Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11


Z niekłamanym podnieceniem podchodzę do biurka Alice. Kobieta powoli podnosi swój wzrok. Najpierw zauważa pięknie kolorowy bukiet kwiatów, a zaraz potem opakowanie z jej ulubionymi makaronikami.

Wyszukanym, niespiesznym ruchem poprawia mankiety swojej wyprasowanej do granic możliwości, koszuli, aż wreszcie swoje spojrzenie kieruje na mnie.

— Pan Hays już na ciebie czeka. — Kiwam głową, bo obie doskonale wiemy, że byłam z nim umówiona na dziesiątą. Lekko przesuwam palcem po blacie, aby popchnąć słodki prezent w jej stronę.

— Myślę, że powinnaś je jak najszybciej otworzyć.

Patrzy na mnie z powątpiewaniem, ale moje oczy skrzą się taką radością, że jej ręka samoistnie sunie w kierunku czarnego pudełka z logo jej ulubionej cukierni.

Gdy podnosi wieczko, naszym oczom ukazuje się szesnaście równo ułożonych słodkości. Wszystkie o smaku porzeczkowym z waniliowo-pistacjowym kremem.

Kobieta minimalnie unosi swoją cienko wydepilowaną brew i nie okazując ani krzty emocji więcej, zamyka pudełko. Czekam cierpliwie, aż znów podniesie na mnie swoje spojrzenie, a gdy tak się dzieje, z całą pokorą na jaką mnie stać, głośno mówię:

— Przepraszam cię za to, że perfidnie wykorzystałam twoje dobre imię, aby dostać się do H. Creator. Nie będę się wybielać i mówić, że mam ważne powody, bo nie będzie to fair. Moje powody są ważne tylko dla mnie, a decyzję o sposobie wtargnięcia do firmy podjęłam sama. Nie chcę, żebyś traciła przez to na reputacji, wobec czego wysłałam do wszystkich pracowników mail, w którym wyjaśniam nieco swój fortel.

Kobieta poprawia cienkie, granatowe oprawki na nosie, a potem skupia uwagę na monitorze. Kilka szybkich ruchów myszką, parę stuknięć w klawiaturę i odnajduje to, o czym mówię. Jej usta nieznacznie unoszą się w wyrazie lekkiej aprobaty, gdy uważnie studiuje treść maila.

— Cóż... to przynajmniej pokazuje, że masz jakieś wartości moralne — stwierdza nieco udobruchana, Alice. — Ale następnym razem mogłabyś również wspomnieć, że zapewniłam ci najgorszą pracę pod słońcem.

— Słucham? — dziwię się.

— Skoro już tak bardzo dbasz o moją reputację, musisz wiedzieć, że nie zależy mi na jej ocieplaniu. Podoba mi się tak, jak jest.

— Lubisz, gdy ludzie boją się z tobą rozmawiać? — Mimowolnie się prostuję, bo czuję, że Alice udzieli mi zaraz lekcji życiowej w stylu korporacyjnego kodeksu zasad.

— Nie muszę kolegować się ze współpracownikami. — Chwyta mgiełkę odświeżającą i psika nią na swoją odsłoniętą szyję. — Nie wnoszą nic wartościowego i zabierają mój cenny czas.

— Mówisz o plotkach? — Próbuję zgadnąć.

Kobieta wzdycha głęboko, a jej wzrok na krótką chwilę ucieka w stronę pudełka z makaronikami.

— Jak myślisz, ile lat pracuję dla pana Hays'a?

Pytanie z gatunku podchwytliwych. Nie wiem nawet ile lat prowadzi swoją firmę.

— Trzy — strzelam. Pewność siebie, którą udaję, może być kluczem, bo kobieta nie mierzy mnie swoim słynnym spojrzeniem z gatunku modliszka kontratakuje.

— Piętnaście.

Mrugam ze zdziwienia. To by oznaczało, że musieli się poznać już na studiach. Nie wierzę, żeby Hays miał więcej niż trzydzieści pięć lat, dlatego ich znajomość musiała zacząć się na uniwersytecie.

Cholera. Ciekawe jak dobrze go zna?

— To bardzo długo — przyznaję, choć to oczywiste.

Nie umiem sobie wyobrazić jakie umiejętności społeczne trzeba posiadać, aby wytrwać półtorej dekady w tak bliskiej znajomości z takim indywiduum. Charakter Hays'a nie raz dawał o sobie znać i nie były to złośliwe wybryki.

Piętnaście lat z tak brutalnie zjadliwym człowiekiem na pewno potrafiło zszargać psychikę człowieka.

Ale nie Alice.

Ona zdaje się być odporna na jego charakter. Albo przynajmniej ma na tyle dostosowaną skórę, że udaje jej się trwać w tej znajomości — a może nawet i przyjaźni — bez większego uszczerbku na zdrowiu. Fakt faktem, Hays była dla niej dużo bardziej uprzejmy niż dla kogokolwiek innego, więc musiała czymś zaskarbić sobie jego zaufanie na tyle, żeby nie starał się ukatrupić jej swoimi wybuchami złości.

Skąd ona się bierze? Dlaczego dorosły człowiek, dobrze ustawiony z ciepłą rodziną od siostrzanej strony, potrafi tak ostro reagować na najmniejszy niesprzyjający bodziec?

Czemu nie potrafi zapanować nad swoimi emocjami, zwłaszcza w środowisku pracy, gdzie w każdym pomieszczeniu kręci się pracownik, który po zwolnieniu chętnie pozwie go o zadośćuczynienie za szkody moralne czy emocjonalne?

— Na tyle długo, aby moja reputacja zimnej suki stała się jedyną tarczą, która odcina mnie od plotek o tym, jak to ja dostałam pracę u szefa. — Alice przerywa moje rozmyślania.

Oblewa mnie silne uczucie współczucia.

— Naprawdę? — Nietypowa gula blokuje moje gardło. Patrzę na nią nieco przychylniej. — Chcesz mi powiedzieć, że ciebie również oskarżali o karierę przez łóżko?

Kobieta uśmiecha się gorzko, a kąciki jej oczu pozostają gładkie i wolne od mimicznych zmarszczek.

— Tak jest, gdy ludzie nie rozumieją powodów, dla których lubię z nim pracować. — Powiedziała z nim, a nie dla niego. — Co do reszty: zawsze znajdzie się ktoś, kto zazdrości ci czegoś. Pieniędzy, szacunku, pozycji w pracy. W moim przypadku nikt nie dowierzał, że dziewczyna bez studiów może pracować dla kogoś tak ambitnego jak pan Hays.

Alice chwyta jeden z makaroników i niezwykle eleganckim ruchem, odgryza drobny kawałek słodkości. Mruczy z uznaniem, więc raduję się w duchu, że udało mi się sprawić jej małą przyjemność.

Jednocześnie staram się nie myśleć o tym, co właśnie powiedziała. Brak studiów nie pozwolił jej się nad sobą użalać i jakimś cudem, była zabójczo skuteczniejsza niż ktoś z dyplomem.

Przynajmniej na stanowisku u piekielnie wymagającego Hays'a.

Mojej uwadze nie umyka również fakt, że kobieta zawsze mówi o nim per pan ewentualnie nazywa go szefem.

Alice Kirk szczerze szanuje tego człowieka, a piętnaście lat to szmat czasu na poznanie człowieka. Gdyby był zły do szpiku kości, raczej nie miałby tyle szacunku u tej kobiety.

— Jak poradziłaś sobie z plotkami? — pytam szczerze ciekawa, bo zazdrosne spojrzenia koleżanek z pracy nie dają mi żadnej radości.

— Dziecko... — patrzy na mnie pobłażliwie — one nigdy się nie kończą. Plotki były, są i będą. Jasne, czasem zmienia się ich obiekt, niekiedy używanie ma to samo, obracane wciąż kłamstwo, które niczym w głuchym telefonie, ciągle obrasta w nowszą wersję, ale to niekończąca się pożywka. Skrzywdzą cię tylko wtedy, jeśli im na to pozwolisz.

— Czyli mam się nie przejmować tym, że połowa biura sądzi, że sypiam z Hays'em, a druga twierdzi, że jestem jego utrzymanką?

Alice z lubością przełyka ostatni kęs ciasteczka, a potem bez większej zwłoki, zabiera się za konsumpcję kolejnego.

— Jeśli jesteś na językach pracowników ponad miesiąc, to znaczy, że nie jesteś nijaka, a to już duży komplement. Dam ci jedną radę. — Stuka w klawiaturę i z głośników rozbrzmiewa przyjemny świergot ptaków. — Jeśli tak bardzo doskwiera ci ta gadanina, skonfrontuj się z nimi. Wyjścia są dwa. Albo brutalnie szczerze przyznasz wszystkim jak, po co i dlaczego wkręciłaś się do firmy — nerwowo zaciskam usta — albo zostań tytanem pracy i pokaż, że się co do ciebie mylą.

— To jedyne wyjścia, co? — Łapię jej ironię. — Wiesz najlepiej, że nikt nie jest tak pracowity jak ty sama. W życiu cię nie przebiję.

— No cóż... — wzdycha z lekkim uśmiechem w oczach, najwidoczniej mile połechtana moim komplementem. — W takim razie miej wyjebane, a będzie ci dane.

Super. Świetna rada, Alice.

— To nie tak, że ogromnie przejmuję się opinią obcych ludzi. Ja po prostu...

— Nie chcesz być oceniana przez wygląd swojego tyłka, bo mózg masz równie sprawny — kończy za mnie.

Rumienię się.

— Właśnie mnie skomplementowałaś?

Kiwa głową.

— Gdybyś była tylko ładną blondynką, nie miałabyś jego uwagi. A on całkiem sprawnie czyta ludzi. Pomyśl o tym, Adams.

Kirk to mądra kobieta. Dzięki niej, do głowy wpada mi pewna nowa myśl. Kiwam jej głową, bo wskazówki na zegarze nad jej głową, układają się na godzinie dziesiątej.

Czas spotkać goryla.

— W każdym razie, dziękuję za radę, Alice. Smacznego.

Odwracam się i idę w kierunku wysokich, brązowych drzwi do gabinetu Hays'a.

— Adams? — Alice zwraca się do mnie, gdy kładę dłoń na klamce. — Nie myśl, że nie wiem. W tej cukierni nigdy nie robią tej kompozycji. Jakim więc cudem, skłoniłaś szefa kuchni do zrobienia tej partii?

Odwracam jedynie głowę i posyłam jej szczery uśmiech.

— Na szczęście mają darmową pierwszą lekcję w ich pilotażowym kursie pieczenia, a ja świetnie umiem ściemniać, że mam umierającego dziadka w czwartym stadium raka, który jest weteranem marynarki wojennej.

Wchodzę do gabinetu w akompaniamencie szaleńczego crescendo wystukiwanego przez Alice. Idę o zakład, że właśnie zapisuje się na nowopowstały kurs wypiekania makaroników.

— Kto nauczył cię takiego wyzysku, co? — rzuca Hays.

Jest pochylony nad swoim biurkiem, gdzie przegląda dokumenty. Łapie kilka z wierzchu i wkłada je do czarnej, skórzanej teczki.

— Alice twierdzi, że porzeczkowe makaroniki były tego warte.

Podchodzę do niego i staję niemalże obok. Czuję jego cytrynowe perfumy tak wyraźnie, jakby dopiero co się nimi popsikał.

Chwyta jeszcze jedną pojedynczą kartkę, która również ląduje w teczce, a potem zamyka ją i podrzuca. Łapię ją w locie, gdy jeszcze jest nad moją głową. W mig pojęłam jak wazne jest dla niego to, aby ta specjalna teczka nigdy nie dotknęła ziemi. Wystarczyło, że raz mnie za to opieprzył.

— Co się tak cieszysz? — pyta podejrzliwie.

— A, nic takiego. Po prostu cieszę się, że czwarty dzień z rzędu mogę robić za twojego parobka od noszenia tego tornisterka. — Macham teczką, którą trzymam za krótkie uchwyty.

— Dobrze wyglądasz — rzuca z podobnym natężeniem emocjonalnym co obelgę.

Cofam się dwa kroki w tył i serwuję mu niespieszny obrót, aby mógł ocenić mój piękny komplet, w który się dziś wbiłam.

Biała, ołówkowa spódnica, która zaczynała się w talii a kończyła tuż nad kolanem opinała mnie niemalże całkowicie. Gdyby nie długi rozporek z tyłu, miałabym problemy z poruszaniem się w naturalnym tempie. Do tego biała jedwabna bluzka na ramiączka z dekoltem typu woda oraz niebieski pasek podkreślający talię i granatowe szpilki. Całość podkreślała moją opaleniznę oraz naturalny, jasny blond loków, które całkowicie rozpuszczone spływały po moich plecach i prawym ramieniu.

Dziś postarałam się, aby wyglądać niczym wyjęta spod igły. A wszystko przez to, że Hays uprzedził mnie, że spotkam dziś najprawdopodobniej najważniejszego klienta, z którym będę miała do czynienia.

— Dziękuję. — Nie odwzajemniam się komplementem, bo ma na sobie czarny garnitur i białą koszulę. Totalną klasykę, w której oczywiście wie, że wygląda wyśmienicie.

— Żadnej uszczypliwości? Komentarza o szowinizmie lub seksualizacji?

— Nie. — Szczerzę się od ucha do ucha. — Możemy iść.

Przygląda mi się nieufnie, jakby wietrzył podstęp. Wywracam oczami, bo mam dość tego analizowania wszystkiego pod kątem zranienia. Przysięgam, że ten mężczyzna wszędzie widzi spisek i nieuczciwość.

Wzruszam ramionami i radośnie idę do wyjścia, pilnie strzegąc jego drogocennej teczki przed otarciem o framugę.

Hays bardzo szybko mnie dogania, a gdy wychodzi, jak za dotknięciem magicznej różdżki na korytarzu tworzy się damskie poruszenie. Nagle większość kobiet w biurze musi pilnie udać się po coś do Alice.

No dobra, przesadzam.

Przy jej biurku zebrały się raptem trzy panie, które bardzo niekulturalnie pożerają wzrokiem Hays'a. Posyłam im wrogie spojrzenie, ale nawet jeśli je dostrzegają, to nie dają tego po sobie poznać.

— To która z was zgłasza rozwolnienie? — Alice pyta donośnym głosem.

— Och, źle mnie zrozumiałaś, złotko — jadowicie sączy Sophia. — Mówiłam, że muszę porozmawiać z panem Hays'em odnośnie warunków zatrudnienia, bo inaczej zmuszona będę się zwolnić.

Recepcjonistka przenosi swój żmijowaty wzrok na mężczyznę stojącego obok mnie. Może i jej nie lubię i faktycznie dodaję jej same złośliwe cechy charakteru, ale już nie raz zdążyła udowodnić jak kąśliwa bywa.

Nie lubię jej.

Chyba tak samo jak Alice, która przybrałą swoją słynną sukowatą minę numer jeden. Tą rasową.

— Warunki zatrudnienia omawiasz najpierw ze mną. dopiero gdy ustalimy szkic interesujących cię zmian, przekażę je szefowi. Nigdy w innej kolejności.

— Nie chciałabym omawiać prywatnych szczegółów z tobą. Od tego mamy szefa. — Pochyla głowę w kierunku wspomnianego mężczyzny, jakby chcąc mu się przypodobać.

— Kurwa, nie mam na to czasu — warczy Hays, sforując naprzód. Mijając biurko swojej sekretarki posyła jej uważne spojrzenie. — Załatw to. Ostatecznie. — Rany... Czy on ją właśnie zwolnił? — Rusz dupę, Adams, bo będziesz następna!

Podskakuję w miejscu, a potem szybko truchtam w kierunku windy, którą na szczęście dla mnie, przytrzymuje.

— Nie zwolniłbyś mnie, co? — pytam, gdy winda jedzie w dół. — W końcu nadal chcesz mnie poznać, prawda?

Odwraca w moim kierunku głowę.

Złowróżbnie powoli.

A potem szepcze tak cicho, że ledwie słyszę:

— W tym celu nie musisz być moją pracownicą. Jestem cholernie ciekawy, czym zajmujesz się zawodowo. I — śmieje się krótko — nie masz bladego pojęcia, jak blisko jestem tego, żeby trzasnąć cię w dupę soczystym wypowiedzeniem. Odjęłoby mi to wiele problemów egzystencjalnych.

W jego twardym spojrzeniu widzę samą prawdę — niemalże obietnicę. Przełykam ślinę, gdy uzmysławiam sobie, jakiej natury mogą być te problemy. Iskra w jego oku zdaje się potwierdzać moje domysły.

*

Hays parkuje auto przed drewnianym, dwupoziomowym domkiem, wciśniętym pomiędzy dwa ceglane budynki. Niczym oniemiała patrzę na niebieską farbę, która w swoim dość jasnym odcienie, dodatkowo wyróżnia dom na tle monumentalnej zabudowy.

Niczym w transie, otwieram drzwi auta, bo cała percepcja każe mi chłonąć ten widok z bliska. Zacikam lewą dłoń na uchwytach skórzanej teczki, aby dodać sobie nieco odwagi.

Domek wygląda, jakby urwał się z bajki. Spoglądam na sklepienie dachu, pod którym ktoś namalował dwa, piękne białe gołębie. Są małym arcydziełem, bo jeden odrobinę różni się od drugiego ułożeniem skrzydeł i rozmiarem.

— To gołąb i gołębica — wyjaśnia Hays, który staje tuż za moimi plecami. — Samiec chroni wyciągniętym skrzydłem partnerkę przed zagrożeniem z nieba, gry wspólnie kroczą przez życie.

Jego odpowiedź mnie wzrusza. Reaguję nadwyraz emocjonalnie, ale nic nie poradzę na to, że taka alegoria oddziałuje na moje uczucia.

Marzę, aby mieć kogoś, kogo tak bardzo będę chciała chronić przed problemami, jak ten namalowany gołąb, który asekuruje swoją partnerkę.

W anturażu małego, niemalowanego tarasu dostrzegam również wypalone w drewnie odciski dwóch par butów. Pociągam nosem, gdy domyślam się, że w środku mieszka dwójka, zakochanych ze wzajemnością ludzi.

To dom, który Hays pomagał budować.

To prawie to samo miejsce, w którym zmusiłam go, aby dotknął dłonią mojej klatki piersiowej i posłuchał bijącego w niej serca.

Pamiętam to jak dziś... bo to pierwszy i jedyny raz, gdy tak dosadnie pozwoliłam mu odczuć, jak moje ciało na niego reaguje. Nie łudziłam się wtedy, nie łudze się teraz.

Tamtego dnia Hays dostał niepodważalny dowód na to, co ze mną czynił.

— Kto tu mieszka? — pytam cicho.

— Sprawdź — szepcze, nachylając się nade mną. — Bo nie mamy na to całego dnia.

Pokonuję więc odległość kilku kroków i stawiam stopy na drewnianej werandzie. Delikatnie skrzypi pod ciężarem, ale jest to kojący dźwięk — sprawia, że można zapomnieć o ceglano-szklanym otaczającym nas Nowym Jorku.

Zupełnie jakbym przeniosła się do bajki, w której zatrzymał się cały pęd tego miasta.

Wciskam dzwonek, który wesoło rozbrzmiewa po drugiej stronie drzwi.

Spoglądam na Hays'a w oczekiwaniu, aż właściciel otworzy drzwi.

— Skąd pomysł na drewniany domek pomiędzy tymi wszystkimi molochami? — szepczę. — Czy to funkcjonalne rozwiązanie? Zimy nie należą do najcieplejszych.

— Typowy mieszczuch.

Spoglądam na niego i wprost nie mogę uwierzyć. Chyba jeszcze nie widziałam go tak szczęśliwego. Nawet gdy przebywał z rodziną, nie wydawał się tak radosny. Oczy mu błyszczą, usta układają się w ledwo powstrzymywanym uśmiechu, a rozluźniona postawa ciała sugeruje, że czuje się zrelaksowany.

Hays jest zrelaksowany.

Kto...

— Syneczku! — Białowłosa kobieta wymija mnie sprawnie i tonie w ramionach mężczyzny.

Hays obejmuje ją, jakby była najbardziej kruchą istotą na świecie. Czule głaszcze ją po plecach.

Koło moich nóg przemyka szary, puszysty ogon, ale działam natychmiast. Schylam się, a zaraz potem w moich ramionach bezpiecznie ląduje duży, perski kot. Głośno mruczy, więc ośmielona wyciągam dłoń i delikatnie głaszczę go po główce.

Patrzę z zaciekawieniem, jak Hays nie przerywa kontaktu, który zainicjowała staruszka. Daje jej tyle ciepła, ile potrzebuje.

Kobieta jest bardzo niska, a jej kręcone włosy sięgają niewiele za jej ucho. Ma na sobie białą koszulkę w czarne paski i wygodne, lniane spodnie w odcieniu kości słoniowej. Stopy ma bose, co jest zaskakujące, gdyż oznacza, że po domu chodziła bez żadnego obuwia czy chociaż skarpet.

Chyba, że to jej sposób na ochłodę.

Zadowolone miauczenie kota, zwraca uwagę jego właścicielki, która wciąż w ramionach Hays'a odwraca się w moim kierunku.

— Ładne dziewczę — rzuca kobieta, oglądając mnie od stóp do głów.

Staram się nie prostować, tylko stać w jak najbardziej naturalnej pozycji. Z jakiegoś powodu, czuję, że to ważne.

— Saylor Adams — przedstawiam się, wyciągając do niej dłoń.

Kobieta chwyta ją i podchodzi nieco bliżej, oddalając się od Hays'a. Spogląda na swojego kota, którego podtrzymuję drugą ręką i z uznaniem kiwa głową.

— Ma dobre serce, chłopcze — rzuca z uśmiechem na twarzy.

— I wnioskujesz to po tym, że Śnieżka ją lubi?

— Jest zazdrosny. — Kobieta głaszcze swojego kota po głowie. — Napijecie się kawy? Mam pyszne ciasto z cukierni za rogiem. Z toffi i bitą śmietaną — podkreśla, jakby to był najważniejszy czynnik decydujący o potrzebie zjedzenia tego ciasta.

Hays pewnie rusza w stronę wejścia, w którym po chwili znika. To dziwne uczucie, bo do domu kobiety wszedł jak do siebie. A może...

To jego mama lub babcia?

Kot prawie wypada z moich objęć, gdy radośnie się w nich okręca, dlatego łapię go pewniej w obie dłonie.

— Claire Jones — przedstawia się po chwili.

Zrobiła to jednak, gdy nasze dłonie się rozłączyły.

Czyżby potrzebowała czasu, aby zdecydować, czy chce mi wyjawić swoje imię?

Z ciekawością zaglądam do środka jej drewnianego domku, bo w polu mojego widzenia miga mi Hays, który niesie jakąś dużą roślinę doniczkową.

— Wchodź do środka. On zaraz zrobi dla nas kawy.

Unoszę brew w jeszcze większym zdziwieniu. Ma na niego taki wpływ, że bez dodatkowych próśb, gróźb i aneksów prawniczych, zgadza się serwować nam napoje?

Jej ciepła dłoń dotyka mojego krzyża. Stanowczo popycha, abym weszła do wnętrza jej małego domku.

— Jesteś jego babcią? — szepczę tak cicho, jak tylko się da. Nie chcę, żeby Hays usłyszał, jak...

— Jones była moją nianią — donośny głos wybrzmiewa z kuchni, do której nakierowuje mnie wspomniana kobieta. Gdy do niej zaglądam, widzę jak Hays opróżnia zmywarkę, a czajnik elektryczny cicho pracuje w tle. Mężczyzna rzuca mi ostre spojrzenie, gdy odkłada szklankę do pierwszej szafki nad blatem.

— Nieładnie tak podsłuchiwać — rzucam.

Hays prycha.

— To logika. Wiedziałem, że o to zapytasz, więc zaoszczędziłem Jones kłopotu.

— Z odpowiedzią? — wtrąca się Claire. — Poczekaj, aż pokażę jej wszystkie albumy ze zdjęciami. Wtedy dopiero będę miała kłopot z odpowiedzią. Czekam w salonie! — krzyczy, wychodząc i zostawiając nas samych w kuchni.

Przykładna z niej gospodyni.

Opieram się biodrem o mały stolik kuchenny postawiony w rogu pomieszczenia i podziwiam jak bardzo domowa atmosfera panuje w budynku, w którym Claire mogła mieszkać nie dłużej niż tydzień.

— Zostaw tego kota i pokrój ciasto. — Schyla się, aby wyciągnąć szklane naczynie zaroodporne z głębin zmywarki. — Nawet nie waż się patrzeć na mój tyłek.

Uśmiecham się nieznacznie, bo doskonale odgadł, co zrobię, gdy się schyli.

— Zobacz, Śnieżko. — Ostatni raz głaszczę ją po główce, a potem stawiam na posadzce. — Niedobry pan odmawia ci pieszczot i ludzkiego ciepełka. Chcesz, żebym go od ciebie pozdrowiła?

Kotka ociera się o moje nogi, ale zaraz potem ucieka z kuchni — pewnie w poszukiwaniu właścicielki.

— Jak zamierzasz mnie pozdrowić, Adams? — Jego głos rozlega się tuż nad moim uchem.

Cholera, nawet nie poczułam, że się zbliżył.

— Skutecznie i krótko. — Odwracam się, prawie ocierając się o jego pierś. Jego oczy skrzą się słabo skrywaną radością, a ja pragnę przeczesać rude kosmyki, które opadły mu na czoło przez pochylenie ku mnie głowy. — No dobrze. Sam coś zaproponuj.

Kładzie swoją ogromną dłoń na moim krzyżu i pochyla się jeszcze bardziej. Wciągam ostro powietrze, bo zdaje mi się, że mi go brakuje.

— Nigdy nie dawaj mi możliwości wyboru wymierzenia kary, bo to się źle skończy. — Jego zdanie pobudza moją wyobraźnię do wzmożonej pracy. — Proszę jednak, żebyś umyła ręce. Chyba, że chcesz mnie zabić. Wtedy radziłbym, abyś kilka drobnych palców, czule wsunęła do moich ust i wymusiła na mnie użycie języka, abym zlizał z nich pieprzoną truciznę.

„Wsunęła" i „zlizał" w jednym zdaniu posyłają gorąc prosto do mojej fantazji, która żywo zaczyna tworzyć się w mojej głowie.

Hays obraca mnie płynnym ruchem, a potem popycha w kierunku zlewu, na którym dostrzegam mydło w płynie.

— To jak? — Tembr jego głosu przyjemnie wibruje. Nie potrafię się oprzeć i delikatnie opieram się o niego bardziej.

Kocham to uczucie, gdy męski dźwięk, rozchodzi się niemalże pod moją skórą.

Hays odkręca wodę i opiera obie dłonie na blacie, zamykając mnie w klatce swoich ramion.

— Wiesz w ogóle o czym mówię? — pyta wolno szepcząc słowa.

— Mhm... — bardziej mruczę niż daję jakąś konkretną odpowiedź. Woda jest tak przyjemnie chłodna i łagodzi ciepło, które odczuwam w kontakcie z ciałem Hays'a.

— Z taką łatwością mogłabyś mnie skrzywdzić — ponownie szepcze.

Czajnik wyłącza się z głośnym sygnałem dźwiękowym.

Gdy kończę dokładnie spłukiwać dłonie, on od razu podaje mi ręcznik.

— Czym?

Nosem wciąga głęboko powietrze, a moja wyobraźnia podpowiada mi, że robi to dlatego, bo chce nasycić się moim zapachem.

Tak, Say. Hays na pewno zaciąga się twoimi bezwonnymi feromonami. Zamień galaretkę ponownie w mózg, bo się zbłaźnisz.

— Ma uczulenie na koty.

Podskakuję, bo obecność Claire, przyprawia mnie o mały zawał. Hays odsuwa się, aby zalać kawę, a ja ponownie myję ręce, jakby pragnąc ponownie je oczyścić.

— Tylko na ich ślinę — mówi głośno. — Ale to prawda. Niewielka ilość powoduje jedynie silne swędzenie.

— Nie opowiesz jej, jak testowałeś kiedyś swoje granice? — rzuca Claire, a gdy się odwracam, dostrzegam jak starannie wodzi po mnie wzrokiem.

— Pokroisz to ciasto? — zwraca się do mnie bardziej wrogo, niż przed chwilą.

Kiwam głową i podchodze do blatu, na którym stoi słodki pakunek. Hays podaje talerzyki, a ja sprawnie porcjuję łakoć.

Claire szybko zabiera talerzyk z największą porcją, po czym ponownie znika.

Jak na staruszkę porusza się całkiem żwawo.

— Idź przodem. Zabiorę się ze wszystkim.

Patrzę na niego w skupieniu, gdy układa wszystko na drewnianej tacy. Wygląda na skupionego, zupełnie jakby sytuacja przy zlewie nigdy nie miała miejsca.

Denerwuje mnie to. Zaciskam mocno zęby. Zżera mnie zawiść, bo ja nie potrafię podejść do tego, co jest między nami z takim chłodem.

— Powiesz mi chociaż, dlaczego tu jesteśmy? — pytam nieco zgryźliwym tonem.

Hays spogląda na mnie spod długich, brązowych rzęs. Jego oczy mają oceniający wyraz. Doskonale wiem, że stara się oszacować, co popsuło mi humor.

Nie musisz długo szukać. Ty, ty i jeszcze raz, ty. I pewnie cholernie cieszy cię fakt, że masz na mnie taki wpływ, gorylu.

Nie odpowiada, więc prędko się odwracam. Ruszam do salonu, zostawiając go samego.

Co za bałwan! Pawian, małpolud, niepotrzebny wrzód. Mógłby sobie chociaż trochę odpuścić te skoki emocjonalne. Nie da się za nim nadążyć.

Gdy tylko wkraczam do salonu, moja szczęka chyba bezpowrotnie opada w dół.

Cały salon obwieszony jest projektami przeróżnych budynków, mostów i konstrukcji. Każdy rysunek został obramowany, a ich mnogość sprawia wrażenie, jakby salon był nimi wytapetowany.

Rysunki Hays'a.

Spoglądam na Claire Jones, która siedzi w żółtym fotelu przy niskim stoliku i uważnie śledzi każdy mój ruch. Nie uśmiecha się, a jedynie delikatnie potakuje głową, jakby chcąc odpowiedzieć na moje niezadane pytania.

Przełykam ślinę, bo nie tego się spodziewałam.

W życiu nie pomyślałabym, że Hays przyprowadzi mnie do osoby, która była dla niego na tyle ważna, aby zbudować dla niej dom.

Dom pełen jego. Z salonu wręcz wylewała się namacalna obecność tego mężczyzny.

Gdy podchodzę do rysunku dwupoziomowego domu, w którym się właśnie znajdujemy, dostrzegam coś jeszcze.

Hays podpisał się swoim imieniem.

Nie rozumiem tylko, dlaczego to imię nie jest tym, które podała mi jego siostra.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro