Rozdział 31 część 1
— Kochałam wszystko, co mogłam chłonąć pełną piersią. Dlatego wtedy pokochałam również ciebie. — Alice unosi wzrok, na Jonah, który plecami zasłania prawą część ekranu. — Byłeś tak żywy i umiałeś nauczyć mnie nowego poziomu rozkoszy, że weszłam w to z klapkami na oczach. Zamiast pokochać naszą relację, zafiksowałam się wyłącznie na tobie. Na tobie i seksie, który uzależnia mózg równie skutecznie, co najczystsza heroina. Kochałam cię za wszystko, co moje ciało było w stanie, dzięki tobie, poczuć.
Ja też — uzmysławiam sobie. Ja też pokochałam go tak mocno, za narkotyczną mieszankę, którą tylko on potrafił wlać do mojej głowy.
— Byliśmy razem ponad dwa lata, a mi, ten okres, zlewa się w jedną, niekończącą się przyjemność. To co robiłeś, co mówiłeś i jak mnie traktowałeś... nigdy później nie powtórzyło się z nikim innym. Od nikogo nie słyszałam tylu właściwych słów. Od nikogo nie otrzymałam tak adekwatnych reakcji i tyle czułości. Czciłeś mnie, jakbym została stworzona, aby być kwintesencją twojego życia — kontynuuje spokojnym tonem. Benton nie wie, co się dzieje w tamtym pokoju, ale chyba wyczuwa moje zdenerwowanie, bo kreśli delikatne kółka na moim udzie. — I to wszystko ukształtowało mnie w sposób, jakiego nie powinna zaznać już żadna kobieta. Bo to co zdarzyło się później jest winą nieleczonego uzależnienia, a nie... — głos jej drży — jedynie moją.
Jonah porusza się, i zaplata na piersi swoje ramiona. Wiem, że chciałby teraz coś odpowiedzieć, ale milczy. Dotrzymuje danego słowa i nie odzywa się. To tylko sprawia, że moje wyrzuty sumienia rosną.
— Nie rozumiem, po co to robimy — mówię głośno i stanowczo. — Żadna z nas już z nim nie jest, a każda posiada również te wspaniałe wspomnienia. Cała ta scheda wygląda na niepotrzebną krucjatę, bo zarówno Alice jak i ja, boimy się otwarcie przyznać, że po prostu lubimy... rozkosz. — Odchrząkuję, gdy moje gardło się zaciska. — Naprawdę nie chcę tego słuchać. Już się rozliczyłam ze swoją przeszłością, Benton. — Ponownie wiercę się w jego uścisku. — Benton, puść mnie! Nie jestem dzieckiem!
Nie reaguje.
W przeciwieństwie do Alice, która unosi swoją sukienkę i odsłania uda.
Zachłystuję się i zamieram.
Uda Alice są pełne czarnych, drobnych tatuaży, których treści nie jestem w stanie dostrzec, ale ich ilość... Jej uda wyglądają jakby były usiane wytatuowanymi piegami.
— To... — Cichy głos Jonah podrywa się na równi z jego ciałem, jakby zupełnie niekontrolowanie chciał zbadać, czym są owe tatuaże.
— Coś, czego nie masz prawa komentować. — Chłód w jej odpowiedzi jest drastycznym kontrastem, do spokoju, który dotąd starał się wybrzmiewać w jej głosie.
Jonah znów unosi ręce w poddańczym geście i lekko się przesuwa, aby usiąść na krześle. Jego głowa znajduje się teraz niżej, niż głowa Alice, która wciąż siedzi na wysokiej poduszcze.
— Każda gwazdka to kochanek, którym próbowałam załatać pustkę po tym, jak mnie od siebie uzależniłeś. Nie jesteś diabłem, Jonah Schmidt'cie. Jesteś socjopatą, który wydobywa, z młodych kobiet ich seksualność, i całkowicie ją anektuje. Robisz z nas zabawki, które są gotowe na wszystko. Bawisz się z nami w związek, w którym masz całkowitą kontrolę nad naszymi ciałami, a gdy zaczynamy się wykruszać czymś, nad czym nie masz kontroli: po prostu z nami zrywasz.
Brwi Jonah unoszą się tak wysoko, że uwydatniają jedną, długą zmarszczkę na jego czole.
O, kurwa...
Parskam krótkim śmiechem.
Nie wierzę. Po prostu nie wierzę. Nie w realność tego co mówi Alice — ma prawo czuć cokolwiek czuje, ale... Dlaczego wypowiada się w liczbie mnogiej? Dlaczego miesza mnie do tego szamba?
— Ja — szepczę twardo — byłam uzależniona przez samą siebie. Bo bałam się zaakceptować tę pożogę w sobie, a nie dlatego, że to on ją we mnie wykreował.
— Jeśli wciąż nie mam prawa mówić; nie pozwolisz mi również po ludzku cię przytulić; czy dasz mi przestrzeń dla kilku zdań? — Jonah pyta delikatnie, z wyrozumiałością i taktem.
Moja warga drży.
To właśnie taki człowiek. Ton jego głosu mówi więcej niż słowa, czy czyny. Nie umiałby tego zagrać. Wierzę, że Alice przeżyła i wszystko co czuje jest dla niej prawdziwe.
Nie wierzę, że Jonah Schmidt mieszał w naszych życiach z premedytacją.
I nie wierzę, że dałam się wciągnąć w pułapkę, którą na niego zastawili.
— Nie krępuj się — prycha Alice. Brzmi, jakby wróciła jej starsza, pełna siły wersja.
Wyłączam telewizor, a potem klepię mężczyznę w udo. Trzy razy.
Chwilę zajmuje mu rozplecenie ściśniętych kończyn oraz wyjęcie zatyczek z uszu. zupełnie jakby robił to w żółwim tempie, aby opóźnić nieuniknioną konfrontację.
Ze mną.
Świadomą i pewną siebie kobietą.
— Stań przede mną i spójrz mi w oczy — żądam, gdy jestem już pewna, że Benton doskonale mnie słyszy.
I mężczyzna — ku mojemu zdziwieniu — robi to, co zarządziłam.
Mierzę go oceniającym spojrzeniem. Chcę, żeby wiedział, co sądzę o tym, co właśnie miało miejsce. Jestem przekonana, że żaden szczegół nie umyka mu, gdy jego ciało napina się pod moim wzrokiem. Wiem doskonale, że nie takiej reakcji się po mnie spodziewał.
— Nie życzę sobie, aby manipulowano mną na lewo i prawo. — Unoszę palec, powstrzymując jego nadchodzącą, wraz z otwieranymi ustami, wypowiedź — Dostrzegam, co staraliście się mi pokazać razem z Alice. Widzę wyraźnie, że mój były partner ma pewien schemat w traktowaniu kobiet w swoich relacjach — zagryzam zęby na wnętrzu policzka — ale to nie oznacza z automatu, że muszę o tym wiedzieć. Nie określa również tego, że muszę czuć ten sam rodzaj krzywdy co Alice. Wspólny były partner nie definiuje identycznych traum. A to, że obie... byłyśmy w pewien sposób niezdrowo uzależnione od niego, nie czyni nas ofiarami. Lub niekoniecznie: jego ofiarami. — W tym momencie mój głos się łamie, bo Benton upada przede mną na kolano.
Na jedno, cholernie znaczące kolano.
Ten gest wydusza ze mnie całą pewność siebie.
I Benton to widzi.
Nie chcę, żeby widział.
— Potrzebuję odpoczynku. — Mężczyzna kiwa głową i chwyta moje palce. Mrugnięcie oka później, delikatnie, acz stanowczo, wyciągam je z objęć jego palców. — Od ciebie.
*
POV BENTON HAYS
Robię wszystko, aby ona nie uświadomiła sobie, że jednym zdaniem — czterema słowami — wyrwała mi z piersi serce i zostawiła całkowicie odsłonięte. Każdy oddech, który teraz biorę, należy do niej. To ku niej wędruje każda myśl w mojej głowie. Do niej wyrywa się każdy mięsień, który błaga o ruch w jej kierunku.
— Nie wiem ile potrzebuję czasu, ale jeśli istnieje jakakolwiek szansa, na naszą wspólną przyszłość, to jest nią chwilowa separacja.
Separacja — to słowo powinno brzmieć lepiej, niż koniec, ale pomimo słownikowej definicji, ja nie czuję, kurwa, żadnej różnicy.
— To co boli mnie najbardziej, to natychmiastowe zrozumienie, że każdym wykonanym podstępnie czynem, wykorzystałeś moje słabości, Benton. Słabości, z których wyspowiadałam się jeszcze zanim, w ogóle byliśmy razem. W Paryżu. — Stolica Francji gorzko wypływa z jej ust.
— Wiedziałem, że gdy usłyszysz ich rozmowę, to może zakończyć... nas.
Saylor Adams wstaje, i kurwa, przysięgam, że wygląda jak wcielenie dzielnej Artemis. To ona stała się łowcą. Wyłowiła ze mnie wszystko dobrego, co tylko się dało i sprawiła, że z całych sił wszystko to, wciąż dryfuje na powierzchni.
— I zaryzykowałeś. Dlatego ja nie zaryzykuję pochopnej decyzji. Muszę to wszystko przemyśleć. Daj mi na to przestrzeń. — Nie prosi. Nie żąda. Oznajmia.
Saylor Adams dba o siebie.
Kurwa, kocham to.
Gdy wychodzi, śmieję się pod nosem, jak ostatni kretyn.
Ironia życia sprawiła, że nie dałem się pokonać, każdej części we mnie, która kazała mi myśleć, że nie będę dla niej dostatecznym filarem i nie zdołam jej pomóc z przeszłością. Tymczasem, moja dzielna, mała małpka, każdym krokiem ku drzwiom, udowodniła mi, że te jej najfantastyczniejsze nogi, są dostatecznymi filarami dla niej samej.
Wyszła, choć musiało ją to cholernie wiele kosztować.
Wyszła, a ja zostałem.
Nie ma jej, ale wciąż jest we mnie.
Tak samo jak ja sam.
Derrick Holman miał rację.
Saylor Adams nie jest dla mnie ostatnią deską ratunku. Ona jest sobą. Z traumami, czy nie; z wiedzą, czy bez niej — Saylor Adams z całą pewnością już wie kim jest. I robi wszystko, aby się chronić.
Nie muszę tego robić za nią. Ona sama robi to wystarczająco dobrze. Obroni się również przede mną.
Pukanie do drzwi, wybudza mnie z transu. Chwilę później słyszę, piknięcie i do pokoju wchodzi Alice. Patrzymy sobie w oczy, gdy kobieta klęka naprzeciwko mnie i z nieskończoną miłością w zapłakanych oczach, rzuca się w moje otwarte ramiona.
— Tego właśnie potrzebowałam. — Odkąd ją znam, jej głos nigdy nie brzmiał tak głeboko. — Mam nadzieję, że ona również kiedyś zrozumie, i że nie zajmie jej to piętnastu lat.
— Jesteś moją bohaterką, Alice Kirk. Nikim mniej. Bohaterką.
Jej wątłe ramiona mocniej owijają się wokół mojej szyi, a moje przedramiona ciasno zakrywają większość jej pleców.
Pomimo tego, że nic nie jest teraz idealne, to mój świat wskakuje na właściwe miejsce.
— Kocham cię, szwagierko.
I chociaż tego nie mówię głośno, kocham również siebie. Bo skoro potrafię kochać boginię — skoro jestem w stanie walczyć z każdym wykrzyknikiem w swojej głowie i nie odcinać się od siebie — to z pewnością, jestem w stanie kochać Bentona Hays'a.
Bo ona mnie nie zostawiła. I jeśli nie zrobiła tego ona sama, to byłbym ostatnim, pierdolonym idiotą, gdybym ja zostawił jego — siebie.
*
Dzień później, w mojej skrzynce ląduje list od Bentona wraz z drobnym, kwadratowym przedmiotem, który czuję przez papier koperty. Pendrive.
Dostarczoną kopertę, bez znaczka pocztowego, przez tydzień traktuję, jak przesyłkę z wąglikiem, o którego przyniesienie, żartobliwie oskarżył mnie przy pierwszym spotkaniu. Uśmiecham się na to wspomnienie.
Pierwszy dzień pracy dał mi tyle energii, że zamiast metra, wybrałam prawie półtoragodzinny spacer po Nowym Jorku. Ale moje nogi nie zaniosły mnie pod moje mieszkanie. Stoję w zupełnie innej dzielnicy. I każdą komórką siebie, czuję, że właśnie tu chciałam dotrzeć.
Niebieska farba i dwa, białe gołębie wywołują uśmiech na mojej twarzy. W kilku krokach podchodzę do drzwi wejściowych małego domku, wciśniętego pomiędzy dwie, duże kamienice, i głośno pukam.
Poprawiam nieistniejące wgniecenie na ulubionym, czerwonym kombinezonie, gdy drzwi otwierają się, a Śnieżka wybiega szybkim truchtem i przytula się do moich łydek.
— Pamięta cię — cieszy się kobieta, która chwilę później staje przede mną w szeroko otwartych drzwiach. — A ty przypomniałaś sobie o mnie, prawda?
Nieco onieśmielona jej ciepłem, wyciągam dłonie i łagodnie chwytam jej prawą rękę.
— Niestety, bardziej niż o tobie, pamiętałam o depozycie, który pozostaje pod twoją pieczą — wyznaję zgodnie z prawdą.
— Pamiętasz i o mnie. — Z niecodzienną, jak na jej wiek, siłą ciągnie mnie ku wnętrzu swojego domu. Pilnuje, aby Śnieżka weszła za nami i zamyka drzwi na dodatkowy zamek. — Gdyby było inaczej, zapomniałabyś, że mam w sobie jeszcze trochę ikry. Dobrze, że nie kłamiesz, dziecko. To dla mnie ważniejsze, niż to, że nie wpadałaś na popołudniową kawę. — Posyła mi tak koci uśmiech, że mam wrażenie iż byłaby w stanie bez problemu sprawić, aby odwiedziny u niej znajdowały się w moim kalendarzu.
Claire Jones to kopalnia wiedzy o obu Hays'ach.
Kobieta wprowadza nas od razu do kuchni. Nie puszcza mojej dłoni, gdy wstawia czajnik elektryczny. Nie robi tego również, gdy wsypuje odpowiednią ilość kawy, nawet nie pytając, czy jej chcę. Nie zmienia tego również krótka przechadzka do jej sypialni oraz powolne otwarcie sejfu.
Claire robi to wszystko razem ze mną. Zastanawiam się, czy to na wypadek konsekwencji i gniewu właściciela tych dokumentów, czy to jej nieme przyzwolenie na naduzycie, na które się zdecydowałam.
Wracamy do małego salonu i siadamy na kanapie, która przyjemnie zapada się pod naszym ciężarem.
Kobieta od razu chwyta w swoje dłonie mocno parujący napój i głośno siorbiąc, pociąga dość spory łyk.
— To nie jest zakazane — mówi, a potem wciąga duży haust kawowego aromatu znad filiżanki.
— Ale to wciąż nadużycie. Interpretacja słów na swoją korzyść, wciąż może być nadużyciem.
— Co nie jest jasno zakazane, jest dozwolone. — Uparcie trzyma się swojej wersji.
Sięgam po teczkę, którą kładę na swoich kolanach.
— Czy jeśli potrzebuję tego, żeby poukładać sobie wszystko w głowie, wystarczy? Wiem, że to — potrząsam teczką — jest dokładnie tym samym, co zrobił on. To czysta hipokryzja.
Staruszka patrzy na mnie swoim czujnym, przeszywającym wzrokiem. Nie wiem ile wie i czy cokolwiek rozumie z mojego umotywowania, ale z pewnością nie robi nic, aby temu zapobiec. Bez żadnych dyskusji dała mi dostęp do tych dokumentów. Czy ona czuje się zmuszona do współpracy przeciwko interesom Bentona?
Spoglądam na rysunki, które wiszą na ścianach. Niektóre nie są w antyamie, zupełnie jakby pani Jones chciała mieć do nich fizyczny dostęp.
— Ja i mój Henry zawsze marzyliśmy o takim właśnie domku. — Brzdęk filiżanki odstawianej na spodek, brzmi przeuroczo. Jest kojący i kojarzy mi się z zabawą w dzieciństwie. — Niestety nasze finanse zawsze były zbyt szczupłe. Pewnego dnia, jeden z braci — nie wiem czy specjalnie nie podaje imienia — narysował ten domek i przyrzekł, że postawi go dla mnie własnymi rękoma. — Emocje w jej głosie sprawiają, że odrywam się od naszkicowanych projektów i odwracam się do niej. — Lata mijały, imperium rosło, a chłopiec który złożył mi to przyrzeczenie, dorósł. Miał pieniądze i chciał postawić ten dom wcześniej, ale... nie zgodziłam się.
— Nie chciałaś, żeby wydawał na ciebie pieniądze?
— Ależ skąd! — śmieje się kobieta. Czule klepie mnie po kolanie. — Ten dom w końcu i tak byłby jego, więc to właściwie inwestycja. Dom w Nowym Jorku nigdy nie straci na wartości, a jeśli jest dobrze ubezpieczony, to żadne zalanie również mu nie straszne, koszt zawsze zwróciłby się z zyskiem. — Śnieżka wskakuje pomiędzy nas i ociera się: o mnie swoim tułowiem, a o Claire głową. — Nie dopuściłam do tej budowy, dokąd nie zyskałam pewności, że sam, choć raz, chwyci za młotek. I pewnego wieczoru, po prostu do mnie przyszedł. Powiedział, że zerwał z Amelią. Nie chcę oczerniać tej dziewczyny, bo nigdy jej nawet nie poznałam, ale to co zrobiła, daje mi prawo przypuszczać, że Śnieżka by jej nie polubiła. — Głaszcze kota po główce. — Tego wieczoru był inny. Nie była to jakaś wielka zmiana, ale widziałam, że jego myśli są gdzie indziej. Benton był rozproszony, a to praktycznie nigdy mu się nie zdarzało. To powiedziało mi więcej, niż pytania, które mogły wtedy paść. Wiedziałam, że kogoś poznał i pozwoliłam na tę budowę.
Siedzę jak na szpilkach, z szeroko otwartymi oczami. Jestem cholernie ciekawa dalszego toku jej wypowiedzi.
— Zrobiłam to, bo chciałam, żeby sam się sprawdził. żeby zobaczył, czy jest w stanie wychylić się ze swoich betonowych okopów i pozwolić wyjść emocjom na wierzch. I mój chłopiec mnie nie zawiódł. Zrobił to. Wiem, że był na budowie i własnoręcznie wbijał gwoździe. Wrócił do czegoś, co kochał robić, a co na wiele lat zostawił za sobą. Możliwe, że nie chciał rozdrapywać własnych ran, ale według mnie... odbierał sobie jedną z przyjemności, aby się w jakiś sposób ukarać. Zresztą... odmawiał sobie nie tylko tej przyjemności.
Przypominam sobie jej komentarz odnośnie „jego kotłowania się w łóżku z kobietą", i uśmiecham się od ucha do ucha.
— Tamtego dnia, ja już wiedziałam. — Ona również się uśmiecha. — Może brzmi to nieco zbyt romantycznie, ale najwidoczniej od samego początku dałaś mu wystarczający powód, aby wziął się w garść. Więc sądzę... — znów sięga po filiżankę pełną, zabronionej przez lekarza, kofeiny — że zasługujesz na odrobinę tego, po co do mnie przyszłaś. Czas rozlać trochę kawy.
Lekko chichoczę, gdyż nawet w jej powiedzeniach króluje ten napój.
— Powiem mu o tym, że zabrałam tę teczkę.
— Wspaniale! — cieszy się kobieta, a ja zastanawiam się, jak bardzo liczyła na jakiekolwiek wspomnienie o odnowieniu kontaktu z Bentonem.
— Przysięgam, że konsekwencje spadną tylko na mnie.
— No ja myślę. — Jej spojrzenie robi się dziwnie... zawadiackie.
— Wiedziałaś, że kiedyś przyjdę?
— Gdybyś nie przyszła, nie miałabyś w sobie tej przekory, która go do ciebie przyciągnęła.
— Mówił...
— Znam go całe życie. Nie musi mi wiele mówić, żebym umiała ułożyć puzzle, kochanie.
Wzdycham głośno, i godzę się z tym, że zabierając depozyt bez pozwolenia, wchodzę w głąb szarej moralności.
— Dziękuję.
— O ile mnie pamięć nie myli, rozmawiałyśmy głównie o kawie i tym nicponiu. A za poruszanie takich tematów, nigdy nie musisz mi dziękować. Jego blada dupa i ziarna kawy, to moja ulubiona pożywka.
Claire Jones, pomimo wieku, z pewnością nie traci charakteru.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro