Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 18.

Wszedłem do wielkiej, zaludnionej sali, ktora wręcz mieniła sie złotymi przydobieniami i emanowała nutka jakiejś takiej grozy. Poprawiłem mankiet koszuli i wziąłem kilka głębokich wdechów, po czym pewnym krokiem ruszyłem przed siebie.

Moim uszom dobiegła delikatna muzyka, którą ktoś wygrywał na pianinie, idealnie akcentując każdą nutę. Światło było delikatne, kąpało złocistą salę i dostojnych ludzi swoją niewinnością. Światło było jedynym niewinnym aspektem.

Zostałem powitany krótkim uśmiechem przez barmana, który podszedł do mnie i zaproponował mi szampana. Grzecznie odmówiłem i zacząłem szukać znajomych twarzy. Masek. Znajomych masek.

Najbardziej zależało mi na Ricku, albo Kellinie.

Należeli do wyższych i najbardziej szanowanych, a dało się coś z nimi wynegocjować. Nigdy nie pałałem do Ricka jakąś szczególną sympatią, ale Kellin od zawsze był na swój sposób miły. Chociaż w sumie, kto tam wie tego Ricka, czasami potrafił być naprawdę nieobliczalny.

Chciałem uniknąć konfrontacji Drakiem, który, gdyby mnie zobaczył, wybiłby mi zęby przy wszystkich zgromadzonych i zaczął nastawiać ich przeciwko mnie. Nie oczekiwałem, że wszyscy zaczną pałać do mnie sympatią, powitają z otwartymi ramionami i skleją ze mną piątkę - wręcz przeciwnie. Wiedziałem, gdzie idę.

Mijały mnie dziesiątki, setki osób, a ja nie potrafiłem skojarzyć żadnej z nich. Owszem, kilkoro uśmiechało się do mnie, chociaż na pewno nie poznali mnie w tej masce, ale panował tu ogólny szacunek do drugiej osoby. W końcu byliśmy rodziną.

Pewnym krokiem ruszyłem w stronę przejścia, które zauważyłem gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi. Czułem się dziwnie. Jak wśród obcych. Na balu maskowym, na którym nie nosiłem żadnej maski. Miałem wrażenie, że ludzie przeszywają mnie wzrokiem, wiedzą kim jestem i po co przyszedłem. Może niewielka część z nich wiedziała, ale na pewno nie było to tak przerażające, jak to sobie wyobrażałem.

Dobra robota, mózgu.

Kiedy byłem niedaleko celu, poczułem jak ktoś szarpie mnie za mankiet koszuli i gwałtownie przekręca tak, abym go widział. Ujrzałem przed sobą maskę, którą dobrze znałem. Uśmiechnąłem się szeroko.

- Hejka, Zayn - powiedziałem najluźniej na świecie, a on zgromił mnie spojrzeniem.

- Co ty tu robisz? - zapytał krzycząc szeptem, a ja wzruszyłem ramionami, zdając sobie sprawę, że wciąż trzyma mój kołnierz.

- Idę po śmierć. Właśnie, chodź ze mną do strefy dla Wyższych. Nie znają mojej maski, sam rozumiesz.

- Mam ci pomóc w misji samobójczej? - zapytał głupio, unosząc brwi, a ja tylko uśmiechnąłem się szeroko i wyrwałem się z jego uścisku, teatralnie gładząc marynarkę.

Zasalutowałem mu, po czym najzwyczajniej w świecie odszedłem. Czułem jak odprowadza mnie wzrokiem. Wiedziałem, że za mną nie pójdzie. Szanował moje decyzje, zresztą na pewno zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie mnie zatrzymać. Decyzja zapadła już dawno.

Podszedłem do masywnego mężczyzny, który pilnował niewielkich, pozłacanych drzwi i uśmiechnąłem się delikatnie.

- Nazwisko - powiedział ostro, patrząc na listę ze skupieniem.

- Tomlinson - odpowiedziałem, a serce zabiło mi nieco szybciej, ponieważ zdałem sobie sprawę, że jestem zaciekle obserwowany przez drugiego z nich.

- Wejść.

Nie odpowiedziałem, tylko pewnym ruchem nacisnąłem zimną klamkę. Przeszedł mnie dreszcz. Wmawiałem sobie, że to przez temperaturę kawałka metalu.

W tej sali panował półmrok, klimat wprowadzał w stan dziwnego niepokoju. Kręciło się tu dosyć dużo osób, więcej niż zawsze. Znałem wszystkich, no prawie.

Widziałem Drake'a, Ricka, Luke'a, Michaela, Kellina, którzy stali razem i dyskutowali zaciekle na jakiś temat. Przekląłem siebie, mogłem wybrać maskę, która kompletnie zasłoniłaby mi twarz. To byłoby rozsądniejsze.

Złapałem kilka oddechów, miałem nadzieję, że to nie są moje ostatnie, i ruszyłem w stronę chłopaków. Chwyciłem po drodze szampana od miłego, ładnie ubranego mężczyzny, po czym wypiłem go duszkiem. Współczułem mu. Musiał sprawiać wrażenie szczęśliwego i uśmiechniętego. Nawet jak kogoś nie lubił. Nie mógł być sarkastyczny, poruszał się wśród terrorystów. Niczym na jakimś polu minowym. Jedno złe posunięcie i mogł zamawiać przyjemne miejsce pochówku.

Alkohol nieco pomógł.

Objąłem ręką szyję Michaela, przez co wzdrygnął, podskoczył w miejscu i spojrzał na mnie zdezorientowany.

- Witajcie, przyjaciele - zacząłem, a wzrok całej piątki powędrował na mnie. Nie widziałem dokładnie ich spojrzenia, wyrazu twarzy, ale mogłem się założyć, że byli co najmniej zaszokowani. Nie sądzili, że przyjdę. 

 Zdjąłem maskę, żeby mieć stu procentową pewność, że mnie poznali.

Co ja robiłem?

- O, Louis - powiedział Rick z nutką kpiny w głosie. Potrząsnął swoim kieliszkiem. Mogłem wręcz zobaczyć jego perfidny uśmiech.

Jego maska była ładna. Widać rękę Zayna. Usta oplatało pnącze, na którym widniały maleńkie kwiatki, które rozrastały się aż do skroni. Wraz z ich wzrostem więdły. Analogicznie, na skroniach były jedynie przeschłe gałęzie. Roślina tworzyła jedyną ozdobę na głęboko czarnej powierzchni, dzięki czemu całość wyglądała minimalistycznie i niezwykle tajemniczo.

- Czekaliśmy tylko na ciebie - odrzekł, a ja spojrzałem na niego nieco zmieszany. Poczułem jak Michael ściska moje udo, żeby dodać mi otuchy, ale jak mógł dodać mi otuchy, skoro ja nawet nie wiedziałem o co chodzi.

- Pójdź za mną - powiedział, po czym zdjął maskę i wypił trunek do końca.

Spojrzał na mnie tymi czekoladowymi oczami, w których zawsze kryła się nutka kpiny i ironii, po czym zbyt kulturalnym gestem pokazał stronę, w którą mieliśmy się udać.

- Pójdę z wami - rzucił Michael, ale szybko pokiwałem głową.

- Damy sobie radę. - Nie wiem czy zapewniałem siebie, czy jego.

Utrzymywałem kontakt wzrokowy z Rickiem, który najwyraźniej był wielce zadowolony ze swojego chytrego planu. Starałem się być jak najbardziej luźny, co nie szło mi najgorzej, bo nie stresowałem się aż tak bardzo.

Szliśmy w stronę czerwonej kurtyny, przy której stało kila osób, ale nie kojarzyłem żadnej z nich. Było tu nas jakoś więcej, nowe maski, nie wszystkie robione przez Zayna. Wiedziałem to dlatego, że Zayn miał swój styl, który wyczuwałem z daleka. Podziwiałem jego prace, każdy artysta marzy o swoim stylu, który będzie go charakteryzował, a Zayn definitywnie na niego zapracował. Rysował, odkąd pamiętam. Zawsze opowiadał o swojej przygodzie; jak zaczynał od graffiti i był ścigany przez władze za malowanie na murach sklepów. Później zdecydował się na architekturę, bo nie widział przyszłości ze swoimi sprayami i marnymi pieniędzmi, które dostawał za przeróżne malowidła, i to wyszło mu na dobre. Zazdrościłem mu. Sam byłem ściśle związany ze sztuką i uwielbiałem ją w każdej postaci, ale nigdy nie byłem sumienny. Poza tym mój talent był na definitywnie niższym poziomie niż jego. Trening czyni mistrza, a ja ostatnio bardzo się zapuściłem.

Poza tym, od kiedy tyle osób należało do Wyższych?

Zawsze potrafiłem poznać wszystkich, nawet jeśli stali dwadzieścia metrów ode mnie. Byłem jednym z najbardziej szanowanych i zgranych osób. Każdy mnie lubił, bo potrafiłem manipulować słowami, ubrać je pięknie, sprytnie. A teraz miałem wrażenie, że każdy pożera mnie wzrokiem.

Może to dlatego, że nie uczestniczyłem w tym wszystkim już od dłuższego czasu?

- Zachowuj się przyzwoicie, to twój wielki dzień. - Rick puścił do mnie oczko, ale zignorowałem to, bo inaczej już dawno dostałby ode mnie w pysk. Cała ta sytuacja bardzo mu odpowiadała, nigdy mnie nie lubił i zawsze zazdrościł. Cóż, miał chwilę, żeby podsycić swoje ego, więc spodziewałem się czegoś dużego.

Wślizgnął się za kurtynę, chwytając mnie uprzednio za nadgarstek.

Scena.

Nie zauważyłem jej tu wcześniej.

Światła na sali pogasły, a wzrok ludzi powędrował na nas. Nie założyłem maski, chociaż bez niej czułem się strasznie nagi.

- Witam moi kochani!

Krzyknął, a sala rozbrzmiała w oklaskach i wiwatach. Uśmiechnął się.

Zacząłem ogarniać wzrokiem ludzi i musiałem przyznać, że ilość osób była imponująca. Informacje o całym balu miały tylko osoby, które zostały o tym poinformowane osobiście, czyli teoretycznie wstęp był wolny. Co było nieco głupim posunięciem, bo Kolorowe Serca tylko czekały na taką okazję.

- Dziękuję za tak ciepłe powitanie.

Miał okropny uśmiech, przyprawiał mnie o nieprzyjemne dreszcze.

- Zaczniemy najpierw od tych dobrych, czy gorszych? Louis, co ty na to? - W końcu zwrócił się do mnie, kontynuując swoją żałosną szopkę.

- Pewnie dla ciebie "dobra" - zrobiłem cudzysłów w powietrzu. - to śmierć, albo zamknięcie wszystkich schronisk i wymordowanie psów - odmruknąłem, a on uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Dzisiaj mam definitywnie szczęśliwe, więc nie trafiłeś. Ale masz rację z tą śmiercią - Zacmokał kilka razy i zaczął powoli przemierzać niedużą salę, robiąc idealnie wymierzone kroki.

- Co umarło? Resztki twojej godności? - Salę wypełnił śmiech, a atmosfera nieco zgęstniała.

Przewróciłem oczami.

- Coś lepszego, a mianowicie jeden z najstarszych działaczy Kolorowych Serc został złapany i mamy go dzisiaj ze sobą - mówił to z takim zadowoleniem, że aż mnie przerażał. Skrzyżowałem ręce na torsie. - I planujemy z nim skończyć, należy mu się, jest dosyć starym człowiekiem - westchnął teatralnie. - Zrobił wiele ,,dobrego" w swoim życiu. Louis? Będziesz na tyle odważny, żeby zakończyć jego życie? Bo najwyraźniej nie byłeś na tyle odważny, żeby wydać Carę Delevinge w nasze ręce, chociaż uchodzisz za tak szanowanego.

- Nie mam zamiaru grać w twoje chore gierki i nie wiem, w którym momencie ta organizacja stała się taką patologią. Naprawdę chcesz zabijać człowieka na oczach tylu ludzi? To, że jest w waszych oczach chory nie znaczy, że możecie pozbawiać go jedynego daru. Życia. Nie dajecie mu szansy na wyzdrowienie.

- Och, daj spokój. On i tak jest chory na nowotwór, my to przyspieszymy. Wprowadźcie go - nakazał brunet ochroniarzom z tyłu sceny.

Zacisnąłem zęby i zgromiłem go wzrokiem przepełnionym nienawiścią, a on odpowiedział mi tym samym, tylko że w jego oczach kryły się jakieś niezrozumiałe iskierki, które wprowadzały mnie w dziwny stan niepokoju.

Nagle na scenie pojawił się mężczyzna w niebieskiej koszuli w kratę i z workiem na głowie, którego wręcz rzucono przede mnie. Jego dłonie były spętane na plecach. Co się działo?

Rick spojrzał na niego z pogardą, po czym przeniósł wzrok na mnie i podał mi pistolecik nie większy od pięści. Spojrzałem na niego jak na idiotę, a on zachęcił mnie gestem ręki.

Powolnym ruchem przyjąłem od niego broń, tak na wszelki wypadek.

- Nie mam zamiaru tego zrobić. - Tym razem ja również się uśmiechnąłem.

- Albo on - zaczął, sięgając do tylnej kieszeni spodni. - albo ty. - Wyciągnął z niej pistolet, nieco większy od mojego, po czym wymierzył we mnie. Prychnąłem.

- Niezły żart, nie masz jaj, nie zrobisz tego.

Przeładował broń, ale nie zrobił na mnie wrażenia. Nie bałem się nawet odrobinę. Bardziej martwiłem się o tego człowieka, który poruszał się niespokojnie obok moich nóg. 

- Odsłońcie mu twarz - rzucił do jednego z mięśniaków za nim. Ten wykonał polecenie, jak posłuszny robocik, którego można nakręcić, po czym zszedł ze sceny. Z każdą sekundą coraz bardziej gardziłem tym wszystkim.

Kiedy to zrobił, zamarłem na chwilę i przełknąłem głośno ślinę.

Tuż pod moimi stopami leżał mężczyzna, którego znałem bardzo dobrze, ale jednak wydawał mi się obcy, obrzydliwy. Ktoś, kogo kiedyś nazywałem swoim ojcem, który odebrał mi wszystko, patrzył na mnie z dołu, mrużąc oczy. Jednak teraz jego twarz była inna niż ją zapamiętałem. Była chudsza, starsza i posiniaczona. Wzdrygnął się i zasyczał cicho.

Nie chciałem na niego patrzeć. 

Więc odwróciłem wzrok.

- Ooo, smutno ci? Mały Louisek stęsknił się za tatusiem? Może chcesz go przytulić? Kiedy ostatnio go widziałeś? Jak pieprzył się ze swoim chłopakiem za plecami twojej mamy? - Rick delikatnie przekrzywił głowę, a na sali zapanowała cisza, która z każdą sekundą stawała się coraz bardziej gęsta i nieprzyjemna. Spojrzałem na tłum, który z zainteresowaniem wpatrywał się w nasze postacie. - No dawaj, strzelaj. Dołączy do mamusi, może ją pozdrowi. A może go powiesimy, hm? To dobry pomysł, będą mieli o czym rozmawiać.

Złość kipiała we mnie tak bardzo, że nie byłem w stanie dłużej trzymać jej na wodzy. Więc szybkim ruchem wycelowałem w nogę mężczyzny i gwałtownie nacisnąłem spust. Rick krzyknął z bólu, po czym runął na ziemie, a na jego eleganckich spodniach od garnituru zaczęła robić się czerwona plama. Szkoda materiału. Cała sala wstrzymała oddech, a rumor sprawił, że uśmiechnąłem się obrzydliwie.

W sumie nie sądziłem, że ten pistolet został naładowany.

- Do zobaczenia w piekle. - Splunąłem obok niego. Zdziwiłem się, że ochrona nie zareagowała, ale chyba jeszcze nie zdali sobie sprawy z zaistniałej sytuacji. Wymierzyłem w jego głowę, ale nagle usłyszałem głos, który wyrwał mnie z ciągu szału.

- Louis! Nie rób tego! Jesteś lepszy od niego - krzyknął człowiek, którego kiedyś nazywałem ojcem.

- Nie mów do mnie! - odkrzyknąłem w jego stronę i tym razem celowałem w niego. - Jesteście siebie warci.

Strzeliłem. On też krzyknął. Straszliwie i przeciągle. Trafiłem chyba gdzieś na wysokości kolana. Tylko, że jego krzyk sprawił, że coś we mnie drgnęło, jakieś nieuzasadnione poczucie winy. - Powinieneś cierpieć dwa razy bardziej. Świat jest sprawiedliwy, mam nadzieję, że twój nowotwór cię wykończy. Mam nadzieję, że będziesz cierpiał jak ona.

Ludzie zaczęli panikować, kierować się do wyjścia. Widziałem jak kilku z nich zmierza w stronę sceny, przeskakuje przez liche zabezpieczenia. Ochrona zaczęła działać, a ja przestałem. Czułem się jakbym chodził we śnie.

- Louis, tutaj! - usłyszałem krzyk za sobą, więc szybko się odwróciłem i jeszcze szybciej zacząłem szukać źródła dźwięku, któremu ufałem.

Jeden z ochroniarzy złapał mnie za za gardło, ale ja byłem sprytniejszy i dostał w stopę. Puścił mnie, to prawda, niestety ludzie zdążyli zebrać się wokół mnie. Jeden z nowych chwycił za moje ręce i wygiął je do tyłu. Syknąłem. Zrobił to gwałtownie i boleśnie. Reszta mu wiwatowała, przewróciłem oczami. Poczułem nagły ból w okolicach podbrzusza. Dostałem z kolana i to dosyć mocno, bo przed oczami pojawiły mi się mroczki. Odkaszlnąłem.

Mogłem tylko czekać na śmierć. Już nawet się nie broniłem.

- Tylko na tyle was stać? - jęknąłem, co nie było najlepszym wyjściem, bo tym razem dostałem w nos. Nie wiem czym, ale bolało jak diabli. Krew zaczęła powoli spływać na podłogę, a ja obserwowałem jak kałuża pode mną się powiększa.

- Weźcie Ricka! - usłyszałem gdzieś za sobą rozmyty głos. Miałem nadzieję, że zostanie mu na nodze solidna blizna. Albo, że uszkodziłem jakiś mięsień i nie będzie mógł chodzić do końca nędznego życia.

Jednak nie dostałem z pistoletu w żadną część ciała. Mówiłem? Oni wszyscy byli dobrzy tyko w groźbach.

- Rozjeść się! - krzyknął ten głos. Brzmiał jak Harry, ale to nie mógł być on. Miałem halucynacje. Czy umarłem? - Ja pierdolę, powiedziałem coś?!

Nagle wszyscy ponownie ucichli, tak jakby ktoś ich wyłączył. Poczułem, że nikt mnie nie trzyma, że upadam na ziemię. Jęknąłem i zaśmiałem się przy tym. Bawiła mnie ta sytuacja.

- Kim ty jesteś? - usłyszałem gruby głos gdzieś z prawej strony.

- Śmiesz mnie nie znać? - w tym głosie było tyle gniewu, że aż się przestraszyłem. - Jestem wnukiem jednego z założycieli Walczących Umysłów, a ty, młody człowieku, śmiesz pytać mnie kim jestem?

- Przepraszam - powiedział tamten ze skruchą.

- Masz za co - warknął. Poczułem jak ktoś szarpie mnie za ramie, tak że przekręciłem się na plecy, a blask świateł mnie oślepił. Przymrużyłem oczy, dzięki czemu mogłem dostrzec cokolwiek.

- Harry? - wymruczałem, a on chwycił mnie mocno za ramiona i ustawił do pionu, przez co zakręciło mi się w głowie.

- Dla ciebie pan Styles, śmieciu - powiedział ostro, po czym zarzucił moją rękę na jego szyję i udał się w stronę wyjścia. - Zajmę się nim - powiedział do reszty. - A wy możecie się rozejść.

- Zaraz, udowodnisz, że jesteś jakoś wysoko postawiony? Jesteś na liście? - zapytał Kellin, a Harry widocznie się spiął.

- Nie potrzebuję jakiegoś byle papierka, żeby udowodnić ci, że jesteś wyżej od ciebie - wypluł z jadem. Podziwiałem jego grę aktorską, chociaż nie do końca wiedziałem co się dzieje.

- Jednak upieram się, żebyś to udowodnił...

- Ja za niego zaręczam - powiedział chyba Zayn, nie byłem pewien, bo dzwoniło mi w uszach, a krew nie przestawała cieknąć po mojej twarzy. - Poznałem go na jednym ze zjazdów.

- Ja też, byłem wtedy z Zaynem - odezwał się Michael, a ja uśmiechnąłem się krwawo. - Zajmie się nim odpowiednio, a jak nie to sam dopilnuję, żeby oboje skończyli tak, jak powinni.

- Pana Tomlinsona też biorę, rodzinka pedałków do przetrzymywania, o niczym innym nie marzę. Michael, pomóż mi - nakazał Harry, brzmiąc przy tym naprawdę pewnie i autentycznie.

Późniejsze wspomnienia okryte były ciemnością, która ogarnęła mnie gdzieś pomiędzy syknięciami z bólu.

 _____________________

Hejka! Wiem, że nie dodawałam nic od dłuższego czasu, ale trzy tygodnie nie było mnie w szkole i mam takie urwanie głowy, że chce mi się ryczeć.

A co tam u Was?

Jak sylwester? 

Byliście grzeczni?

Piliście wodę i podlewaliście roślinki?

Do następnego x

Ps. Pozdrowienia dla mojej kochanej kozy, która napieprza mi cały czas poprawiania tego rozdziału i pretensje o błędy do niej. kocham.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro