęcy sposób.
— Chodź tu.
Obejmuje mnie w talii i bezpiecznie ściąga na podłogę. Układa mnie na swoich nogach, żebym nie siedziała nagim tyłkiem na zimnej posadzce.
— Pobrudzę cię — mruczę, dotykając jego piersi. Chcę poczuć huk jego rozpędzonego serca pod własnymi palcami.
— Saylor, nie obchodzi mnie to — rzuca szybko. Opiera się plecami o biurko i stara się wyrównać swój oddech. W jego oczach widać resztki przemijającego orgazmu. — Co się dzieje?
Jego sperma wypływa ze mnie i tworzy kleisty kleks na jego udzie. Benton jednak nie spuszcza ze mnie swojego wzroku — rąk również.
— Zdenerwowałam się — wyjawiam bez oporu. Już dawno poprzysięgliśmy sobie wszelką prawdę. — To błachostka, ale wytrąciła mnie z równowagi.
Kojąco pociera moje plecy.
— To nie jest błachostka, skoro jeszcze w drodze do przedszkola, dostałem wiadomość, że oczekujesz mnie pod tym adresem, bo chcesz renegocjować nasz małżeński kontrakt. Kurwa. Wiesz ile myśli przewinęło się przez moją głowę?
Wydymam wargi. Muszę przyznać, że taka wiadomość mogła go nieco zaniepokoić. Działałam jednak pod wpływem chwili i wystrzelonych w kosmos hormonów.
— Wiedziałeś o co chodzi?
Zaprzecza ruchem głowy.
— Nie. Ale jeśli męczy cię to, że to nie ja oświadczyłem się tobie i szukasz zapewnienia, że zrobiłbym to, gdybyś mnie nie uprzedziła... — całuje moje ramię — Kochanie, wyciągałem pierścionek w dokładnie tym samym momencie, co ty. Zapewniam cię, naprawdę cię o tym zapewniam: że poprosiłbym wtedy, abyś została moją żoną.
— Rozumiem, że nie zrobiłeś tego wtedy — ucinam tę odnogę tej rozmowy. — Nie rozumiem jednak, dlaczego nie zrobiłeś tego w kolejną rocznicę zaręczyn. Walentynki. Albo w jakikolwiek dzień. Dlaczego, gdy zakładałeś na mój palec swój własny pierścionek zaręczynowy: nie oświadczyłeś mi się?
Całuje mnie w czubek głowy.
— Trzymałaś to w sobie przez tyle lat?
— Po prostu chcę wiedzieć.
Benton kładzie swoja dłoń na kilku bladych rozstępach na moim brzuchu — dość drobnej pozostałości jak na bliźniaczą ciążę. Ten gest zawsze rozczula mnie w ten sam sposób. Oraz mówi więcej, niż potrzeba.
— To prawda. Nigdy nie oświadczyłem ci się w tradycyjny sposób. — Jego głos dźwięcznie wibruje w piersi. — Robiłem to jednak za każdym razem, gdy wyznawałem ci miłość. Myślałem o tym, za każdym razem, gdy żarliwie czciłem twoje ciało, i w każdym momencie, gdy pojedynkowałem się z twoim umysłem.
— Kiedyś mówiłeś mi już coś podobnego — przyznaję.
Benton uśmiecha się czule.
— Owszem, mała małpko. Mówiłem to, gdy tłumaczyłem, kim dla mnie jesteś, kochanie.
— Małpą, małą małpką, narzeczoną, żoną i kochaniem — szepczę, nagle pozbawiona uwierajacego kamienia, który stoczył się z serca.
— Widzisz? Pamiętasz to tak dokładnie, bo zrozumiałaś, że bez względu na zdrobnienie, jesteś dla mnie wszystkim.
— I z oświadczynami jest tak samo — wzdycham, rozumiejąc do czego zmierza.
— Nie... — wsuwa dłoń w moje włosy i zgniata je dominującym gestem. — Tych po prostu nijak nie da się przebić.
Prostota tej wypowiedzi mnie zaskakuje.
— Co?
— Wszystko.
Wbija swoje namiętne usta w moją górną wargę, a potem obraca mnie tak, żebym siedziała na nim okrakiem. Pogłębia pocałunek, a zadowolony warkot opuszcza jego gardło, gdy owijam dłonie wokół jego karku. Gładzi mnie po plecach.
— Kurwa. Gdzie ten zamek? — szepcze przy moich ustach.
Kładę więc jego dłoń na swoich plecach, gdzie znajduje się zaginiony artefakt umożliwiający mu dobranie się do moich piersi.
— Poczekaj. — Odsuwam się na odległość dłoni. — Dokończmy jedno, zanim zdecyduję, czy mam ochotę na kolejny numerek. Tym razem w łazience.
— Znów każesz mi użyć prezerwatywy?
— Niekoniecznie — nęcę go ponętnym tonem i dziękuję sobie za każdą zabawkę, którą spakowałam do torebki.
— Podobało mi się. — Ciągnie za moje włosy, aby mieć łatwy dostęp do szyi, którą od razu zaczyna pieścić językiem. Drapię go paznokciami w skórę na karku. — Właśnie dlatego, że na to wpadłaś i stworzyłaś coś nieoczywistego. Podobnie było z oświadczynami. Nigdy nie przypuszczałbym, że uklękniesz przede mną. Cholera — jego głos soczyście wibruje — zrobiłaś to przy pieprzonym zarządzie.
Zaciągam się głęboko zapachem jego perfum, który osiadł na włosach. W tle rozlega się dźwięk mojego dzwonka w telefonie, ale żadne z nas nie przerywa.
— Sam nie chciałeś wtedy tego zrobić? — przypominam mu, że Alice weszła z pierścionkiem na salę konferencyjną, aby mu go podać. Bo wcześniej o to poprosił.
— Znasz odpowiedź na każdą wersję tego pytania. — Kciukiem pieści mój brzuch, z którego cały czas nie zsuwa dłoni. — Kocham cię Saylor Hays.
Pewna myśl nagle wpada mi do głowy. Pewnie zepsuje nastrój, ale...
— Benton?
— Mhm? — pyta, ponownie zajęty obcałowywaniem mojej szyi.
— Pamiętasz tego węża, którego zakopaliśmy pod takim ładnym krzaczkiem?
Odsuwa się od mojej szyi i patrzy na mnie z czymś co nazwałabym „na co do cholery, wpadłaś tym razem i czy skończy się to tak jak w dzisiejszym przypadku?".
Och, na pewno.
— Chcę wrócić i zobaczyć, czy ta książka nadal tam jest.
Jego mina przechodzi w zmartwioną. Ale nie tym co mówię.
Tym razem to jego telefon dzwoni jak dziki.
— To twoja siostra — oznajmia.
— Skąd...
— Każdy z twojej rodziny ma u mnie oddzielny dzwonek. — Oplata mnie w talli i jakimś cudem wstaje na własne nogi. Rusza do korytarza, skąd dobiega dźwięk telefonu.
— Tak? — odbiera na głośnomówiącym, chociaż w normalnym trybie pewnie też wszystko bym słyszała. Wtulam się w niego mocniej.
— Gdzie jesteście? — Ton głosu Rose jest co najmniej alarmujący. Wszystko w moim żołądku ściska się nieprzyjemnie.
— W starym domu.
— Musicie natychmiast przyjechać do biura Prokuratora Generalnego. — Rose brzmi na chorą, gdy wypowiada każde słowo. — Błagam, jedźcie bezpiecznie, ale natychmiast — kończy z odruchem wymiotnym.
Nie mam siły na nic, poza kurczowym trzymaniem się szyi i bioder Bentona.
Oboje wiemy, że ten telefon może oznaczać jedno.
Adley Adams się odnalazła.
*
— Mariam Ball. — Wysoka prokurator, wyciąga swoją dłoń i stanowczo się wita. — Dziękuję, że państwo dotarli. Wierzę, że teraz jesteśmy w komplecie.
Otwiera drzwi do swojego gabinetu. Dostrzegam w nim zarówno Rose jak i mamę.
— Gdzie Josh? — W kilku krokach podchodzę do nich i obejmuję siostrę. Mama siedzi tak sztywno, że nawet przez głowę nie przyszło mi, aby próbować ją teraz jakkolwiek wspierać. Wiem, co myśli o nas, w rocznicę porwania Adley.
Domyślam się, co teraz przewija się przez jej głowę.
Benton cicho zamyka za nami drzwi. Zostaje przy nich, za co jestem mu wdzięczna — wiem, że w razie jakiegokolwiek wybuchu, to on będzie tym, od którego nasza mama będzie w stanie przyjąć jakąkolwiek pomoc. Przysiadam na podłokietniku fotela Rose, a siostra wtula w mój brzuch swoją zapłakaną twarz.
— Jak już wspomniałam przez telefon pani Irene, mamy pewne informacje dotyczące...
— Po prostu proszę to powiedzieć — mówi mama, głosem zupełnie wyzutym z emocji. — Nie chcę żadnych formalności. Chcę jedynie wiedzieć o wszystkim, co znaleźliście, w związku ze sprawą mojej córki. Nawet jeśli to poszlaki, chcę wiedzieć wszystko. — Czarnoskóra kobieta niewzruszenie znosi buzującą emocjonalność w jej gabinecie: moja siostra spazmatycznie płacze, mnie serce wychodzi już gardłem, a mama... mama chyba zniesie już wszystko, jeśli tylko dowie się co tak naprawdę się wtedy zdarzyło. — Mnie już nic nie skrzywdzi.
— No cóż, pani Adams. Nie o krzywdę tu chodzi, a o fakt, że w państwa sprawie istnieją jedynie poszlaki. — Sonduje wzrokiem każdego z nas. Gdy prześlizguje się nim po mnie, ja już wiem. Prostuję się. — Kluczowym elementem sprawy dotyczącej porwania Adley Adams...
— Zaginięcia. — Mama żarliwie poprawia.
Mariam Ball unosi jedynie jedną z gęstych brwi, i w żaden inny sposób nie daje po sobie poznać zdziwienia.
— To jedna z tych spraw, które prawie nigdy nie przynoszą rodzinie prawdy odnośnie wydarzeń — podkreśla. — Jednak poszlaki są na tyle szczególne, że postanowiłam odtajnić dla państwa tę sprawę, i podzielić się prawdopodobnym przebiegiem zdarzeń.
Rose ciaśniej obejmuje mnie ramionami. Czuję jak zaczyna drżeć, więc mocno ją ściskam, starając się zadziałać naciskiem na jej stres.
— Jak już wspomniałam, kluczowym elementem w tej sprawie jest nieoficjalna, prywatna ekspertyza zlecona przez obecnego tu, Bentona Haysa.
To też mi wyznał.
— Pomimo niemożności włączenia jej do procesu karnego, na jej podstawie jestem w stanie połączyć...
— Procesu karnego? — Mama traci całą apatyczność. Przysuwa się do krawędzi fotela i chwyta biurko prokurator Ball. — Czyjego procesu?
— Procesu mężczyzny, który ponad trzy lata temu został skazany za zabójstwo Karlee Graham.
— Trzy lata temu... I jej sprawa łączy się jakoś ze sprawą mojej siostry? — Mój głos jest cichy, ale sprawczy. To najważniejsze.
Prokurator kiwa głową. Otwiera teczkę. Siedzę na podłokietniku, więc od razu dostrzegam jej zawartość.
— To ekspertyza, którą dziewięć lat temu, pan Benton Hays przekazał w ręce nowojorskiej policji. Wynika z niej, że w budynku, który stał przy Emmons Avenue, został zabezpieczony ślad w postaci białej, dziecięcej skarpetki.
— I ziaren piasku — wtrąca mój mąż.
— Owszem.
Zapada głucha cisza.
Bowiem każde z nas zdaje sobie sprawę, że policja nigdy nie zwróciła się do nas z tą poszlaką. Nikt z nas nie został poproszony o próbkę DNA, aby zbadać, czy owa skarpetka rzeczywiście należała do Adley.
Coś musiało się zmienić, skoro prokurator Ball postanowiła podzielić się czymś, co de facto nie jest dowodem rzeczowym, a wciąż jedynie poszlaką.
— Pani prokurator... nic co pani powie mnie nie zdziwi. Przez te wszystkie lata przerobiłam w swojej głowie każdy, coraz to bardziej obrzydliwy, scenariusz. Chcę to usłyszeć wprost — wypluwa mama.
— Po trzech latach, skazany na dwanaście lat morderca, przyznał się do kilku zbrodni, które rzekomo popełnił. — Jej słowa w istocie są ostre.
On się z nimi bawi.
Włoski na moich rękach stają dęba, gdy uzmysławiam sobie, jak absurdalnie „prosty" może być powód spowiedzi tego skazanego.
Chce poklasku za każdą z okropnych zbrodni, bo jest stary i doskonale wie, że swoich ostatnich dni, i tak dokona w więzieniu.
Ciemne oczy prokurator, tym razem zawieszają się jedynie na mnie. To we mnie tkwi jej przeszywające spojrzenie, pod wagą którego rewiduję całe swoje życie. Ta kobieta sprawia wrażenie, jakby miała w oczach swoisty rentgen na wszystkie zbrodnie — lub nawet same niezgodne z paragrafem myśli — które, siedzący przed nią człowiek, mógł popełnić.
I to właśnie ta kobieta da nam ulgę, na która czekamy od lat.
Żołądek wykręca mi się na drugą stronę, gdy prokurator otwiera usta wymalowane brązową szminką i mówi:
— Według słów skazanego, Adley Adams była jego pierwszą ofiarą. Jednak — podkreśla znacząco — zbrodnia nie została wykonana w zamierzony sposób. Adley Adams najprawdopodobniej odeszła bezbolesną śmiercią.
Bezbolesną śmiercią.
Mama wstaje, ale nigdzie nie idzie.
Rose chyba na chwilę przestaje oddychać, i gdyby nie jej szaleńczo bijące serce w moich objęciach, bałabym się o jej życie. Zwinięta w skorupę stara się odgrodzić od świata zewnętrznego.
Albo od Irene Hattie Adams.
Nasze spojrzenia się łączą.
Gdyby nasza matka mogła mordować wzrokiem, właśnie to zrobiłaby Rose, w którą upiornie wpatruje się od dłuższej chwili.
Obejmuję siostrę ciaśniej.
— Dziewczynki? — Nieskończenie złowrogi warkot opuszcza gardło Bentona.
— Nie do końca — odzywa się natychmiast Mariam. — Osadzony miał trzech synów, którymi posługiwał się, aby zwabiać do swojego auta młode, atrakcyjne, blondwłose kobiety. Oprócz Adley, z jego rak nigdy nie zginęła kobieta poniżej dziewiętnastego roku życia...
— Jak? Tylko to chcę wiedzieć — pyta Irene, wciąż wpatrzona w niczego nieświadomą Rose. — Jak?
Prokurator wypuszcza głośno powietrze, po czym mówi patrząc na mnie:
— Według zeznań Denzela Hollowaya, Adley w trakcie pogoni uderzyła główką w mijany budynek. Później nie dawała już żadnych oznak życia.
Dębieję pod jej czujnym wzrokiem.
Nie było żadnej krwi. Na budynku nie było śladów DNA — a przynajmniej na tyle widocznego, aby zabezpieczyli go technicy.
Ścian budynku nie można również poddać kolejnej ekspertyzie.
Bo mury już nie istnieją.
— A skarpetka? — pytam cicho.
— Odwieź mnie. — Irene rzuca w eter, zabiera torebkę z fotela i po prostu okręca się na pięcie. Kilka zamaszystych kroków dalej zapewne zderza się z Bentonem, który nie ustępuje jej miejsca. — Nie chcę. Tu. Być.
— Nie zostawię twoich córek, Irene — oznajmia stanowczo. — Obie są matkami twoich wnuków — naciska. — Jeśli będę zmuszony wybierać, zostanę. I ty również to zrobisz. Zostaniesz z nimi, a potem wrócimy razem do domu. Bo jesteśmy rodziną zawsze, a nie tylko wtedy, kiedy jest to dla ciebie wystarczające do udźwignięcia.
Wzdrygam się, gdy słyszę mocne plaśnięcie skóry o skórę.
— Skarpetka? — Mój głos to piskliwy skrzek, ale muszę dowiedzieć się reszty. Choć jedno z nas powinno ją usłyszeć.
Powieka Mariam Ball drga.
Kurwa.
Ona nie wierzy w tę wersję.
Ona naprawdę w nią nie wierzy.
— Spadła w trakcie ucieczki.
Słyszę co mówi, moje myśli żyją jednak własnym życiem.
Knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel, knebel...
Jedna skarpetka. Idealny knebel dla dziecięcej buzi.
Dwie to za dużo, o czym sprawca mógł nie wiedzieć...
Ściągnął dwie, jedna została, a druga...
Knebel.
Przeszywający wzrok pani prokurator, podpowiada mi, że myślimy o tym samym.
Ona nie daje nam prawdy.
Ona daje nam prawdopodobieństwo i spokojną głowę.
— Czy coś wiadomo o ciele? Mogę ją należycie pochować? — Mama zadaje pytanie wściekłym głosem.
— Niestety pani Adams. Denzel Holloway nigdy nie wyjawił miejsca pochówku pani córki. — Otwiera brązową teczkę. — Przyznał się jednak do piętnastu morderstw, za które zostanie osądzony, wraz z tokiem wszczętych postępowań, a skumulowaną liczbę lat odsiedzi w Sing Sing. Jego zeznania doprowadziły organy ścigania do obciążających dowodów. Proszę mi wierzyć, że osobiście dopilnuję, aby otrzymał maksymalny wyrok w każdej ze spraw. Osobiście chciałabym wyrazić najszczersze kondolencje...
Wymiotuję prosto pod nogi. Schylam się łapczywie walcząc o oddech, ale zabiera mi go kolejna fala wymiotów. Rose coś krzyczy. Benton dopada mojego boku. Mama... nie wiem gdzie jest mama.
Torsje zagłuszają wszystko, co dzieje się w gabinecie Prokuratora Generalnego.
Ale nie zagłuszają świadomości, że z biurka patrzy na mnie zdjęcie Denzela Hollowaya.
Staruszka, który po rozmowie ze mną, zamordował w sklepie fioletowowłosą kasjerkę.
Wątpię, aby nasze spotkanie było jebanym przypadkiem.
*
Benton Hays
— Lee?
— Czemu szepczesz? — pyta jego zaspany głos.
— Bo jest jebana noc — syczę, szczelnie zamykając drzwi do swojego gabinetu. — Sprawdź mi nagrania dotyczące... tego w sklepie.... w nocy... — Kurwa, jak to nazwać?
— Z dnia obławy?
— No przecież, kurwa, mówię.
— Się robi.
Zamykam oczy i czekam, aż dźwięk powiadomienia rozjaśni mi w głowie. Całe szczęście, że Lee zawsze jest na bieżąco. Jestem zakurwiście przekonany, że dzisiejszą wizytę w prokuraturze odpalił z dodatkowymi basami.
— Proszę.
Sygnał powiadomienia jest jak dzwon ostateczny.
Odtwarzam nagranie.
Nie pamiętam.
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro