Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 32 część 1

Maszynka do golenia wypada mi z ręki, gdy kolejny raz się nią zacinam. Dupa. Nie mam czasu na woskowanie całych nóg. Spoglądam na jeden z najpiękniejszych kombinezonów, jaki mam w swojej szafie i mocno zastanawiam się, czy go nie włożyć. Nie musiałabym golić nóg tak dokładnie.

— Nie zatniesz się, jeśli będziesz robić to powoli i na mokro — mówi Rose, która pomaga pakować mi rzeczy do kartonów.

Stoi w progu pokoju i uważnie lustruje mnie spojrzeniem. Ja z kolei stoję przed ogromną szafą wnękową, owinięta w czerwony ręcznik. Sięgam po kombinezon.

— Jesteś pewna, że chcesz założyć właśnie ten?

— A co złego jest w opiętym kombinezonie z peleryną w krwistoczerwonym kolorze? — pytam szczerze ciekawa.

Rosie odkłada zwinięte skarpety zimowe do kartonu, a potem idzie prosto do mnie. Obejmuje mnie od tyłu, przez co ciągnie nieco w dół, byle jak zawiązany, ręcznik.

— Ponad miesiąc nie masz z nim kontaktu, kochanie.

Kiwam głową, bo w zupełności zdaję sobie z tego sprawę.

— A nogi są tylko wymówką. Wiesz, czego ci potrzeba.

— Jego. Wiesz, że brakuje mi tylko jego.

Rose wyciąga dłoń po wieszak, na którym wisi różowa, niezwykle krótka i całkowicie nie pasująca do reszty mojej garderoby, spódniczka.

Ta spódniczka.

Posyłam jej pełne politowania spojrzenie.

— Nie zamierzam nikogo udawać.

Siostra przekłada wieszak na zgięcie swojego łokcia i łagodnie ujmuje mnie w swoje objęcia. Przez chwilę po prostu się we mnie wpatruje, a czysta, siostrzana miłość wprost wylewa się z jej spojrzenia.

— Jeszcze nigdy nie byłam z ciebie tak dumna, jak przez ostatni miesiąc. — Uśmiecham się szczerze i zatapiam w jej niebieskich oczach. — Zadziwiasz mnie, wiesz? Nie wiem skąd bierzesz tę siłę, ale... spajasz naszą rodzinę na nowo.

Uśmiecham się na każde wspomnienie wieczorów spędzanych w gronie mamy, siostry i siostrzeńca. Uśmiecham się na myśl o popołudniowych przechadzkach do Claire. Cieszę się ze swojej pracy. Cieszę się z więzi rodzinnych, o które na nowo postanowiłam zadbać. I cieszę się, że wreszcie dbam również o siebie. Każdego dnia, w każdej minucie doby staram się myśleć tylko o tym, co będzie, a nie o tym co było.

— Mówią, że depresja rodzi się ze zbyt mocnego życia przeszłością i traumami, jakie ze sobą wniosła. Mówią również, że niepokój to obawa przed przyszłością i uporczywym imaniu się bojaźni o to, co nadejdzie. Mówią, że spokój jest tylko tu i teraz: że trzeba oddychać głęboko i smakować każdy oddech. Nie myśleć o dawnym zaduchu ani o możliwym miazmacie następnego lata. I wiesz co?

— Tak? — Rose lekko pociera kciukami moje nagie ramiona.

— Dla mnie to nawet ma trochę sensu. Musiałam jedynie zrozumieć go w prostszych słowach.

— Co w takim razie robimy? — Unosi rękę, z której zwisa wieszak ze spódniczką.

Wzdycham i naprawdę zastanawiam się nad rozwiązaniem, które mi proponuje. Wiem, jak ona to widzi i wiem, jak zobaczy to Benton: nowy start.

Ale, czy chcę to zrobić, będąc ubrana w coś, co nie jest wyznacznikiem mnie?

— To i tak jest dość szalone — mówię powoli.

— Szalone? — śmieje się Rose. Chwyta jeden z moich pukli i nawija sobie końcówkę na palec. — W życiu nie słyszałam o czymś bardziej szalonym, a ty się martwisz różową spódniczką?

— Chcę, żeby to było prawdziwe.

— Między wami nie ma już nic, co byłoby nieprawdziwe.

Spoglądam na drobną zmarszczkę na jej czole i zastanawiam się, jak bardzo moja siostra przeżywała dotąd ze mną moje życie. Do niedawna nie była dopuszczona do wiedzy o wszystkich jego składowych... ale teraz już wie. Wie o wszystkim.

O Jonah i Alice.

O mamie i Adley.

O Bentonie i Benjaminie.

O mnie.

To oczyszczające mieć kogoś, kto na mnie od podszewki, a mimo to mnie nie odtrąca.

Jeszcze mocniej ujmujące jest to, że mam na świecie dwie takie osoby.

Przytulam ją mocno, a potem ruszam po telefon, który ładuje się na stoliku nocnym.

* POV BENTON HAYS

Piątkowe popołudnie, które przeraża mnie bardziej niż wczorajsze, przedwczorajsze i wszystkie od ponad miesiąca.

Jebana cisza.

Obracam się w fotelu i patrzę na widok rozpościerający się z siedemnastego piętra.

Jakim cudem, ktoś może tak nagle wkroczyć do czyjegoś życia i zatrząść jego posadami?

Nie jestem w stanie dobrze jeść. Spać. Kurwa, nie jestem w stanie prawidłowo funkcjonować, jeśli nie wiem, co u niej słychać. Czy jest spokojna? Czy jest szczęśliwa? Bezpieczna? Czy ma wystarczające oparcie w rodzinie, aby poradzić sobie z syfem, który wypłynął na powierzchnię?

— Kurwa — klnę soczyście.

Mocno odpycham się od biurka, wstaję i zdejmuję marynarkę. Rzucam ją na biurko, a potem rozpinam koszulę, która również ląduje na biurku. Wciskam interkom i mówię:

— Alice, nie ma mnie dla nikogo poza... — Nie przyszła. Dlaczego by miała? — Nie ma mnie dla nikogo.

— Oczywiście — zawiesza się, jakby chciała jeszcze kontynuować.

— Dziękuję — dodaję miękko. Ta kobieta nie zasługuje na żadne nieprzyjemności, czy oschłość. Wręcz przeciwnie. Wręcz przeciwnie...

Wychodzę z gabinetu, a gdy tylko pojawiam się w drzwiach, Alice śledzi mnie uważnym spojrzeniem znad nowych oprawek. Są srebrne i nadają jej drapieżnego, kociego pazura. Jest jej w nich prześlicznie. Otwieram usta, żeby to powiedzieć:

— Zjemy razem kolację?

Co?

— Dobrze. — Równie zdziwiony jej pytaniem, co swoją odpowiedzią, opieram się dłonią o jej biurko. — Dziś?

Alice podsuwa pod moją dłoń opakowanie pełne jej ulubionych makaroników.

— Jeśli masz ochotę. Chociaż tak właściwie... myślałam bardziej o weekendzie. Co powiedziałbyś na kolację na promie rzecznym?

Unoszę wysoko brew, aż czuję, jak dotyka moich włosów.

— Jak dawno temu zarezerwowałaś stolik?

— Po tamtej nocy — przyznaje. Na chwilę odrywa ode mnie oczy, które stają się nieco chłodniejsze. Czekam więc, aż da mi znać, że znów czuje się komfortowo, aby kontynuować. — Zarezerwowałam ją na kolejny weekend. Ale...

— Nie wiedziałaś jak potoczą się sprawy, więc dałaś nam wszystkim czas na ochłonięcie, chociaż jedyne czego pragniesz, to najzwyklejsza kolacja. Ze mną.

To co zrobiła, pociąga cholernie wrażliwą nić w moim sercu. Kurwa. Ta kobieta naprawdę czekała ponad miesiąc, aby zjeść ze mną kolację.

— Co tydzień zapisuję się na darmowy dzień próbny kursu w mojej ulubionej piekarni — kontynuuje. — To jej pomysł. To dzięki niej, jadam swoje ulubione makaroniki, i... chyba nawet trafiły w gusta szerszego grona odbiorców, więc istnieje realna szansa, że trafią do podstawowej oferty.

Chwytam więc w dłonie drobny przysmak i podziwiam fioletowe ciastko, nadziane biało-zielonym kremem.

— To jest dla ciebie synonimem rozkoszy, Alice?

Przyjaciółka mocno popycha swoje biurko, które boleśnie obija się o moje udo.

Szczerzę się jak głupi szczeniak.

Jej oczy, jeszcze nigdy tak nie błyszczały. Nie, odkąd ją znam.

Ubóstwiam cię, mała małpko...

— Nie przeginaj, bo się znielubimy — odgraża się kobieta, ale jakoś zupełnie jej nie wierzę. Nie w tej kwestii.

I wreszcie ma odwagę, kurwa, to do siebie dopuścić.

Alice Kirk nie zostawi mnie.

Alice Kirk przyjaźni się ze mną.

Z całym mną.

Nie mogę już odrzucać części siebie, która uważała, że zawiodłem ją na każdym polu. Bo... bo nie tak działa przyjaźń.

— Napisała już?

Kręcę głową, ona zaś swoją kiwa.

— Jest piątek, może miała więcej spraw na domknięcie przed weekendem — mówi pod nosem. — Jestem pewna, że napisze. — To już stwierdza ostro i pewnie. Żarliwie.

Gdzieś za nami rozlega się świst wypadających komuś z rąk, papierów. I oby, kurwa, nie były ważne. Odwracam się i dostrzegam jedną z nowych asystentek, które zatrudniłem na dawne stanowisko Saylor.

Nie wiem, czy to ona harowała tak żmudnie i sumiennie, że nawet dwie asystentki nie spełniają jej standardów, czy po prostu nie są nią.

Zaciskam szczękę i odwracam wzrok. Jest jebany piątek i nie zamierzam niszczyć weekendu młodej dziewczynie.

— Ach, panie Hays! — krzyczy Mika, drobna, ciemnowłosa asystentka. — Widziałam w kadrach, że dziś... — ścisza swój głos, a stukot jej butów informuje mnie, że podchodzi bliżej. Mimowolnie spinam się, co mnie szokuje. Czyżby paradowanie z gołą klatą przy obcych kobietach już nie było dla mnie komfortowe? — To zebranie zarządu, to jakaś duża rzecz, prawda?

Odsuwam się o kilka kroków, zanim odpowiem.

— Nie. Kwartalne. — Patrzy na mnie tak wielkimi oczami, że nie muszę być ekspertem od czytania ludzi, aby wiedzieć, że czegoś ode mnie chce.

— To może mogłabym... mogłybyśmy... Ja i Brooklyn — wcale nie zatrudniłem jednej z asystentek tylko ze względu na jej imię — jest piątek — kończy, jakby to mówiło wszystko.

— Chcecie iść do domu? — Coś w moim tonie sprawia, że jej oczy natychmiast się szklą. Kurwa mać. Naprawdę nie chciałem jej straszyć. Odwracam się do Alice. — Też chcesz iść do domu?

Alice szybciej wachluje swoimi rzęsami. Jasny znak.

Chrząkam, bo czuję jak dziwnie mrowi mnie całe ciało.

— Ok. — Nawet Kirk opuszcza swoją gardę i wyraża jawne zdziwienie. — Napisz mail do całej załogi. Kończycie o pełnej trzynastej. Wszyscy.

Kradnę jeszcze jeden makaronik i kieruję się do gabinetu. Dla pewności rzucam jeszcze na odchodnym:

— Czyli macie siedemnaście minut, żeby opuścić firmę. Lepiej klep tego maila.

Siedemnaście minut i siedemnaste piętro będzie puste.

Parskam śmiechem. Bawi mnie to. Taki idiotyzm, a rzężę jak pojebany idiota.


* POV BENTON HAYS


Saylor Adams: To jeszcze nie ten dzień, ale myślę o Tobie. Proszę, nie odpisuj. Ufam, że jeśli coś by się działo, Alice dałaby mi znać.

To boli, ale jestem z ciebie zakurwiście dumny. Wreszcie stawiasz granice, mała małpko.


* POV BENTON HAYS


Saylor Adams: Dziś widziałam się z Claire. Myślę, że wiesz, po co. Przepraszam.

Wiem o co chodzi i wiem za co przeprasza. Sumienie mi świadkiem, że nie musi. Doskonale wiedziałem, że kiedyś pójdzie po te dokumenty.


* POV BENTON HAYS


Saylor Adams: Myślę o tobie.

Saylor Adams: Nie jestem jeszcze gotowa, Benton, ale myślę o Tobie.

Codziennie pisze.

A ja codziennie czekam.


* POV BENTON HAYS


Saylor Adams: Jak się czujesz?

Wpatruję się w tę wiadomość jak oniemiały. Została wysłana jakiś kwadrans temu, gdy byłem u Alice. Pieprzony kwadrans i żadnej kolejnej wiadomości informującej o tym, że mam nie odpowiadać.

Kurwa. To dziś?

Kusi mnie, aby odwołać spotkanie zarządu, i po prostu do niej jechać. Część mnie nadal myśli, że jestem miękkim fiutem, skoro ta jedna kobieta ma na mnie aż tak wielki wpływ. Za to druga część mnie... promienieje dumą, bo trwam ze sobą dzielnie. Kurwa... szkoda słów.

Podchodzę do przeszklonej oknami, ściany i podziwiam panoramę miasta, a słońce grzeje swoimi, jednymi z ostatnich, promieniami, moją szczęśliwą klatkę piersiową.

*

Benton Hays: :)

Powiększam treść wiadomości Bentona i gdyby tylko się dało, polubiłabym tego smsa. Jeszcze nigdy nie dostałam od niego emotki... No może emotka, to zbyt duże określenie, gdyż użył dwukropka i prawego nawiasu, ale... CHOLERNY BENTON HAYS WYSŁAŁ MI UŚMIECHNIĘTĄ EMOTKĘ!

Benton Hays: wiadomość głosowa

Mam wyciszony telefon, ale dźwięk przychodzącej wiadomości i tak rozlega się w mojej głowie. Serce niemal wyskakuje mi z piersi, gdy naciskam na wiadomość.

— Nic nie rozumiem i powinienem być kurewsko niepewny, ale jakimś cudem nie jestem. — Jego głos jest tak popieprzenie głęboko spokojny, że zgniatam telefon w dłoni i głośnikiem przyciskam do małżowiny usznej. Łaknę wszystkiego, co mogę wyczytać z jego tonu. — Czuję się nagi... — I zapewne stoisz właśnie bez koszuli, co? — Kurwa, pierdolę głupoty. — Słyszę jak się śmieje. Głośno. Żywo. Prawdziwie. — Dobrego dnia. Zamówiłem ci sernik z malinami na dowóz. Powinien niedługo dojść.

To ja niemal empirycznie doszłam, rudy orangutanie.

Mocno zaciskam mięśnie brzucha z ekscytacji. Nie odbiera mi jej nawet długi korek, w którym stoi moja taksówka.

— Proszę skręcić na najbliższy przystanek autobusowy — żądam. — Zapłacę, jak za cały kurs. Proszę po prostu mnie wysadzić.

Kierowca patrzy na mnie w lusterku, zupełnie niewzruszony. Pewnie podobne sytuacje są najnormalniejszymi, z jakimi się spotyka podczas swoich kursów.

Przeglądam się ponownie w puderniczce i zachwycam umiejętnościami siostry — umiem się malować, ale nie z taką wprawą, z jaką robi to ona.

Tak wiele przeszliśmy, a znamy się trochę ponad kwartał. Tylko tyle wystarczyło, abym była w stanie podjąć jedną z ważniejszych decyzji w moim życiu. Zaciskam usta, gdy kierowca parkuje na przystanku i robię wszystko, żeby nie myśleć o tym, co chcę zrobić.

Być na to gotowym, to jedno — mieć jaja by to zrobić, to zupełnie inny poziom brawury.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro