Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 25

— Lee, to zajebiście miłe, że za mną tęsknisz, ale... — Oddalający się głos Bentona budzi mnie całkowicie. Przeciągam się rozkosznie i szybko spoglądam na zegar przy jego łóżku. Czerwone cyfry układają się w nieprzyzwoitą wręcz, trzecią nad ranem.

— No trudno — jęczę i zwijam się z łóżka.

Skoro i tak już się obudziłam, równie dobrze mogę wziąć szybki prysznic, aby zmyć cały pot, który nieprzyjemnie oblepia moje ciało. Na palcach przechodzę przez miękki dywan i znikam w drzwiach prywatnej łazienki Bentona. Nie kłopoczę się zamknięciem drzwi, on i tak widział mnie już przecież nagą. Gdy zimny strumień wody trafia w kafelki obok moich nóg, zastanawiam się, jak to możliwe, że mimo wszystko, żadne z nas nie przekroczyło jeszcze granicy.

Żadne z nas nie nalega na seks. Pomimo tego, że hormony szaleją nam równomiernie: jakimś cudem nie czuję się źle z takim stanem rzeczy. To zadziwiające, że taka abstynencja, potrafi jeszcze bardziej pogłębić relację, bo dotychczas obstawiałabym raczej, że będzie to gwóźdź do romantycznej trumny.

Gdy gorąca para przyjemnie wypełnia kabinę prysznicową, wsuwam się pod strumień wody, który niewprawionego człowieka pewnie przyprawiłby o lekkie poparzenia. Ja zaś rozkoszuję się ognistym rozgrzaniem skóry. Zwłaszcza, gdy klimatyzacja w domu Bentona jak zwykle niemal odmraża mi tyłek.

— Saylor? — Nieco zbyt głośno woła. Zaraz potem widzę, że wchodzi do łazienki.

— Chcesz dołączyć? — mruczę, jednak mój głos nie jest do końca rozbudzony i nie brzmię na kogoś, kto byłby teraz skory do harców.

Chwytam lawendowe mydło i mocno pienię je w dłoniach.

— Tak. Nie powiadamiaj służb. Wiem o kogo chodzi, po prostu zapomniałem, że to ten dzień, a... — przerywa wypowiedź, a ja marszczę brwi w skupieniu. — Nie, zostaw to — oznajmia szorstko. — Będę tam w ciągu pół godziny. Pilnuj tylko, aby nic sobie nie zrobiła. Jeśli będzie próbowała, to tylko w takim wypadku dzwoń na alarmowy. Jeśli będzie grzeczna, powtarzam: zostaw to mnie.

Co?

Przypominam sobie jaki mamy dzień i przerażenie dosłownie ugina mi nogi.

— Say? — Benton rzuca się w moim kierunku. — Say! — syczy, a potem upuszcza telefon, który ląduje na mokrej podłodze prysznica.

Mężczyzna mocno przyciska mnie do siebie, a drugą ręką zakręca gorącą wodę.

Piecze mnie cała podświadomość i to, co właśni do mnie dociera. Zapomniałam jaki jest dzień. I kogo powinnam dziś pilnować.

Benton chwyta mnie pod nogi i szybko wynosi z łazienki. Sadza mnie na łóżku. Widzę jak bardzo jest na mnie skupiony.

— Cholera, Say — przeklina, wycierając mnie cienką kołdrą. — Nie wiesz, że gorące prysznice podnoszą ciśnienie? — grzmi, sprawnie wycierając moje ciało. Opieram dłonie na jego przedramionach, tak, że ruszają się razem z jego.

Jak mam mu to powiedzieć? Tyle razy chciałam to zrobić, ale za każdym razem coś mi przerywało. Żałuję. Cholernie żałuję, że on nie wie. Bo boję się, że gdy mu powiem, uzna, że specjalnie to przed nim ukrywałam.

— Jadę z tobą — mówię cicho, ale on nie zwraca na to uwagi. Przykłada palce do mojej tętnicy szyjnej i w skupieniu patrzy na zegarek. — Jadę z tobą — dodaję głośniej.

— Cicho. Liczę, kurwa — cmoka niezadowolony, a potem zaczyna od początku, bo widzę jak jego usta ponownie zaczynają niemo odliczać.

Mocno zaciskam dłoń na jego przedramieniu i odrywam ją od swojego ciała.

— Benton! — zwracam na siebie jego uwagę. Mierzy mnie gniewnym spojrzeniem. — Jadę z tobą.

— Nie mam mowy. Serce wali ci jak po maratonie. Kładziesz się i odpoczywasz. — Prostuje się, zrywając z siebie moje dłonie. Rozgląda się po pomieszczeniu, szuka czegoś. — Zamontuję tu jakiś jebany czujnik — mówi, znikając w łazience. — Przysięgam, że u mnie nie będziesz już się biczowała wrzątkiem. Nie widzisz do czego to doprowadza? Kurwa!

Gdy wyłania się z zalanym telefonem, ja już wciągam na siebie bieliznę.

— Co ty, kurwa, robisz? — pyta, na chwilę przystając w drzwiach.

— Jadę z tobą — powtarzam. Sięgam po pierwszy z brzegu t-shirt i wciągam go przez głowę.

— Nie, nie jedziesz. Nie będziemy się teraz sprzeczać, bo naprawdę się spieszę.

Podchodzi do jednej z komód. Z drugiej szuflady wyciąga kolejny telefon i włącza go, a ekran rozbłyska i oświetla pomieszczenie mocniej niż, poświata dochodząca z łazienki.

— Ja pierdolę — syczy — zapomniałem, kurwa. Jebana rocznica...

— Zaginięcia Adley — przerywam mu głośno. — Mojej drugiej siostry.

Benton unosi na mnie swoje spojrzenie. Z początku nie rozumie, ale po chwili, z każdą chwilą, na jego twarzy maluje się coraz większe zdziwienie. Omiata mnie wzrokiem, który mówi mi zbyt wiele.

Bowiem przez szok nie jest w stanie ukryć złości, tego rodzaju, której pragnęłam już nigdy nie zobaczyć.

Benton Hays właśnie się ode mnie odciął.

*

— Jeszcze raz — żąda szorstko. — Od początku.

Nie wiem, czy chce dokładnie zapamiętać każdy szczegół, czy martwi się jedynie ciszą, która zapanuje w aucie, gdy przestanę mówić. Ścieram jedną łzę spływającą po policzku i po raz drugi wyjawiam całą prawdę.

— Gdy miałam dwa lata, mama urodziła naszą najmłodszą siostrę, Adley. Podobno była najbardziej cicha i najgrzeczniejsza z nas wszystkich. Tak twierdzi zarówno mama, jak i Rose. Gdy mała się urodziła, Rosalie miała dziewięć lat, więc pamięta wszystko dosyć dobrze. — Spoglądam na jego zaciśniętą szczękę i napięte ręce, którymi trzyma kierownicę. Jest wściekły. Widzę jak się hamuje, aby nie wybuchnąć. — Starsza siostra opiekowała się nami podczas wakacji gdy mama z tatą ciężko pracowali. Żyliśmy w ładnym domku na przedmieściach, ale nie byliśmy specjalnie usytuowani, więc rodzice musieli solidnie pracować, bo chcieli zapewnić nam spokojne życie.

— Miałem na myśli początek tragedii, nie wasze narodziny — rzuca zgryźliwie.

Do diabła!

Mocno uderzam pięścią w siedzenie koło swoich ud.

— Wiem! — Mój głos jest nieco zbyt rozedrgany, ale nie potrafię się opanować, gdy wiem, jak bardzo spieprzyłam. Było tyle okazji, gdy mogłam mu wszystko powiedzieć, ale strach za bardzo mnie pochłonął. Chyba... — To był środek dnia. Rosalie zabrała nas na wycieczkę, bo bardzo chciała spotkać się ze znajomymi na Plumb Bitch. Była dumna z tego, że dojedzie tam komunikacją miejską i to z sześciolatką i czterolatką w spacerówce. To były inne czasy — zaznaczam wyraźnie, bo podświadomie czuję potrzebę wytłumaczenia zachowania siostry. — Rose posadziła nas w cieniu drzew, na piasku. Przygotowała dla nas różne zabawki, przyniosła wody w wiaderku i po prostu poszła bawić się ze znajomymi. Była od nas zaledwie kilkadziesiąt metrów...

— Streszczaj się — wtrąca sucho.

Zaciskam mocniej szczękę, bo wiem, że spieprzyłam. On powinien poznać tę historię wcześniej. I to nie jest pierwsza chwila, w której zdaję sobie z tego sprawę.

Zaciskam nerwowo nogi, a potem kontynuuję nie patrząc na niego.

— To stało się tak szybko, że ledwie to pamiętam. Nie dlatego, że byłam dzieckiem, tylko dlatego, że nawet ja nie zdążyłam krzyknąć w porę. — Wspomnienia wracają żywą rzeką. — Pamiętam szare spodenki. I buty... miał białe sportowe snickersy. Idealne do biegania. Zaraz potem pęd powietrza i chrzęst skrzypiącego piasku. Nie odwróciło to mojej uwagi od wody, którą rozlewałam na suchy piasek, aby zrobić nową babkę, która Adley mogłaby rozwalić swoją drobną piąstką. Dopiero gdy ją ulepiłam i podniosłam oczy do góry... — Gorzki smak rozlewa się po moim podniebieniu, gdy do krwi przegryzam wnętrze policzka. — Nie było jej.

Benton chrząka i trochę zbyt mocno bierze zakręt w prawo. Spinam mięśnie, żeby nie przechylić się na jego stronę.

— Nie rozumiem tej części. Jakim cudem żaden z nastolatków nie zdążył złapać porywacza? Mówiłaś, że pobiegli za nim całą grupą.

— Bo tak było — mówię, jakby ktoś pozbawił mnie emocji. — Gdy wreszcie odwróciłam swoją głowę i zaczęłam krzyczeć, Rosalie i jej przyjaciele natychmiast zorientowali się w sytuacji. Benton, moja mama...

— Nie mieszaj wątków — rząda. — Adley. Co z Adley?

Wybucham płaczem. Nie umiem powstrzymać tych emocji.

— Nie wiem! — krzyczę. Po prostu krzyczę. — Nie wiem co się stało z moją siostrą! Nikt tego nie wie! — Ze świstem napełniam płuca powietrzem. — Jedna z koleżanek Rose wzięła mnie na ręce, więc byłam z tyłu, gdy reszta ruszyła w pościg za porywaczem. Nie widziałam nic, poza tymi cholernymi spodniami! On biegł... Biegł tak szybko, że te kilkanaście sekund przewagi wystarczyło, aby zgubić grupę nastolatków w jednej z uliczek, niedaleko plaży. — Zbolały warkot opuszcza moje gardło. — Gdy ponownie zobaczyłam siostrę, widziałam, że leży zakrwawiona na chodniku. Ktoś pobiegł do jakiegoś sklepu, zatelefonować. Ktoś krzyczał o ratunek. Ktoś hamował Rosalie krwotok z rany na nodze. Tyle rzeczy stało się naraz, a ja byłam tak mała, tak przerażona, że nie wiedziałam na czym powinnam się skupić!

Skowyt, który słyszę brzmi tak przeraźliwie, że mam ochotę zatkać uszy i już nigdy nie słyszeć nic podobnego. Ból na nowo rozwiera cały swój wachlarz. Jakby ktoś tuż przed moją twarzą przeładował pistolet i przyłożył mi go do skroni, a moja adrenalina właśnie na wszystko to, próbowała odpowiedzieć.

A Benton... Benton nie mówi nic. Parkuje przed budynkiem, od którego wszystko się zaczęło, a ja nie mam nawet odwagi na niego patrzeć. Zamiast na nim, skupiam się na drobnej postaci, która w nikłej poświacie latarni, leży skulona pod dwupoziomową nieruchomością.

Mama. To moja matka. Irene Hattie Adams.

— Zostań w aucie.

Kładę swoją dłoń na klamce, ale ona mocno zaciska swoją na moim udzie, czym zwraca moją uwagę. Z wysiłkiem unoszę na niego swoje, rwące bólem, oczy.

— Do diabła, poradzę sobie! — grzmi. Mocno ściska moje udo, ale to jego gniewny wzrok boli bardziej. — Wiem, że to twoja matka, bo już mi to mówiłaś. Saylor, to ty musisz zrozumieć, co w tej chwili jest dla niej najważniejsze i pozwolić mi iść. Samemu — podkreśla gorzko. — Bo tak właśnie trzeba.

— To nie jest twój...

— To mój zasrany problem, od kiedy postanowiłaś się nim ze mną nie dzielić — syczy, gdy wchodzi mi w zdanie. — Ten jeden raz zrób wreszcie to, o co cię proszę. Zostań w tym jebanym aucie. Ja zajmę się resztą.

Chroń naszą Saylor Adams. Chroń ją, a ja zajmę się resztą — słowa z niedalekiej przeszłości przelatują przez moją głowę.

Kiwam głową.

Benton trzaska drzwiami, a bujający się samochód, niczym kołyska stara się ukoić rosnące we mnie otępienie.

POV Benton Hays

Wychodzę z auta i szybko rozglądam się, zanim przebiegnę na drugą stronę jezdni.

— Irene! — syczę, gdy moje oczy dostrzegają, jak kobieta całuje brudny beton. Odpowiada mi jej obłąkańczy śmiech. Kurwa. Znów jest pijana w trzy dupy.

Kucam na jedno kolano tuż przy jej głowie i sprawdzam, czy nie leży we własnych rzygowinach, jak już jej się nie raz zdarzyło.

— Irene, mówiłem, żebyś następnym razem usiadła na jebanym krześle — syczę, ale kobieta mnie nie słucha. Błądzi lewą dłonią po brudnej nawierzchni. Spomiędzy jej warg wydobywa się cichy bełkot, który jedynie ona rozumie.

Delikatnie odgarniam jej jasne włosy z policzka. To wtedy dostrzegam, że krzywizna jej nosa jest prawie identyczna, jak ta u Saylor. Niewielki, lekko zadarty ku górze nos.

To jej matka. To zawsze była jej matka.

— Kurwa, kobieto...

Podnoszę ją i opieram o swoją pierś. Szybko otrzepuję drobny żwir, który przykleił się do jej mokrego policzka. Przesuwam się trochę w lewo, aby zasłonić wszystko to, czego Saylor nie powinna zobaczyć.

— Odwiozę cię do domu, jak zawsze — obiecuję.

— Nigdzie nie chcę jechać — bełkocze, nagle szamocząc się w moich ramionach. — Moja córka...

— Tym razem rozumiem, wierz mi.

Mam ochotę rozjebać cały budynek i jeszcze raz przekopać go ze służbami. Bo jebany los postanowił wyjaśnić mi, co zdarzyło się w tym miejscu, osiemnaście lat temu.

Muszę przyznać, że pierdolone fatum ma chore poczucie humoru.

— Ile wypiłaś?

— Trochę — czka głośno, a potem śpiewa pół alfabetu. — Nie jestem tak pijana, jak powinnam.

Jej czoło zabawnie się marszczy, a ja zastanawiam się co właściwie mam, kurwa, zrobić? Przecież nie wpuszczę jej do auta, w którym siedzi Saylor. Złapią się za te blond kudły i pozabijają nawzajem.

— Pojebie mnie — wściekam się. Wyciągam telefon, a potem wybieram numer do Holmana. Odbiera po trzech sygnałach. — Przywieź swoją dupę pod Emmons Avenue obok mojej inwestycji.

— Stary, mam teraz bardzo miły czas z cudowną... — Jakiś szelest oznajmia mi, że nie jest sam — Piper.

— Holman — warczę.

Szelest rozlega się podobnie, ale tym razem wtórują mu protesty i jęki zawodu.

— Dobra, przecież się nabijam. Luz. Wiem, że nie dzwoniłbyś gdyby...

— Papier toaletowy, woda, aspiryna i worek na śmieci — wyliczam głośno.

— Ok, ok...

Rozłączam się i niemal od razu żałuję, że to zrobiłem. Jebany szczegół. Kurwa, mam nadzieję, że ten debil ruszy mózgiem na tyle, aby przyjechać furą, a nie cholernym motocyklem. Na zakurwisty wypadek, otwieram wiadomości i miło określam rodzaj maszyny.

— Będzie was więcej? — pyta zaczepnie Irene. — Nie chcę.

— Czego nie chcesz, Irene?

Chwytam ją pod kolanami i ostrożnie podnoszę. Kobieta jęczy, więc łatwo orientuję się, że niewiele brakuje, żeby zwróciła całą wkładkę, którą wypiła z kubka po kawie, leżącego nieopodal.

— Żyć! — krzyczy i znów próbuje się szamotać. Na szczęście jest drobna i bez najmniejszego problemu przyciskam ją do siebie, a potem zanoszę na to durne krzesło, kilka metrów dalej.

Kawałek żelastwa przykręconego do nawierzchni, które smętnie stoi przed wejściem na zamknięty teren pod przyszłą budowę, wydaje się ją wkurwiać, bo gdy tylko ją na nim sadzam, zapiera się nogami o ziemię i próbuje je ruszyć.

— Idź sobie! Co ty sobie myślisz?! Mam prawo tu być! — awanturuje się. Najwidoczniej nie jest tak pijana, jak myślałem.

— Mam sobie iść, tak? Żebyś poszła do najbliższego alkoholowego po buteleczkę lub dwie i udławiła się rzygowinami na jakimś brudnym chodniku? Tego chcesz?

Prycha i mruczy coś pod nosem, a potem macha, jakby chciała mnie przegonić jak natrętną muchę.

— Nie było cię tu rok temu — mówi, przymykając oczy. Odchyla głowę do tyłu i opiera ją o pomarańczową ścianę budynku.

Kucam przy niej, aby złapać ją, gdyby za bardzo przechyliła się w którymś kierunku. Kątem oka widzę jej córkę, która siedzi zwrócona w stronę siedzenia kierowcy. Kurwa. Mam nadzieję, że nie wyjdzie z tego zasranego auta. Jej problemami egzystencjalnymi zajmę się później.

— To ciebie nie było tu rok temu, Irene — poprawiam ją.

Marszczy czoło i powoli kiwa głową, a wokół głowy elektryzują się jej włosy od tarcia.

Chwila ciszy mija, gdy kobieta nagle otwiera oczy i bystro na mnie patrzy.

— Byłam u córki. — Kiwam głową. Dobrze, że jest w stanie przywołać wspomnienia z przeszłości. Nie będę miał aż takich wyrzutów sumienia, gdy zostawię ją w domu. — Ale nie u tej, u której powinnam — dodaje gorzko.

— Co masz na myśli?

— Rok temu moja najstarsza córka była w ciąży. W rocznicę zaginięcia byłam z nią. — Kopie mocno kawałek ziemi koło nogi krzesła.

— Jak na ironię, akurat dziś na zwierzenia nie muszę cię namawiać, co?

Uśmiecha się lekko, a to odejmuje jej lat. Irene to delikatna, posiwiała kobieta, której czas zdecydowanie nie odebrał urody. Matka Saylor jest od niej niższa, ma nieco pełniejsze usta i pociągłą, nie zbliżoną do kształtu serca, twarz.

Ale zdecydowanie można w nich dostrzec podobieństwo.

— Który to już raz się widzimy, dziecko? — Jej spojrzenie wędruje ku ciemnemu niebu. — Czwarty?

— Raczej trzeci — strzelam. Pamiętam, że budynek kupiłem już po tej cholernej próbie samobójczej Benjamina.

— Szkoda, że nie pamiętam lepiej. To mój obowiązek.

— Gówno prawda. Nie masz obowiązku tego rozpamiętywać. — Nie musi wiedzieć, że rozumiem akurat w tej kwestii ją rozumiem.

— Zaginęło ci kiedyś dziecko?

Nie odpowiadam. Dobrze wiem, jak dalej pociągnęłaby ten temat.

Zaraz...

— Zaginęło? Myślałem, że twoja córka została porwana.

Irene od razu cała się spina.

— Kto ci naopowiadał takich bzdur?! — Podnosi ton, a potem głośno czka.

— Więc opowiedz mi swoją wersję — proszę, tym razem mocno zaciekawiony jej wariantem wydarzeń.

Odwraca się, jakby jednak nie miała na to ochoty. Wykorzystując ciszę, odwracam się, aby zobaczyć, czy Saylor siedzi w aucie.

— To nie było porwanie. To było zaginięcie. Moja najstarsza córka zostawiła bez opieki pozostałą dwójkę moich dzieci. Gdyby nie poszła spotkać się ze znajomymi, nikt nie zabrałby mojej córki. To nie przestępca jest winny, tylko Rosalie, która stworzyła mu tę możliwość. — Moje oczy łączą się z przerażonym spojrzeniem Saylor. — Adley każdą swoją traumę zawdzięcza rodzonej siostrze. Nie wiem czy ona żyje, ale czasem... czasem modlę się, aby nie żyła. — Jej gorzki skowyt, rani dwa serca. Irene przyciska dłonie do swoich uszu i kuli się na krześle. — Wolałabym, żeby nie żyła... Och, mój Boże! Ta niewiedza jest najgorsza! Nie wiem... ja właśnie nic nie wiem! Nie wiem, czy ona żyje, czy cierpi. Nie wiem gdzie i jak dorastała. Nie wiem, czy jest zdrowa, czy potrzebuje lekarza. A może została tak bardzo skrzywdzona, że w bólu i męce konała gdzieś w samotności?! Bez matki, bez kogokolwiek, kto wziąłby ją w ciepłe objęcia... Nie umiesz sobie wyobrazić tej niewiedzy. Nie umiesz. Nie chcesz wiedzieć co przeżywam. — Mocno uderza się w pierś, a ja doskakuję do niej i chwytam jej pięści, aby nie mogła zrobić sobie krzywdy.

— Dla ciebie jestem pijaczką! — kontynuuje. — Zwykłą awanturniczką, która rokrocznie zbierasz z chodnika. I co z tego? Myślisz, że interesuje mnie co o mnie myślisz? Że cokolwiek z tego — kręci kółko palcem wskazującym — ma jakiekolwiek znaczenie?

— Irene, uspokój się, proszę — chłodno i rzeczowo staram się wywrzeć na niej nacisk. — Pozwól, że jeszcze raz opowiem ci o ekspertyzie którą zleciłem. Cholera, powiem lub zrobię cokolwiek, co powstrzyma tę kobietę od dalszej spowiedzi. Gdzie ten pieprzony Holman?! — Tamtego pierwszego razu, gdy dostałem wiadomość od informatyka, że pod moim budynkiem...

— Byłam tu jeszcze wtedy, gdy budynek nie należał do ciebie — przerywa mi — i będę tu, dokąd starczy mi sił.

— Pamiętasz, jak mnie zaskoczyłaś? — zmieniam temat.

— Mhm... — cicho się zgadza.

— Przyniosłaś ze sobą cały piknik. Gruszki, jabłka, czerstwy chleb...

— Ale zmyślasz, nicponiu. To była pizza, dobre wino, jakieś batoniki w czekoladzie. Same pyszności...

Delikatne szuranie odwraca moją uwagę. Po chwili światła reflektorów oświetlają ślepą uliczkę, w której jestem z Irene.

Holman wychodzi z auta i najpierw dostrzega nie mnie, a Saylor, która kilka metrów dalej wciska się w ścianę budynku, aby własna matka nie dowiedziała się o jej obecności. Dopiero potem jego zdziwione spojrzenie przenosi się na mnie. Kuca koło mnie i kładzie worek na śmieci razem z resztą rzeczy, o które go prosiłem.

— Hej — wita się nie wiadomo z kim. — Jak mogę pomóc?

Łączę się z nim wnikliwym spojrzeniem i bardzo cicho proszę:

— Odwieź ją bezpiecznie do mnie. Nie do niej — podkreślam. — Do mnie.

Derrick niemal niezauważalnie kiwa głową w kierunku, w którym znajduje się Saylor. Kurwa, na szczęście zrozumiał.

— Irene, możemy już jechać.

— Nie chcę nigdzie jechać! — Kobieta chwyta się spodu krzesła i zapiera, jakby to było wystarczające zabezpieczenie. — Możemy zostać tutaj.

— Nie możemy. — Mielę w ustach przekleństwo, bo nie chcę jej dodatkowo rozsierdzić. Gdyby nie Saylor, już dawno dałbym jej mówić. — Pojeździmy po mieście dopóki się nie uspokoisz, a potem odwiozę cię do domu. Wiesz, że to ci pomoże.

Irene lekko się uśmiecha, a potem czułym gestem przykłada dłoń do mojego policzka. Zastygam, bo pomimo ostrej woni alkoholu, nie do końca poczytalnego stanu i ogromnego bólu po stracie dziecka, ona postanawia okazać mi drobny, czuły gest.

Mnie.

Jedynemu człowiekowi, który ma możliwość przerwania prac na terenie, gdzie osiemnaście lat temu, po raz ostatni była widziana Adley Adams. Miejsca naznaczonego krwią jedynie tej z sióstr, która przetrwała. Ale, żeby tak pozostało, muszę chronić je obie. Saylor już i tak zbyt dużo usłyszała.

— Dobry z ciebie chłopak — mówi, klepiąc mnie po policzku. Nie mogę bardziej się z nią nie zgodzić.

Irene powoli wstaje, a ja obejmuję ją w talii, aby nie upadła, gdy zaczynam prowadzić ją do auta. Mijam Saylor po swojej prawej, która wciska się w ścianę tak bardzo, że nawet ja mam problemy, żeby dokładnie ją dostrzec.

— Nienawidzę tego dnia — mówi, blisko samochodu. Tak blisko, tego pieprzonego kawałka metalu. — To jedyny dzień...

— Połóż się z tyłu — wchodzę jej w słowo. Pociągam ją mocno, właściwie niemal ją niosę i wciskam na tylne siedzenie. — Gdybyś miała rzygać, użyj tego.

Kładę obok niej worek na śmieci i resztę rzeczy, które przywiózł Holman.

Kobieta sapie, opierając się o zagłówek kierowcy.

— Przysięgam, że to jedyny dzień w roku, kiedy brzydzę się swoimi córkami.

Zamykam z nią drzwi tak szybko, że kobieta w środku podskakuje, wystraszona. Przez chwilę po prostu stoję i nasłuchuję. Bo nie mam jebanej odwagi, żeby spojrzeć w tył. Nie chcę prowadzić tej rozmowy. Nie chcę, aby wiedziała, ile razy słyszałem jak jej rodzona matka błaga, aby tego dnia, jej własne dzieci nie żyły.

Brak ruchu, zamieszania czy histerii zmusza mnie do ruchu. Krok za krokiem okrążam auto, a gdy wreszcie się w nim znajduję: widzę ją. Nadal wciska się w brudną ścianę budynku, jednak tym razem, ktoś pokrzepiająco trzyma jej ramię. I to nie jestem ja. To nie mogę być ja.

Bo ja, jako jedyny cywil, oprócz jej matki, wiem, że w nieotwieranym od osiemnastu lat budynku, znajdowała się biała, dziecięca skarpetka i kilka ziaren piasku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro