Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 16

— Nie wierć się tak. — Hays warczy cicho. — Dostałaś owsików dupie, czy co?

— Po prostu mi niewygodnie — oznajmiam, odsuwając się od niego odrobinę. Mierzy mnie oceniającym spojrzeniem. — Daj już spokój. To ty wprowadzasz nerwową atmosferę.

Mężczyzna zerka na godzinę w telefonie.

— Czterdziestominutowe spóźnienie nadal uważasz za francuską różnicę kulturową?

Wywracam oczami, bo pyta mnie o to po raz kolejny.

— Od tego czasu możesz dopiero zakładać jakieś opóźnienie. Mówiłam, że możemy przyjść pół godziny później, a i tak będziemy pierwsi.

— To chore.

— Chore to jest to, że nie pozwalasz mi niczego zamówić, kiedy wokół nas unosi się pyszny zapach jedzenia.

Hays ze złością chwyta swoje menu i rzuca je przed moje oczy. Posyłam mu złośliwy uśmiech i otwieram kartę, ale i tak wiem, że moje danie będzie wysokoglutenowe. Kobieta potrzebuje czasem trochę kalorii.

Uważnie czytam opis każdego makaronu, gdy Hays chrząka. Podnoszę na niego wzrok, a on znów powtarza ten sam dźwięk.

— Ładnie dziś wyglądasz. — Ma na myśli mój biały, dopasowany garnitur i czarne bieliźniane body, które spod niego wystaje. — Z klasą i pazurem jednocześnie.

— Ja zawsze ładnie wyglądam — oburzam się. — Nie moja wina, że jesteś tak krytyczny, że rzadko raczysz to łaskawie zauważyć.

Hays wzdycha głośno. Nie ciągnie jednak tematu. Wpatruje się w widoczne przed nami, wejście do lokalu.

— Zamówię sobie makaron w sosie szpiankowym — decyduję.

— Niepotrzebne zielsko, które wlezie ci w zęby — odpowiada, bębniąc o blat palcami. — Ile można czekać, żeby ustalić jeden, pieprzony szczegół?

Hays do tej pory nie umie zrozumieć tego, co tłumaczyłam mu jeszcze w samolocie. Francuzi nie zaprosili go na spotkanie biznesowe. Chcieli jedynie pochwalić się swoim pięknym krajem i zjeść razem dobrą kolację. To będzie zwyczajne spotkanie towarzyskie i daję sobie za to uciąć końcówki swoich włosów.

— Nie gorączkuj się. Naprawdę nie masz powodu. — W karcie zwracam uwagę na kolejne danie. — To może makaron zapiekany z pomidorkami i fetą?

— Po skórkach od pomidorów będziesz żygała cały wieczór. Wystarczy, że ja się tym zmęczyłem. Nie będę cię targał po zagranicznych szpitalach.

— W Europie nawet jeśli nie masz wykupionego ubezpieczenia na podróż, to rachunek będzie śmiesznie mały w porównaniu z naszym. Opieka zdrowotna jest tu dużo tańsza — mówię nie podnosząc wzroku znad karty. — W takim razie wybieram grzybowy. Przekonałeś mnie. Zapomniałam, że uwielbiam ich Phallus Impudicus. Przypadkiem jest na nie sezon, więc idealnie.

Rozglądam się w poszukiwaniu wolnego kelnera, ale ten, który mija nas stolik niesie naręcze brudnych naczyń, więc nie zawracam mu głowy.

— Czy to nie jest przypadkiem trujący grzyb? — pyta z powątpiewaniem.

— A skąd. — Zamykam kartę i obracam głowę, aby spojrzeć mu w oczy. — Co prawda przy zbieraniu pachnie padliną, ale Francuzi usuwają z niego śluz i można go spożywać. To rarytas o niesłychanie wykwintnym smaku.

Hays wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować.

— Przepraszam! — zaczepiam po francusku kolejnego kelnera. — Poproszę dwa razy makaron ze sromotnikiem dla mnie i mojego szefa.

— Czy podać do tego coś do picia?

— Najdroższy szampan jaki macie i może... — odświeżam w pamięci kartę deserów. — No nie. Szampan i truskawki w czekoladzie wystarczą.

— Czy deser podać od razu z trunkiem?

Nie rozumiem, czy ma na myśli zamówiony szampan, czy dodatkowy alkohol w truskawkach, ale ochoczo kiwam głową.

— Mam nadzieję, że omówiłaś z nim listę alergenów.

— Sierści kota tam nie znajdziesz.

Mężczyzna chce odpowiedzieć, ale gdy do restauracji wchodzi dwóch mężczyzn, przybiera maskę obojętności. Oto nasi Francuzi.

— Co za uprzejmość z pana strony! — raduje się starszy mężczyzna, z ładnie przyciętą, ciemną brodą. — Zatrudnić tłumaczkę tylko po to, aby zapewnić nam komfort. To niebywały szacunek.

Mówi po angielsku z silnym akcentem, ale skoro ja go rozumiem, nie proponuję przejścia na francuski. Młodszy z nich, kurtuazyjnie obchodzi stół, aby obdarzyć mnie dwoma pocałunkami w policzek.

— Jacques Allard — mówi, wskazując na siebie, a potem na towarzysza. — A to mój brat, Francis.

Wspomniany brat, również okrąża stół i wita się ze mną równie serdecznie. Odwzajemniam uprzejmość, klepiąc go delikatnie po dłoni.

— Saylor Adams, ale pewnie to wiecie. Pan Hays wspominał, że mogę tłumaczyć na wasz ojczysty język, prawda?

Jacques kiwa głową, a Francis kurtuazyjnie odsuwa dla mnie krzesło. Siadam, a do braci zaraz podchodzi uprzejmy kelner, który podaje im po karcie dań.

— Skoro mamy za sobą formalne przedstawienie, chciałbym... — Uniesiony palec Francis'a przerywający jego wypowiedź szybko rusza się z lewej do prawej i na odwrót.

— Nie dyskutujemy o pracy przed podaniem deseru.

Hays delikatnie dotyka swoją łydką, mojej nogi. Kątem oka dostrzegam, że palcem wskazującym kręci pod stołem kółka, jakby prosił mnie o rozwinięcie tematu. Wywracam oczami, bo nie mam już siły do jego niecierpliwości.

— Panowie, a może spotkamy się na neutralnym gruncie? Omówmy szybko interesującą wszystkich kwestię, a potem skupimy się na przyjemniejszych tematach. Gwarantuję, że mam w zanadrzu wiele opowieści o Ameryce, które was rozbawią. — Pochylam się delikatnie, aby mój dekolt nieznacznie się rozchylił. Dokładnie takie samo zagranie jak na początku znajomości z Hays'em. — Do tej pory nie rozumiem idei sprzedawania ugotowanych już jajek. To delikatne produkty i najlepiej smakują na świeżo.

Młodszy z braci nie łapie się na moją przynętę, ale Francis, nie może oderwać wzroku od mojego dekoltu. Widzę, jak zachłannie sunie wzrokiem po moim biuście, który zasłania skomplikowany wzór z koronki. Jedno pociągnięcie spowodowałoby siatkę pęknięć, które ciągnęłyby się aż do pępka — wiem to, ponieważ to mój drugi egzemplarz dokładnie takiej samej bielizny. Gdy podnosi na mnie swój wzrok, widzę jak po jego twarzy przemyka iskra.

Jest mną zainteresowany.

Mój uśmiech się poszerza, bo odrobina biznesowego flirtu jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła.

*

— Służby powinny wystawić za tobą list gończy. Gdybyś wyemigrowała do Francji, byłaby to wielka strata dla Ameryki.

— Wielka strata dla twojego portfela. — Staję, aby lepiej ułożyć otartą kostkę. Naklejony plaster zdawał się nie do końca radzić sobie z powierzonym zadaniem, bo nieustannie zsuwał mi się niżej. — Poza tym listy gończe służą do łapania przestępców — mówię, lekko sycząc z bólu na końcu.

Hays chwyta moją rękę i zaciąga mnie na najbliższą ławkę. Prycham, gdy kuca przede mną, a potem delikatnie ujmuje moją obutą stopę, któą stawia na swoim kolanie.

— Dlaczego nalegałaś na spacer powrotny, skoro na nogach masz krwawą masakrę? — Stanowczo kręci cielistą szpilką, aby uwolnić moją nogę. Unosi ją do twarzy. W poświacie latarni na wewnętrznej stronie buta widzę zaschniętą plamkę krwi.

— Bo nigdy nie byłam w Ogrodach Tuileries nocą.

— To ważne? — Rozgląda się nerwowo. — Kurwa. Nie zostawię cię tu.

— Co? — Marszczę brwi.

— Potrzebujesz wygodnych butów — odpiera, uważnie śledząc wzrokiem grupkę trzech mężczyzn, która zbliża się do nas od prawej storny. Czuję jak się spina. — Poszedłbym po pieprzone klapki do supermarketu, ale tu jest zbyt niebezpiecznie.

Przesuwa swoją dłoń na ławkę, jakby chciał odgrodzić mnie od milczących przechodniów, którzy właśnie nas mijają.

— Nie rób ze mnie ofiary. Poprawię plaster i możemy iść. Oddaj mi go. — Próbuję wyszarpać but z jego uścisku, ale mi na to nie pozwala. Posyła mi filuterny uśmiech.

— O, nie! — Ciśnienie mi skacze. Instynktownie czuję, że coś się święci.

I nie mylę się, bo Hays zrywa ze mnie drugi but, a potem z całej siły posyła jeden za drugim w gąszcz drzew. Słyszę jego perlisty śmiech oraz szum poruszonych liści.

On się śmieje. Śmieje się tak prawdziwie, że nie jest mi żal tych butów. Przeciwnie. Oddałabym kilkanaście par, żeby tylko częściej tak się śmiał.

— Co teraz? — pytam, gdy się uspokaja. Jego oczy błyszczą dziecięcą energią. Sonduję go uważnym spojrzeniem. — Wyglądasz jak nowonarodzony. Cieszę się, że tak szybko przeszło ci wczorajsze zatrucie.

Hays uśmiecha się od ucha do ucha i staje przede mną plecami.

— Wskakuj. Mam dziś dobry dzień. Mogę być osłem.

— Dam radę, dziękuję — oznajmiam, wstając z ławki. Staje obok niego. — Chcesz iść dookoła całego ogrodu, czy tamtędy? — Wskazuję kierunek, w którym znajdował się nasz hotel.

Hays schyla się i zbliża swoje usta do mojego ucha.

— Bierz, kiedy dają. — Ogólna wesołość wciąż pobrzmiewa w jego głosie. — Wskakuj mi na plecy. Jeśli chcesz, to obejdę jeszcze raz te pieprzone drzewa, jeśli tego właśnie chcesz.

Unoszę brwi w szczerym zdziwieniu. Co takiego sprawiło, że mój szef tak dobrze się bawi? Dlaczego jest tak skory do niesienia pomocy i dlaczego...

— Adams, przestań analizować — przerywa mój tok myślenia. — Proszę.

To jedno słowo czaruje szybciej niż powinno. Zrzucam na sam tył głowy wszystkie możliwe „ale", kładę dłonie na jego barkach i podskakuję. Mężczyzna łapie mnie pod udami i niespiesznie rusza do przodu.

— Daj znać, jeśli z tyłu usłyszysz coś podejrzanego — mówi, a potem podrzuca mnie lekko do góry. Wydaję z siebie urywany pisk.

— Wszystko co dziś mówisz jest mocno podejrzane! — krzyczę, bo Hays co rusz zwalnia to przyspiesza, sprawiając, że nie jestem w stanie przewidzieć jego następnego ruchu.

— Dziękuję — odpowiada miękko, a ja jeszcze bardziej nie dowierzam w jego słowa.

— Na pewno dobrze się czujesz? Może niestrawność dopiero zaczyna cię kopać?

— Adams... — po wewnętrznej stronie ud czuję jak jego klatka piersiowa się napręża od wdychanego powietrza — dzisiejszego wieczoru pomogłaś mi, choć obstawiałem, że zrobisz wszystko, aby choć trochę przedłużyć moje męczarnie. I oboje dobrze wiemy, że mogłabyś to zrobić. Omówiliśmy konkrety tylko dzięki twojej finezji w prowadzeniu spotkań biznesowych. Nie spotkałem nikogo, kto tak dobrze poradziłby sobie z wyegzekwowaniem stosownych ustaleń. W dodatku jedząc makaron z trutką na szczury.

— Był pyszny — odnoszę się do jego ostatniego zdania. Resztę pomijam. Tyle komplementów wymaga ode mnie dłuższego trawienia ich w głowie.

Hays skręca w lewo, dzięki czemu jesteśmy teraz jeszcze bliżej Sekwany. Pomimo ciemności dostrzegam jak powierzchnia rzeki błyszczy od światła przybrzeżnych latarni.

Dłuższą chwilę po prostu milczymy. Dla swojej wygody, opieram swoją brodę o jego głowę. Gęste włosy lekko unoszą się, gdy wydycham nosem powietrze.

Ten Paryż jest inny. Miasto wciąż było to samo, ale obecność Hays'a zmieniła wszystko. Przestałam postrzegać je jak kołyskę zakochanych — romantyczną otulinę, która niwelowała wszystkie problemy goszczących tu par. Paryż usypiał każdy problem. Pozwalał cieszyć się miłością, zachwycać architekturą i smakować nowych doznań kulinarnych. Współrzędne geograficzne, które każdy związek wprawiały w leniwy, miłosny letarg. Francuska stolica zagłuszała troski i smutki. Mamiła fantazją wyjęta wprost z sennego marzenia. I jak każda bajka, miała swój koniec.

Wraz z końcem wyjazdu następował powrót rzeczywistości. Nie inaczej jest również teraz, gdy jak bumerang uderza we mnie wszystko, co stało się wczorajszego wieczoru.

Znam tajemnicę Hays'a.

Niezwykłą i najbardziej nieoczywistą rzecz jaką przyszło mi usłyszeć na jego temat. Jeśli informacja jest prawdziwa, los nie pozostawi mi wyboru. Będę musiała to wszystko zakończyć. Dla jego dobra.

*

— Musisz iść do swojego pokoju. — Cichy szept rozlega się tuż za moją głową. Czuję, że leżę w bardzo niewygodnej pozycji, bo boli mnie dół kręgosłupa. — Saylor, musisz ze mną współpracować. Inaczej żadne z nas porządnie się nie wyśpi.

Unoszę powieki, a odrobina śliny spływa po mojej brodzie i wsiąka w materiał, o który się opieram. W jego ramię. Musiałam zasnąć, gdy niósł mnie na swoich plecach.

Chwytam się jego ramion, ale nie schodzę od razu. Czekam do momentu, aż obudzę się całkowicie. Mężczyzna nie narzeka. Daje mi potrzebny czas. Bez narzekania. Hays okazuje mi przyjacielskość. Na którą chyba nie zasługuję.

Zsuwam się gładko po jego plecach. Gdy odwraca się, aby na mnie spojrzeć, spuszczam swój wzrok na torebkę. Nieporadnie rozsuwam zamek i staram się w niej znaleźć kartę do pokoju.

— To prawda. Muszę już iść. — Kiwam mu głową na pożegnanie, szybko go omijając. Jednak on obejmuje moje przedramię i zatrzymuje mnie w miejscu.

— Nie dokończyłem myśli — mówi miękko. Łagodnie. — Kiedy mówiłem, że twoja emigracja byłaby stratą dla naszego kraju... — drugą dłonią obejmuje moje palce, po czym przyciąga dłoń do swoich ust i na przegubie zostawia niemalże czuły pocałunek. Moja dolna warga momentalnie drży. — Nie mówiłem tylko o sobie.

Spuszczam swój wzrok jeszcze niżej, a on kojąco masuje kciukiem mój nadgarstek.

Nie chcę, żeby mówił mi te wszystkie rzeczy. Nie teraz, gdy najprawdopodobniej poznałam prawdę, której nigdy nie będzie chciał przede mną ujawnić. Jestem zła na Jonah, za to, że odebrał mu przywilej posiadania tego sekretu na własność. A może, oblewa mnie jedynie żałość, że to może być prawdą, która na zawsze odetnie mi szansę bycia nią z nim.

— To prawdopodobnie ostatnie dni, gdy jestem u ciebie zatrudniona — szepczę, próbując odciąć się od wszystkiego co chciał powiedzieć.

— To coś znaczy? — Zacieśnia uścisk na moim przedramieniu, aby zwrócić na mnie swoją uwagę.

Kiwam głową.

— Nie będziesz musiał już spędzać swojego czasu w moim towarzystwie. Nie będę przeszkadzała ci w posiłkach, ani denerwowała w pracy. Nie popsuję też kolejnego twojego sprzętu. — Patrzę w jego oczy i dostrzegam w nich niezmierzony spokój. — Po powrocie przestanę być problemem.

Masuje kciukiem moje przedramię. Mimo, że robi to poprzez materiał mojej marynarki, dostaję gęsiej skórki. Ten gest jest tak zaskakująco czuły, że w ogóle do niego nie pasuje.

— Jak myślisz, co się stanie, gdy rzucisz mi na biurko swoje wypowiedzenie? — pyta cicho i spokojnie.

Zanim odpowiem, przełykam ślinę, bo z nagłych emocji zaschło mi w gardle.

— Po prostu. Twoje życie znów wróci na swoje normalne tory.

Hays przekrzywia głowę, a ten ruch sprawia, że wygląda jak drapieżnik namierzający swoją zdobycz. Silnym ruchem przyciąga mnie za przedramię. Wystrzelam do przodu, potykając się o własne nogi, ale uchwyt Hays'a szybko przywraca mi równowagę. Mężczyzna kładzie moją otwartą dłoń na swoim sercu.

— Powiedz, co takiego się stało, że w ciągu jednej nocy zamieniłaś się w kompletnie inną Saylor?

To zdanie wyprowadza mnie z równowagi.

— Przestańcie mi to mówić! — syczę, próbując wyrwać dłoń z jego uścisku. — Mam prawo być taką Saylor jaką tylko zechcę, a nie jedną, wyobrażoną wersją kogokolwiek!

Lekki uśmiech z odrobiną kpiny rozświetla jego twarz.

— Dokładnie. Masz prawo być taką wersją siebie, jaką tylko zechcesz. I nie neguję tego. — Pochyla się, a jego rude włosy odrobinę zsuwają się na jego czoło. Jakby los chciał, abym nie zobaczyła drobnej zmarszki zmartwienia, która pojawia się, zanim kosmyki spoczną nieruchomo na jego skórze. — Martwi mnie jednak druga część mojego pytania. Pytałem o to co się stało poprzedniej nocy, a ty za to wspomniałaś o kimś jeszcze. — Pochyla się tak bardzo, że czołem prawie dotyka mojego. Moje oczy szklą się od wspomnień wczorajszej nocy. — Co stało się w Paryżu?

Pod palcami czuję jak jego serce dudni mocniej niż jeszcze przed chwilą. Rytm jaki nadaje, przywodzi mi na myśl spowolnienie czasu, które często występuje przed wypadkiem. To chwila, w której mamy czas uświadomić sobie, że zaraz stanie się coś nieodwracalnego. Coś, co wpłynie na naszą przyszłość w taki sposób, że na zawsze zapisze się w naszej przeszłości. Bo niektórych wydarzeń nie pamiętamy po latach. O innych zmieniamy zdanie, perspektywę. Ale są i takie wydarzenia, których znaczenie zawsze pozostaje niezmienne. Nie ma na nie wpływu czas, nasza dojrzałość ani perspektywa.

I właśnie to teraz czuję. Wiem, że teraz się wszystko zmieni.

Hays tężeje, gdy samotna łza spływa po moim policzku. Nie śledzi jej trasy, tylko w piorunującym znieruchomieniu wbija wzrok w moje oczy.

— Rok temu zostawiłam tu kawałek swojego serca.

— W Paryżu?

— Tu — odpowiadam ochryple. — W tym hotelu. — Odchrząkuję. — Piętro wyżej.

Hays bez cienia zwłoki oplata mnie swoimi dłońmi i mocno przyciąga do siebie. Z ręką przyciśniętą do jego serca, daję zamknąć mu się w swoich ramionach. Oddycha głęboko, jakby chciał złapać powietrze za nas oboje. Wciskam się w jego twardą pierś i chowam w niej twarz. A on mi na to pozwala. Cofa nas parę kroków w tył. Słyszę sygnał poprawnie odczytanej karty, a zaraz potem lądujemy za drzwiami jego pokoju. Gdy tylko wsuwa kartę w elektroniczny czytnik wewnątrz pokoju, zalewa nas otulająca poświata. Hays jednak nie rusza się. Przyciska mnie do siebie, jakby od tego miało zależeć jego własne życie.

— Chcesz...

— Opowiedzieć ci co tu się stało? — Przerywam jego wypowiedź.

— Tylko jeśli sama tego chcesz.

Wolną dłonią obejmuję go za kark, aby przytulić się do niego jeszcze bardziej. Możliwe, że mam na to ostatnią możliwość w życiu.

— Nie będziesz mnie chciał już po tym znać.

— Coś pieprzysz. — W jego głosie słychać odrobinę zdenerwowania. — O czymkolwiek teraz myślisz, to już jest przeszłość. Na nią żadne z nas nie ma wpływu. Dlatego — Kojąco pociera dół mojego krzyża — nie interesuje mnie co odjebałaś w swoim życiu. Nie spieprzyłaś tego ze mną, więc nie mam prawa cię za cokolwiek oceniać. Czy to jasne?

Wciągam nosem jego męski zapach zmieszany ze świeżym zapachem, którego nietypowo użył. Podoba mi się. Tak samo jak jego dzisiejsze zachowanie. Jeszcze nigdy nie ofiarował mi tyle wyrozumiałości.

— Czy w zamian odpowiesz mi, dlaczego tak inaczej się zachowujesz? — Hays zatacza coraz mniejsze kółka, aż w końcu rozkłada dłoń w dole moich pleców, zatrzymując wytworzone, przez ruch, ciepło.

— Och, to żadna tajemnica. — Głos w jego klatce wibruje w moich piersiach, gdy mówi. Moje sutki mimowolnie twardnieją. — Powoli dajesz mi się poznać, a mnie podoba się to, co odkrywam.

Unoszę głowę w zdziwieniu. Muszę na niego popatrzeć i przekonać się, czy rzeczywiście mówi prawdę. Wpatruje się we mnie spokojnymi, niemal ufnymi oczami. Brak typowego przebłysku złości sprawia, że wygląda jak ktoś zupełnie inny. Jego szczecinę pokrywa delikatny zarost o ton ciemniejszy niż kolor jego włosów. Mam ochotę przejechać po nim dłonią i sprawdzić, jak bardzo mnie pokłuje.

— Nie wiesz o mnie jeszcze wielu rzeczy. Nie jestem tak... — przypomina mi się jego domniemany sekret, który wyjawił mi Jonah, co sprawia, że na moment jedno słowo nie chce wypłynąć z moich ust — niewinna, na jaką wyglądam.

Hays uśmiecha się, ale w tym geście nie dostrzegam żadnej kpiny.

— Saylor Adams — przyciska moje przedramię mocniej do swojej piersi — nigdy nie zapomnę, jak w szpilkach i obcisłej mini wparowałaś do mojego gabinetu. Byłaś bezczelna, wyszczekana i nieskrępowana. Gwarantuję ci, że od momentu, w którym cię poznałem, nie miałem złudzeń co do twojej niewinności. Ale niewinność ma różne wymiary, więc niezależnie za jak diaboliczną sie uważasz, nie wpisywałbym cię od razu na listę oczekujacych do piekła. Masz silniejsze morale niż niejeden znany mi człowiek.

Od razu czuję wstyd. Nie potrafię docenić komplementu, gdy policzki płoną mi z zażenowania. On przecież nie wie, co zrobiłam z Jonah.

I wcale nie myślę o dalekiej przeszłości.

— W takim razie, co powiesz o zdradzie? — cicho wbijam pomiędzy nas ostry sztylet. Jego źrenice na chwilę się rozszerzają, aby zaraz potem się mocno skurczyć. Nie umiem powiedzieć mu wszystkiego, gdy tak dokładnie widzę wzbierającą w nim zmianę. Dlatego rzucam się na jego szyję. Odrywam stopy od podłogi i oplatam go każdą możliwą kończyną. A potem zaczynam mówić.

Mówię mu wszystko, co zdarzyło się w moim życiu odkąd go poznałam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro