Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 35


Pod Dos Toros Taqueria podjeżdżamy spóźnieni o około półtorej godziny — i to tylko dlatego, że mój żołądek był tak pusty i głodny, że miałam wrażenie, że owinął się wokół innego ważnego organu, i chciał go zeżreć. Myślę, że niesamowicie ukrwiona wątroba byłaby godną reprezentacją, bo tak właśnie bolało mnie z głodu. Wobec stanu zagrożenia życia, zdecydowaliśmy się opuścić upojny szezlong, który Benton sumiennie ze mną przetestował i tak oto ponownie wyczłapuję się z auta.

— Przysięgam, że w tym warsztacie złośliwie wymienili fotel pasażera na mniejszy! — wyję, bo watpię czy dam radę wykonać te kilka kroków i nie pożreć po drodze okruszków z płyty chodnikowej. — Teraz bolą mnie plecy, i stopy, i jeszcze te...

— Skrzydełka?

— O tak! Cholernie mnie bolą. — Kładę dłoń na krzyżu, a Benton w tym czasie okrąża auto, wyjmuje coś z bagażnika i jeszcze ma czas żeby wcisnąć mi w dłonie otwartą paczkę słonych preceleków. Boże jaki on wolny! Jeszcze nigdy w życiu się tak nie ociągał... O Boże, jakie to pyszne!

Mąż kładzie swoją dłoń na krzyżu, a ciepło jego palców i lekkie tarcie, niemal od razu przynoszą dostateczną ulgę, abym miała siłę dojść do drzwi.

— Wiesz, to chyba jednak są korzonki.

— Pretfelki — seplenię z pełną buzią. W końcu to nie moja wina, że do restauracji mamy dwadzieścia metrów i pół paczki słonego przysmaku, z którym nie wypada wejść do lokalu. — Jeftes jus spokojnu?

— Mhm... — mruczy, wyciagając z moich rąk puste, plastikowe opakowanie. Odgradza mnie swoją piersią od restauracyjnych okien i daje mi czas, aby zwalczyć zabójczą grudę wielkości piłki tenisowej, która boleśnie rozpycha mi policzki. — Jestem spokojny, bo to najlepsza restauracja z meksykańskim żarciem w tym mieście.

Przeżuwając jedzenie, posyłam mu mordercze spojrzenie, a gdy przełyka, orientuję się, że na palcach mam pełno soli. Z tym również nie wypada wejść do środka. Mruczę, gdy oblizuję swoje palce, a wzrok Bentona staje się bardziej żywy.

— Tylko dlatego — głośno mlaszczę na środkowym palcu — bo znajduje się jakąś minutę biegu od szpitala.

— Trzydzieści sekund, kobieto — poprawia natychmiast. — Nie obrażaj żadnego z nas. Ja mam sprawne nogi, a ty nadal trzymasz wagę piórkową.

Szczerzę się na te ostatnie kilka słów. A może uśmiecham się, bo wyciera moje palce w dolną część swojej pięknej, drogiej koszuli.

— Nie podoba ci się to?

— Nie kurwa. Nocami rwę sobie włosy z głowy, bo nie wyglądasz zdrowo. Mówiłem, że zdrowie jest najważniejsze, a ty...

— Przecież widzisz, że jem. Jestem przekonana, że przez ostatnie kilka miesięcy wydałeś krocie na włoskie jedzenie dla mnie. Przypomnij sobie te wszystkie pizze, makarony, lody.

— Uwierz mi, że pamiętam wszystko co wpada do twoich ust, kochanie. Niemniej bez problemu własnoręcznie przygotuję ci cokolwiek zechcesz, kurwa... Będę gotował z nagim torsem i dupą, jeśli tylko narobi ci to apetytu.

Wyginam usta w nieszczęśliwą podkówkę.

— Chcesz prywatnego kucharza? — pyta, marszcząc brwi.

Zaprzeczam ruchem głowy.

— Od tak dawna nie nazywasz mnie małpą.

Benton mruga oczami. Masuje mocniej mój krzyż. A potem mruga oczami jeszcze szybciej.

— To... źle? — pyta zupełnie zbity z pantałyku.

Powoli przytakuję głową, a on jego czoło marszczy się tak bardzo, że utworzone zmarszczki wyglądają jak fale rozbijające się o brzeg. Są wzburzone, zaniepokojone, ale łagodne w swojej obyczajności.

— Traktujesz mnie inaczej niż przed ślubem.

— Masz na myśli to, że przed ślubem znaliśmy się siedem miesięcy, a teraz znamy się ponad dwa lata? To chyba oczywiste, że traktuję cię nieco inaczej, bo po prostu pewien etap naszego związku... przeminął.

— Nic nie przeminęło, mój mężu — oblizuję usta, bo czuję na nich resztki soli, ale niezamierzenie dostrzegam jak bardzo jego wzrok skupia się na tym geście. Uśmiecham się zwycięsko. — Właśnie o tym mówię. Chemia między nami jest taka sama, a może nawet bardziej intensywna, bo: tak, znamy się lepiej.

— I? — wykrztusza, a jego palec niczym przyciągany magnesem, wędruje ku kącikowi moich ust. Ściera odrobinę śliny z niemą nabożnością.

— Od oświadczyn zacząłeś nazywać mnie swoim kochaniem.

— Bo nim jesteś — odpowiada miękko, a jego spojrzenie jest lekko zamglone.

— Twoja małpa nigdy nie była obrażona za żadne pieszczotliwe określenie. — Krzywię się lekko. — Oprócz delfinka, którego bardzo szybko zaprzestałeś używać. Małpa zaś... Kochałam i kocham to, że tak mnie nazywasz, bo w mojej głowie byłeś zawsze gorylem lub wrednym, rudym orangutanem.

— I meduzą — przypomina, szczerząc zęby.

— Pamiętasz to?

— Oczywiście. — Całuje mnie delikatnie w policzek. — To wtedy pierwszy raz pozwoliłaś poczuć mi bicie swojego serca. Mało wtedy nie zszedłem na kurewski zawał, gdy zaszarżowałaś na mnie, przyparłaś do mentalnego muru i pokazałaś, że o siebie dbasz. Tak seksownych widoków się nie zapomina, kochanie.

— Małpa bardzo pasuje do goryla.

— Chcesz mnie teraz podniecić mieszanką genetyczną? — mruczy tak nisko, że w moim wnętrzu coś ponownie się zaciska. — Wiesz, że to najsłodszy afrodyzjak.

Zachłystuję się i rzucam w jego objęcia.

On wie. On wie, jak ważne jest dla mnie to, co mówi. Od zawsze marzyłam o zostaniu mamą i to, że jego ta wizja ani razu nie przeraziła — pomimo całej przeszłości, i konsekwencji niepamięci, które niesie za sobą ciąża z nim, on ani razu, ani jednego, pieprzonego razu nie spojrzał na to inaczej niż w świetlistych barwach.

Benton Hays marzył o dziecku ze mną, równie mocno, co ja z nim.

A medycyna i możliwości in vitro dawały nam pewną solidną szansę na coś, o czym on wcześniej bał się marzyć.

Zdrowe dziecko... lub dzieci.

— Jak mamy tam wejść, kiedy jedyne o czym jestem w stanie teraz myśleć, to wymyślny seks, podczas którego mogłabym jeść McDonalds'a na wynos?

Obejmuje mnie mocniej, wciąż masując mój krzyż.

— Kurwa. Jedzenie i seks z tobą w jednym zdaniu? To brzmi jak złoty strzał w naszym porno — sapie.

Wsuwam dłoń do jego marynarki i z zachwytem wyciągam długi, zbożowy batonik w rozmiarze XXL. Rozrywam opakowanie za jego plecami i z wielkim trudem wkładam część do ust.

Mruczę w ekstazie, bo batonik ma w sobie zarówno czekoladę, orzechy i miód.

— Nie dasz mi nawet chwili oddechu, prawda? — szepcze, a jego dłoń zjeżdża na mój pośladek. Obraca nas tyłem, więc okno jest teraz za moimi plecami. — Jesteś tak odurzająco kobieca, że mój testosteron przy tobie dosłownie wariuje. Co pani ze mną robi, pani Hays?

— Jetsce nazfiesz mnie mafpą — mówię w akompaniamencie szelestu opakowania.

— Moje słodkie kochanie — szepcze tak męsko — kiedyś byłaś małpą, potem małą małpką, a jeszcze później narzeczoną, żoną i panią Hays. I każdy z tych przydomków niósł za sobą coraz czulszą torturę. Jeśli jednak uważasz, że nieużycie choć jednego z nich sprawia, że myślę o tobie w jakiejkolwiek kategorii „mniej", to jesteś daleka od prawdy. — Pustą folię wsuwam ponownie do jego marynarki i sprawdzam, czy w drugiej coś ma... Och! Zabrał te rozkosznie czekoladowe kulki pralinkowe! — Nadal wkurwiasz mnie tak samo jak małpa. Ściągasz moje myśli jak mała małpka. Sprawiasz, że padam na kolana, ogłuszony życiem, jak narzeczona. Potrafisz dać mi wizję przyszłości jako wspaniała żona. I wreszcie: jako pani Hays zapewniasz mnie, że żadna cholerna bezpamięć nie wpłynie na moje życie. Nie może, bo w sercu jest tak dużo ciebie, że nawet gdy umysł kiedykolwiek zacznie zapominać, nie wierzę, że zrobi to ciało. Jakby mogło? Jakby mogło zapomnieć o swojej pani, pani Hays, która je wypełnia? Jest nie tylko w jego głowie, ale i w sercu, na pieprzonym ślubnym palcu i w każdej komórce, która kiedykolwiek została przez nią naznaczona. Pani Hays jest we mnie tak głęboko, że nie mam żadnych, kurwa, wątpliwości, że jeśli moje geny się odezwą, ona każe pójść im się jebać. Bo tam również jest. Pani Hays jest w moich genach. A ja — odsuwa się ode mnie, a oczy błyszczą mu stanowczością — jestem na zawsze zapisany w jej. Nasze światy się połączyły, Saylor Hays. I nic już ich nie rozerwie. Tę pewność daje mi ona — jego dłoń wędruje na mój brzuch — matka naszych bliźniaków. Królowa mojego życia. Władczyni mojego serca. Kotwica mojego umysłu. — Unosi moją dłoń i składa na niej pocałunek. — Bogini — szepcze. — Jesteś nimi wszystkimi.


*


Rozanielona jego wyznaniem, niesiona na skrzydłach miłości, i w ramionach człowieka, dla którego nie ma już nic ważniejszego, niż my sami — wkraczam do restauracji.

Benton przykleił się do moich pleców i objął mój wystający, krągły brzuch, aby odgrodzić go swoimi ramionami od wszelkich niebezpieczeństw. I robi to wszystko będąc za moimi plecami, nigdy przede mną, często na równi, ale zawsze zabezpiecza moje plecy. Choć teraz to już chyba nasze plecy.

Czasem zastanawiam się, co poczuł na pierwszym USG podczas którego usłyszał bicie dwóch nowych serc. W nic nie wierzę mocniej, jak w to, że dwójka rzeczywiście jest najwspanialszą liczbą w naszym życiu.

— Na lewo, kochanie. — Jego głos pieści moje ucho i serce, bo teraz już dokładnie wiem, że w tym określeniu kryje się każde wcześniejsze.

Z wolna obracam się i widzę go. Nie wiem na co patrzy najpierw: na mój dobrze widoczny brzuch? A może na ogromny kryształ pierścionka zaręczynowego i mrowie mniejszych, okalających obrączkę? Albo dostrzega, jak terytorialnie wobec mnie zachowuje się Benton, chroniąc mnie fizyczną barierą swojego ciała.

Cokolwiek Jonah Schmidt dostrzega w zbliżającej się do niego naszej czwórce — uwidacznia się w jego spojrzeniu pełnym... szacunku.

— Proszę przyjść do nas pół minuty po tym, jak usiądziemy — rzuca do kelnera, który nas mija. — Gwarantuję sowity napiwek.

Mężczyzna zjeżdża wzrokiem na dłonie Bentona, które obejmują mój wydatny brzuch, i zadaniowo kiwa głową, a potem usuwa z naszej drogi najbliższe, wystające krzesło.

Coś czuję, że ma dzieci lub dużą styczność z kobietami w ciąży, bo dosłownie biegnie z tym co ma w dłoni, w stronę kuchni. Chociaż całkiem możliwe, że wizja obsługi naszego stolika stała się dla niego nieco bardziej opłacalna.

Jonah Schmidt wstaje, a potem okrąża stolik, aby zająć czerwone krzesło. Zapadam się więc w miękkiej kanapie i wzdycham z ulgą. Ten kilku-krokowy marsz pozwolił mojemu żołądkowi zapomnieć już o paczce precelków i batonie.

— Mhm. — To jedyne przywitanie, jakie wydaje z siebie Benton. Siada zaraz obok mnie, ponownie będąc żywą barierą od reszty lokalu.

— Dzień dobry.

— Dzień dobry, Saylor. — Zdanie gładko przechodzi przez gardło Jonah. Zaraz potem siada, a krzesło nieprzyjemnie pod nim skrzypi. — Jesteście...

Nie kończy, bo koło nas zjawia się kelner. Podaje nam trzy karty, ale Benton nie rusza swojej. Nie spuszcza wzroku z mężczyzny siedzącego naprzeciwko.

Ja natomiast oddaję się wręcz euforycznej przyjemności obcowania z tymi wszystkimi opisami dostępnych rodzajów burrito, tacosów, przekąsek i wszystkiego, od czego moje ślinianki zaczynają pracować.

Tłuste, kukurydziane, przyprawione i pełne warzyw. Meksykańskie jedzenie to odpowiedź na moje zachcianki ciążowe, które od kilku tygodni dostały wielki zakaz stopu na włoską i jakąkolwiek pełną glutenu, kuchnię.

— Jesteście. — Jonah zamyka grubą klamrą wcześniejszą wypowiedź.

— Poproszę dwa taco z miękką, kukurydzianą tortillą, miskę burrito bez tortilli, pieczone słodkie ziemniaki... czy możecie posypać je porcją tartego sera?

— Oczywiście. Dodatkowo możemy również posypać serem cotija: to słony, wyraźnie kruchy ser i świetnie komponuje się ze słodkimi ziemniakami.

— O! To w takim razie tylko ten ser, również zapieczony. I do tego poproszę... — dłoń Bentona przyjemnie zsuwa się na moje udo, co na moment mnie dekoncentruje — salsę kukurydzianą na pół ze zwykłą i zimną wodę do picia.

Kelner zgrabnie wszystko notuje, a ja już się cieszę na te wszystkie smaki, które zaraz zaleją moje kubki smakowe.

— Drugi raz to samo weźmiemy na wynos, gdy będziemy wychodzić. Proszę to doliczyć — mówi Benton. — I jeszcze dwa Spindrifty na teraz.

— A dla pana? — Kelner obraca się w kierunku Jonah.

— Sałatkę i kieliszek jakiegokolwiek wina.

Kelner odchodzi zamaszystym krokiem.

Cisza panuje jedynie przy naszym stoliku. Reszta restauracji żyje gwarem rozmów i brzękiem sztućców.

Ja zaś patrzę w czekoladowe oczy, które cały czas wędrują od mojego brzucha, do twarzy Bentona, i czasem łączą się z moimi.

— Nie dziękuj — szepcze Benton w moje ucho, gdy nabieram powietrza.

Dlatego właśnie nie mam żadnych wątpliwości, że między nimi nie zapanuje nawet wroga uprzejmość — ich konflikt odbywa się na zupełnie innej płaszczyźnie i nie jest związany jedynie ze mną.

— Dobrze, że poczekałeś, bo tę rozmowę odkładamy wystarczająco długo. — W moim głosie pobrzmiewa neutralność. Nie czuję żadnej złości, strachu, czy niepewności. Albo pomaga w tym mój głód, albo dwa dodatkowe serca tuż pod moim.

— Tyle, to podstawowe minimum. — W jego głosie słyszę zaś jawną nutę zawahania. Zupełnie, jakby chciał kontynuować.

— Chcesz o coś mnie zapytać? Jeśli tak, to teraz jest na to odpowiedni czas.

Zatrzymuje swoje spojrzenie na twarzy mojego męża. I nie spuszcza go, gdy kelner serwuje mi miskę z burrito i wodę oraz całą resztę, którą zamówiłam.

Sięgam po widelec, i z pomrukiem zadowolenia wbijam się w ryż, mięso, warzywa i przepyszne guacamole.

— Chcesz troszkę? — pytam Bentona, oferując mu przygotowaną na widelcu porcję. Od razu zeskrobuje ją zębami z widelca.

Tak właśnie brzmi ostrzeżenie.

— To może ja zacznę mówić. — Kiedy nabieram jedzenie na widelec, przed Jonah pojawia się jego posiłek, a potem dwie wody gazowane koło ręki Bentona. — Skoro już wszystko mamy w komplecie — kiwam kelnerowi głową, dziękując mu za serwis — chciałabym określić warunki, na jakich będziemy funkcjonować w przyszłości.

Jonah unosi brwi w zdziwieniu i jest to pierwsza reakcja, jaką od niego otrzymuję.

— Szczerze wątpię, aby moja obecność w waszym życiu była jakkolwiek pożądana.

— I kurwa, masz rację — cedzi Benton. — Ale jeśli nie zgłosiłeś się z żadnym pytaniem, to stul dziób i słuchaj tego, co mówi moja żona.

Wywracam oczami, bo odkąd dowiedział się o ciąży, jest jeszcze bardziej drażliwy na punkcie bronienia mnie i mojej przestrzeni do wyrażania siebie.

— Niemniej, czy chcesz to przyznać, czy nie: nasze życia są ze sobą skorelowane. Zrozum, że to dla mnie ważne, aby ta relacja była klarowna, Jonah.

Jego powieka nieznacznie drga, gdy wypowiadam to imię. Ponownie patrzy na mój brzuch, ale nie dopuszczam do siebie myśli, która kołacze się w mojej głowie.

Jonah wcale nie zastanawiał się, czy jego imię kiedykolwiek padnie jeszcze z moich ust.

Sięgam do ziemniaków i nabijam kilka kawałków na widelec. Nabrany kęs szybko ląduje na moim języku, a ja tonę w aromacie papryki, pieprzu, słonego sera i mnóstwa zielonej cebulki. Przepyszne.

— Uważam, że tamta sytuacja nie wymaga wyjaśnienia. Jestem przekonany, że słyszałaś wszystko na nagraniu. Ze swojej strony mogę zapewnić, że nigdy nie będę szukał z tobą kontaktu, i jeśli go nie zechcesz, nie zmienię tego postanowienia.

Dłoń Bentona zaciska się na oparciu kanapy za mną — słyszę to po trzaśnięciach sztucznej skóry, którą napina silnym chwytem.

— Jeśli nie zechcesz? — warczy tak cicho, że zastanawiam się, czy mężczyzna z naprzeciwka nie musiał czytać z jego ruchu warg. — A to co, do kurwy nędzy, ma znaczyć?

Jonah elegancko się prostuje, wbija widelec w sałatkę, zjada sporą porcję i zostawia pytanie Bentona bez odpowiedzi.

Chyba... że to w tym geście się ona kryje.

Zaciskam oczy.

Gdybym chciała do niego wrócić, on by mnie przyjął.

Jonah Schmidt widzi, że jestem w ciąży, a mimo to... Czyżby naprawdę tliła się w nim nadzieja, że istnieje jeszcze przyszłość, w której jestem z nim?

— Nie tylko słyszałam. — Gdy otwieram oczy, on patrzy na mnie uważnie. — Ja to też widziałam.

Benton spina się za mną.

Spokojnie, gorylu. Nie musisz walczyć o spokój naszej rodziny. Ja o to zadbam.

— Co widziałaś? — pyta łagodnie i poprawia serwetkę koło swojego talerza.

Natychmiast płonę furią, a z mojej głowy znika jakiekolwiek wcześniejsze rozluźnienie.

— Chusteczki? Chcesz się bawić w chusteczki? — Obejmuję swój brzuch i nieznacznie pochylam się do przodu. — Przestań tak uparcie wierzyć w to, że jestem dawną Saylor! — syczę, a mężczyzna za moimi plecami jest tak nieruchomy, jakby nagle liczył jedynie na pół sygnału, aby tylko rzucić się w przód.

— W nic uparcie nie wierzę — mówi Jonah. Odrywa ugodowo dłonie i unosi je w geście niewinności. Zaraz potem składa je na swoim kolanie. — Chociaż nie. Wierzę, że odpowiednia narracja zmieniła mnie w czarnego bohatera.

— Narracja — prycham. — To miała być pokojowa rozmowa.

— Jestem daleki od wprowadzania nerwowej atmosfery — odpowiada natychmiast. Chrzaka nerwowo i poprawia węzeł różowego krawata. — Nie mogę jednak poradzić nic na to, co odczuwasz.

— To oczywiste.

— Nie — zaprzecza uprzejmie, acz stanowczo. Jego oczy robią się miękkie i pełne czegoś. — Skoro słuchałaś, nie... skoro nawet widziałaś — mocno akcentuje — moją rozmowę z Alice, to doskonale wiesz, że nigdy nie zrobię niczego, co mogłoby cię skrzywdzić. Nawet potencjalnie. Jednak nasza rozmowa będzie napięta, ponieważ boisz się przede mną otworzyć.

Benton chyba przyzywa wzrokiem kelnera, albo pracownik sam jest dość spostrzegawczy, bo na naszym stoliku ląduje zimny dzbanek z wodą i opakowanie miętówek. Mój mąż nie zastanawia się, tylko rozrywa je i wkłada dwie do buzi, krusząc je z groźnym trzaskiem.

— Chcesz mi powiedzieć, że dwa lata to niewystarczający czas, abym przepracowała wszystko to, co musiałam?

— Tego nie powiedziałem.

— Więc co powiedziałeś? — dopytuję, wściekle nabijając słodkie ziemniaki na widelec. Jeden z nich odbija się od sztućca i ląduje poza talerzem.

Z jakiegoś powodu, ta drobna rzecz sprawia, że pociągam mokro nosem.

— Dosyć kurwa. — Stanowczy baryton tnie wściekłością powietrze. — Wychodzimy. A ty — jego dłoń ląduje na stoliku, niebezpiecznie blisko przeciwnej krawędzi — zrób jeden pierdolony krok, aby ponownie wkroczyć w jej życie, w życie którejkolwiek z nich, a przysięgam, rozsmaruję cię w każdej przestrzeni zawodowej. Będziesz skończony.

Jonah lekko chrząka, ale jego oczy nadal są tak miękkie...

Mrugam i staram się sprowadzić do porządku swoje hormony — o ile to w ogóle możliwe.

— Nie ma potrzeby się unosić — uspokaja elegancko. — Też jestem ojcem. — Te słowa znów wbijają mnie w siedzenie. — Rozumiem, dlaczego tak się zachowujesz. I chociaż nie popieram zaślepionego mordobicia, niczego mniej nie oczekiwałem. Chociaż zawiodłem się na waszej relacji. — Jonah bębni o udo palcami w nieznanym mi rytmie. — Skoro oboje twierdzicie, że jesteście w sobie zabójczo zakochani i świata poza sobą nie widzicie, dość ciężko mi zrozumieć, dlaczego sobie nie ufacie.

— Nie daj się w to wciągnąć, kochanie. — Szept Bentona owiewa mój kark. — To kuglarz. Uwielbia się bawić ludźmi. Doskonale wie po co tu przyszliśmy i wykorzystuje resztki uwagi jakie mu poświęcasz, aby namieszać ci w głowie.

— Z takim portfolio aż dziwne, że nie siedzę w więzieniu. — Jonah rozplata swój krawat i kładzie go koło miski ze swoją sałatką. Mojej uwadze nie umyka fakt, że to jedwab w identycznym kolorze co poszetka, którą mu kiedyś podarowałam. — Jeśli chcesz ze mną szczerze porozmawiać i zrozumieć co mną kieruje, oraz dlaczego możesz być pewna, że nie kiwnę nawet palcem w kierunku sytuacji, która mogłaby nieść za sobą jakieś nieprzyjemne reperkusje dla ciebie, dla was — podkreśla — to podaruj mi chwilę swojego czasu, Say.

Jego Say brzmi nawet bardziej miękko niż Bentonowe Say... Boli mnie żołądek, gdy to sobie uzmysławiam. Przecież mam już wszystko poukładane.

Dlaczego z wiedzą co szarego moralnie zrobił mnie — i nie tylko mnie — istnieje drobna część Saylor Hays, która wciąż ufa, że Jonah Schmidt nadal może mieć w sobie dobro?

I dlaczego przeraża mnie każda drobna cząstka dobra, której istnieniu nie mogę jednomyślnie zaprzeczyć? Nagle czuję się strasznie przytłoczona.

— Od początku to planowałeś, skurwysynie.

Jonah, pomimo ostrej uwagi, nie zdejmuje ze mnie swojego wzroku.

— Przez te dwa lata, ani razu nie szukałem z tobą kontaktu, Say. Wiedziałem, że tego sobie nie życzysz, i to uszanowałem. Nie stanąłem również na drodze prawnej, choć... skłamałbym, gdybym powiedział, że nie przeszło mi to przez głowę.

— Zapewniałeś Alice, że tego nie zrobisz — przypominam.

Jonah kiwa głową, a Benton łapie szklany dzbanek z wodą i chłodzi nim swoją nagrzaną pięść. Dotykam jego kolana, aby dodać mu otuchy.

— Nie koloruj rzeczywistości. Tam gdzie między ludźmi są takie emocje, nie można oczekiwać, że myśli zawsze będą biegły obraną ścieżką. Czasem wydaje mi się, że przepracowałem wszystko to, co się stało. Ale i mnie zdarzają się chwilę zwatpienia. W tych momentach wspominam. — Orientuję się, że palcami wybija znaną melodię z „Dzwonnika z Notre Dame" która doskonale oddaje burzliwe uczucia, którymi archidiakon Klaudiusz Frollo darzył Esmeraldę.

Mimowolnie przeszywa mnie dreszcz.

— Dobre, piękne i znaczące rzeczy — kontynuuje Jonah. — To właśnie wspominam, bo w przeciwieństwie do ciebie — szkło pęka, gdy Benton uderza dzbankiem o stół — ja skupiam się jedynie na tych dobrych.

Jonah wstaje ze swojego krzesła ,w tym samym momencie, w którym woda dociera do jego krawędzi stołu.

— I możemy porozmawiać o tym, i o wszystkim innym, gdy bez skrępowania męską zazdrością i terytorializmem twojego męża, pozwolisz sobie na szczerość.

Kelner podbiega i zaciekle osusza nasz stolik. Proponuje nowe porcje tych samych dań — chociaż żadne z nich nie ucierpiało. Pokazuje stolik w oddali, do którego chce nas przenieść. Chyba nawet oferuje zniżkę stałego klienta, ale jedynym na czym jestem w stanie się skupić, to dłonie Bentona odcinające mój brzuch od twardego rantu stołu oraz fakt, że krawat, który przed zamoknięciem uratował Jonah, ma z tyłu nasze wyhaftowane inicjały.

— Musimy porozmawiać na osobności — zgadzam się. — Ale pod jednym warunkiem. — Jonah unosi brew, słuchając mnie z uwagą. Benton... Nie widzę jego twarzy. — Będę mogła ją nagrać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro