Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 10.

- Dzień dobry, Lou - usłyszałem ciepły głos mojej mamy, która majstrowała coś przy kuchni. - Spakowałeś się? - zapytała, a ja żywo pokiwałem głową.
- Tak, mamusiu - powiedziałem, a mój głos zadzwonił mi w uszach. Był nieprawdopodobnie wysoki.
Żywo podszedłem do lutra, w którym ujrzałem małego chłopca ze zmierzwioną grzywką i wielkimi niebieskimi oczami. Miałem może z sześć lat, wyglądałem na zdrowego i szczęśliwego.
Oblizałem usteczka, robiąc głupie miny do swojego odbicia.
- Gdzie tatuś? Obiecał, że opowie mi o swojej kolekcji papierowych samolotów - zapytałem, siadając na ciut za wysokim krześle w kuchni.
Mama na chwilę przestała kroić pomidora, tak jakby się zawiesiła, ale szybko wróciła do rzeczywistości, kontynuując robienie kanapek.
- Tatuś wróci później. - Uśmiechnęła się do mnie ciepło, kładąc talerz z bogato wyglądającymi kanapkami. - A teraz jedz, musisz mieć siłę na kolejny dzień. Chwyciłem kanapkę i wgryzłem się w nią, rozkoszując smakiem żółtego sera w kompozycji z przeróżnymi warzywami.
- Ale tatuś mi obiecał, że odwiezie mnie do szkoły - sarknąłem, wymachując przemiennie nóżkami, które luźno zwisały. Kobieta nie odwróciła się w moją stronę, podpadła się o blat, mogłem zaobserwować, jak jej klatka piersiowa pracuje ciężko.
- Możesz w końcu przestać do mnie mówić!? - krzyknęła, a ja zastygłem z lekko otwartymi ustami i kanapką w uniesionej dłoni.
Poczułem jak łzy napływają mi do oczu, a ręce zaczynają drżeć.
Usłyszałem jak się śmieje, delikatnie drga, obłęd wypływający z jej ust wręcz paraliżował. Zacisnąłem piąstki, tak jakby to miało mi w jakiś sposób pomóc.
- Myślisz, że tata wróci z uśmiechem i pocałuje mnie jak kiedyś? Że wszystko będzie w porządku? Że znowu będziemy szczęśliwa, kochającą się rodzinką z pieskiem i śmiechem wypełniającym pokoje? - odwróciła się, ale to nie była ona.
To nie była moja matka.
Znowu to samo widmo, tylko że tym razem w jej postaci.
Zmarnowana kobieta, chudsza, z ciemnymi oczami i worami pod nimi. Przekręciła delikatnie głowę w lewą stronę i zaczęła przyglądać się uważniej mojej osobie.
- Myślisz, że on kiedykolwiek cię kochał? Odszedłby, gdyby naprawdę chciał zostać?
Przełknąłem ślinę, ale nie mogłem pozbyć się uciążliwej gulki, która utknęła w moim gardle.
- On nigdy nie wróci, nigdy - mówiła dobitnie, kładąc ręce ma stole po przeciwnej stronie mnie.
Oddychała ciężko, patrząc na mnie spod byka, a jej niechlujny kok wypuścił kilka pasm włosów, które teraz krzątały się przy jej twarzy. Wyglądała przerażająco, jak widmo z horroru, jakiegoś pomylonego koszmaru.
Nagle usłyszałem jak drzwi się otwierają, więc jak najszybciej zeskoczyłem z krzesła i pobiegłem w stronę drzwi.
Zobaczyłem sylwetkę mojego ojca, więc od razu podbiegłem do niego i wtuliłem się w niego, drżąc ze strachu i zimna, które ogarnęło mnie natychmiastowo.
Poczułem smak metalu w ustach, z jakiegoś nieznanego mi powodu.

Zamknąłem oczy, a łzy po moich policzkach płynęły obficie, ale wcale ich nie czułem.

- Tato? - zapytałem, lecz kiedy otworzyłem oczy, byłem już sam.
Rozejrzałem się dookoła, ale jedyne co dostrzegłem to zmiany, jakie nastąpiły w pomieszczeniu. Wszystko poszarzało, posmutniało. Tak jakby dom umarł, albo płakał, wpędzając wszystko w melancholijny nastrój. Za oknem zebrały się chmury, szła burza, wręcz wisiała w powietrzu. Pociągnąłem nosem i bardzo ostrożnie zrobiłem krok w przód. Czułem jak serce obija mi się o klatkę piersiową, cisza, która wypełniała pomieszczenia z każdą sekundą robiła się nie do zniesienia.

- Mamo? - zapytałem, a mój głos zadrżał.

Niepewnie podążyłem w górę schodami, które prowadziły w mrok i ciemność. Rozejrzałem się po niewielkim korytarzu, który, z jakiegoś powodu, wyglądał przerażająco. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.

Szybkim ruchem otworzyłem drzwi od mojego pokoju, jednak to nie był pokój małego chłopca, obłożony zabawkami i przeróżnymi ozdobami. Ten pokój należał do nastoletniego Louisa, który dawno wyrósł z zabawek.

Usiadłem na łóżku, które zaskrzypiało pod wpływem moich ruchów i zacząłem bawić się palcami. Były malutkie, dziecinne.

Po chwili usłyszałem jak drzwi na dole się otwierają, więc szybko zwlokłem się z łóżka i zbiegłem na dół jak najszybciej mogłem.

- Tata? - zapytałem, zatrzymując się na ostatnim stopniu schodów.

Mężczyzna spojrzał na mnie, ale nie odpowiedział. Jego wyraz twarzy był niewyraźny, wyglądał na smutnego i przybitego. Staliśmy przez chwilę, patrząc na siebie w milczeniu. Nagle ogarnęło mnie dziwne uczucie niepokoju. Przekrzywiłem głowę delikatnie w prawą stronę i przełknąłem głośno ślinę.

- Tatusiu? - wyszeptałem, ale ten chyba mnie nie słyszał. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo nie zamierzał mi odpowiadać.

Spuściłem wzrok na jego beżowy, długi płaszcz i zacząłem jechać wzrokiem po całej jego sylwetce.

Wszystko było  w porządku, wyglądał jak mój ukochany tata, który zawsze był moim autorytetem i superbohaterem, którego tak bardzo podziwiałem. Jednak dłonie schował plecy. Tak, jakby coś ukrywał.

Powoli, naprawdę powoli, zszedłem ze schodka i zacząłem podchodzić do niego. Wszystko dookoła było strasznie szare, z kątów bił wręcz mrok.

 Robiła się noc?

Kolorowe meble straciły swój dawny kolor, wszystko jakby się bało; firanki zastygły w kompletnym bezruchu, kwiatki stały na baczność, a tykanie zegara umilkło.  Jedynie zlew co kilka sekund ronił kolejną kroplę.

Podszedłem blisko do taty, a on zastygł w bezruchu, ale nie przestawał śledzić mnie wzrokiem.

- Gdzie byłeś? Gdzie mamusia? - zapytałem piskliwym głosikiem.

Powoli zacząłem iść za jego plecy, starając się nie myśleć o każdym wykonanym kroku.

Gwałtownie odskoczyłem, a krzyk utknął mi gdzieś w gardle. Zobaczyłem w jego dłoni sztylet, który, podobnie jak ręce, był cały we krwi.

Moje tęczówki mimowolnie się powiększyły, a oddech przyspieszył, nie potrafiłem nad nim panować.

Mężczyzna zaczął odwracać się w moją stronę, a przerażenie z każdą kolejną sekundą rosło. Nie potrafiłem odwrócić wzroku, nie potrafiłem ruszyć ręką. Strach sparaliżował każdą komórkę w moim ciele, sprowadzając tym samym zimno, które odczuwałem aż za bardzo, które mroziło krew w żyłach, sprawiając ból i odrętwienie.

Jednak kiedy ujrzałem twarz mężczyzny, to już nie był mój ojciec.

Ta postać miała niebieskie, zimne oczy, które odstraszały swoją nieobecnością.

I uśmiech.

Jaki uśmiech?

Obrzydliwy.

Szeroki.

Sztuczny.

Minęła sekunda, może dwie, a ja miałem wrażenie, że zatracam się w tym widoku. We wszystkich negatywach tego słowa. Czułem się jak malutka mrówka, która zaraz zostanie zdeptana, jak marionetka, które dłonie zostały obwiązane, a ona, pomimo szarpania i krzyków, nie jest w stanie się ruszyć.

Zadrżałem, było nienaturalnie zimno, poczułem jak ktoś dotyka moich włosów, ale nie potrafiłem się odwrócić.

A może to tylko wiatr?

Zobaczyłem jak postać przede mną delikatnie się porusza. Dotknął swojej twarzy, która w dotkniętym miejscu zsiniała. Upadł na ziemię i zaniósł się żałosnym płaczem, chowając twarz dłoni, trzęsąc się.
Chciałem podbiec, pocieszyć go, przytulić, zapytać co się stało.

Chciałem zrobić cokolwiek.

Jednak minęła chwila, może dwie, ale w końcu zdałem sobie sprawę, że osoba przede mną to tylko lustrzane odbicie.





- Louis? - głęboki głos wyrwał mnie z koszmaru.

Gwałtownie złapałem powietrze, tak, jakbym tkwił pod wodą kilka minut i w końcu się wynurzył. Spojrzałem zdezorientowany przed siebie, jednak jedyne co dostrzegłem to dobijająca zieleń. Zadrżałem, przez moment nie potrafiłem się poruszyć. Czułem jak kolejne drgawki paraliżują moje ciało i obezwładniają gardło. Nie wiedziałem co się dzieje.

- O mój Boże - odetchnął mężczyzna i ścisnął mocniej moją dłoń. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ją trzymał.

- Co się stało? - zapytałem głupio, czując jak mój oddech wraca do normy.

- Krzyczałeś coś przez sen, strasznie mnie wystraszyłeś - powiedział z lekką ulgą w głosie, a ja zaśmiałem się nerwowo, powoli wstając do pozycji siedzącej. Mięśnie się nieco rozluźniły, ale cholernie dobitny ból głowy został, nienawidziłem tego.

- Przepraszam - wybełkotałem, mówienie w tamtym momencie sprawiało mi straszną trudność.

- Nie przepraszaj, po prostu... - zamknął oczy i wystawił rękę w moją stronę, wypuszczając ciężko powietrze.

- Zły sen, często tak miewam, przepraszam jeśli cię nastraszyłem - zaśmiałem się, jednak mój głos wciąż brzmiał jakoś dziwnie.

- Nigdy więcej mi tak nie rób - wyszeptał, a ja wzruszyłem ramionami, przewracając oczami.

 - Jeśli chcesz ze mną spać to się przyzwyczaj - zażartowałem, chociaż wcale nie było mi do śmiechu.

- Byłeś z tym u psychologa? - zapytał, a ja spojrzałem na niego jak na ostatniego idiotę, prychając cicho.

- Da mi tableteczki i koszmary odejdą, tak puf? - zadrwiłem, gestykulując dłońmi prześmiewcze ruszy.

- Nie, myślę, że to może być spowodowane jakąś traumą i po prostu terapeuta pomoże ci z tego wyjść - odparł śmiertelnie poważnie, analizując moją twarz.

- Trauma? - uniosłem lewą brew i uśmiechnąłem się ironicznie. - Kim ja jestem, jakimś zepsutym nastolatkiem, który nie potrafi poradzić sobie ze swoimi problemami? Po prostu mam taką przypadłość i tyle, nie będę się tu rozczulał nad swoim losem. Zresztą nie pójdę do psychologa, strata czasu, te osoby nawet nie wiedzą co czujesz, nie znają cię.

- Psycholodzy to specjaliści, potrafią wyczytać twoje emocje i doradzić c w najtrudniejszych chwilach. Gdyby nie oni większość ludzi by powariowała.

Przez chwilę patrzyłem na niego jak na osobę z totalnie innej planety.

- Specjaliści, którzy nie znają ciebie, robią to bo muszą. Płacisz im za słuchanie. Musiałbym być bardzo zdesperowany, żeby w ogóle pójść pod gabinet.

Chciałem zakończyć temat, męczył mnie. Nienawidziłem, kiedy ktoś wmawiał mi swoje racje, moje poglądy były nienaruszone i nie sądzę, żeby jakiś pedałek był w stanie nimi poruszyć.

Harry westchnął, przeczesał włosy palcami i ścisnął moją dłoń.

Wciąż ją trzymał.

Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.

Chciałem wracać do domu, chciałem być sam.

Pociągnąłem nosem, a dziwne uczucie pustki przepełniło całe moje ciało. Odwróciłem wzrok na okno, przez które nie byłem w stanie wyjrzeć. Ale szarawe rolety zdawały się być niezwykle interesujące.

- Chcesz o tym porozmawiać? - zapytał niepewnie chłopak, a ja nie zareagowałem, patrząc pusto w te pieprzone rolety.

Oczy nie chciały posłuchać, nie musiałem nawet mrugać, po prostu siedziałem, niezwykle wycieńczony, słuchając swojego miarowego oddechu, który był strasznie głośnym dźwiękiem, wręcz ogłuszającym.

- Przepraszam - powiedziałem po chwili, dochodząc do siebie.

Czułem się upokorzony.

Moją słabością, tym, że akurat on był świadkiem tego wszystkiego. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię, uciec gdzieś daleko. Nie chciałem na niego spojrzeć.

Chociaż tak naprawdę za co go przepraszałem? Za to, że mam koszmary?

Nie powinienem tutaj być, powinienem wyjść i już nigdy nie spojrzeć w te zielone oczy.

Chciałem uciekać.

Jednak po chwili otrzeźwiałem, bo zdałem sobie sprawę, że Louis Tomlinson nigdy nie ucieka. On wychodzi z klasą.

- Nie przepraszaj - westchnął, wstając z miejsca i puszczając tym samym moją dłoń. - Chodź, napijemy się herbaty.

- Nie mam czasu, muszę iść do domu - powiedziałem i, może nieco zbyt gwałtownie, wstałem z łóżka, przez co zatoczyłem się delikatnie, a Harry wystawił ręce w moją stronę, aby w razie czego uchronić mnie przed upadkiem, ale sam dałem sobie radę.

- Dasz radę dojść sam? - zapytał, wciąż nie spuszczając rąk.

- Nie mam pięciu lat - plunąłem jadem i zacząłem iść w stronę drzwi.

Mężczyzna tylko pokiwał głową i zaczął śledzić mnie wzrokiem. Zgarnąłem moją koszulkę z krzesła i leniwie ją na siebie naciągnąłem. Następnie po prostu wyszedłem z pokoju, kierując się w stronę przedpokoju.

Obrzuciłem spojrzeniem salon, który pozostał wyjątkowo czysty. Harry musiał wstać dużo wcześniej. Zacząłem się zastanawiać, która była godzina.

- Potrzebujesz czegoś? Na pewno nie chcesz zostać? - pytał, idąc w stronę przedpokoju i opierając się o ścianę.

Irytował mnie z każdym pytaniem coraz bardziej. Niech się zajmie swoim życiem.

- Skończ - rzuciłem oschle, nieporadnie zaciągając buty na stopy. Ta czynność wydawała się być najbardziej wykańczającą w moim życiu, ale postanowiłem dzielnie dać radę.

Nawet sznurówki zawiązałem.

- Zadzwoń jak dojedziesz - rzucił, patrząc na mnie z troską.

Przewróciłem oczami i szybko chwyciłem kurtkę, otwierając drzwi, zza których wleciała fala zimnego powietrza.

- Ta, cokolwiek - dodałem na koniec, trzaskając za sobą drzwiami.

Głowa mi pulsowała, a kiedy wyszedłem z domu, czując rześkie powietrze, zaczęła mnie w dodatku kłuć.

Zapowiadał się zajebisty dzień.

Słońce leniwie wisiało na niebie, oblewając swoim zimnym blaskiem wszystko dookoła, a niewielkie kłęby chmur upiększały błękit, który wydawał się bardzo intensywny. Ptaki śpiewały donośnie, doprowadzając mnie do szału. Przyspieszyłem krok.

Zmrużyłem oczy, przeklinając w myślach moją głupotę. Nie wziąłem okularów przeciwsłonecznych, a przecież zawsze nosiłem je ze sobą.

Wygrzebałem z kieszeni kluczyki i nacisnąłem guzik, w wyniku czego moje auto wesoło zaśpiewało.

Co również mnie zirytowało.

Wsiadłem pospiesznie, rozsiadając się na fotelu, który wręcz emanował ciepłem. Przymknąłem na chwilę powieki, które od samego przebudzenia były niebywale ciężkie.

Wziąłem kilka głębokich wdechów i z trudem otworzyłem oczy.

Dasz radę, Louis. Tylko odpal to auto i jedź do domu.

Do słodkiego, cichego, ciepłego domu.

Ostatnimi siłami odpaliłem auto, które warknęło kilka razy i ruszyło pokierowane przeze mnie.

Wyłączyłem radio, rozkoszując się ciszą, która wypełniała pojazd.

Miałem tylko nadzieję, że Liam jeszcze śpi, albo gdzieś jest. Nie zdzierżyłbym teraz obecności kogokolwiek.

Tylko jedna osoba potrafiła wybudzić mnie z tego stanu. Chociaż teraz pewnie wcale nie chciała mnie słyszeć, a tym bardziej widzieć. Jednak postanowiłem swojego szczęścia i wykręciłem numer do Cary, modląc się, żeby odebrała.

Jeden sygnał, drugi, trzeci....

Z tej strony Cara, zostaw po sobie ślad!

Szlag jasny by ją trafił. Potrzebowałem jej, a ona jak zwykle nie odbierała. Po co jej telefon skoro nigdy go nie używa?

Rzuciłem urządzenie na miejsce pasażera, przygryzając dolną wargę.

Co z tego, nie potrzebowałem nikogo, żeby poczuć się lepiej. To ludzie potrzebowali mnie.

Zaparkowałem przed znaną mi kamienicą, czując mimowolną ulgę.

Wysiadłem z auta, powoli przemierzając kamienną dróżkę, a następnie klatkę schodową, stąpając co dwa stopnie. Stanąłem przed dębowymi drzwiami, po czym pewnie nacisnąłem klamkę, chociaż prawdę mówiąc, lepiej jakbym tego, kurwa, nie robił.

Już od pierwszego wdechu mogłem wyczuć w powietrzu zapach alkoholu pomieszanego z wymiocinami. Okropny, duszny smród.

- No i masz przejebane - mruknąłem do siebie, zamykając drzwi.

I szczerze mówiąc nie byłem gotowy spojrzeć przed siebie.

Jednak kiedyś musiałem i to co ujrzałem wcale mi się nie podobało.

Po podłodze porozlewane było wino, tak myślę. W każdym razie coś czerwonego. Może krew, nie miałem pojęcia, ale niech się modli, żeby to była krew.

Wino łatwo nie schodzi z dywanów.

Zły start, mój drogi.

Podszedłem bliżej kanapy, kładąc kluczyki na blacie po drodze.

Na kanapie, mojej ukochanej kanapie, leżała jakaś nieprzytomna kobieta. Miałem ochotę chwycić ją za te blond kudły i wyrzucić za drzwi razem z jej porozrzucanymi po pokoju butami. Nie znałem jej, była ładna, chyba. Nie mogłem tego stwierdzić, jej makijaż tworzył raczej maskę na jakąś imprezę Halloweenową, ale nie mnie to oceniać. Miała czarne, brudne ręce, naprawdę nie chciałem wiedzieć dlaczego.

Jednak kiedy podszedłem do kwiatka, z którego wylewały się dość świeże wymiociny, wiedziałem czego koleżanka tam szukała.

Skrzywiłem się na ten widok, wydając z siebie ciche ,,ougch", po czym podążyłem w stronę pokoju. Wcześniej jeszcze odsłoniłem wszystkie żaluzje w pokoju i włączyłem automatyczny odkurzacz.

Nie ma tak dobrze.

W holu obok łazienkowych drzwi leżał jakiś chłopak, nie wiem czy spał, nie obchodził mnie. Dopóki nie dotykał moich rzeczy.

Kiedy wszedłem do pokoju, myślałem, że rozniosę wszystkich i wszystko w pobliżu.

W MOIM łóżku leżały dwie dziewczyny, może ktoś jeszcze, ale go nie dostrzegałem. Były w podobnym stanie co tamta z salonu. Tylko, że te były brzydsze i skąpiej ubrane. Jednej, rudej, widać było praktycznie cały tyłek spod tej obcisłej czarnej sukienki. Nie miała złego ciała, ale wtedy naprawdę nie miałem nastroju na wpatrywanie się w walory jakiejś totalnie obcej laski. Druga leżała gdzieś otulona kołdrą i zatopiona w poduszkach. MOJĄ kołdrą w MOIM łóżku.

- Liam! - krzyknąłem tak donoście, że chyba pobudziłem ich wszystkich.

Ruda, ta brzydsza, jęknęła, otwierając powoli oczy i rozglądając się po pokoju.

- Co się dzieje, ucisz się trochę - jęczała, a ja gwałtownym ruchem, odsłoniłem roletę, przez którą wdarła się spora ilość naturalnego światła. Zaśmiałem się z kolejnych jęków. Całe szczęście pokój był w nienaruszonym stanie, oprócz oczywiście mojego łóżka. Będę musiał odkazić pościel.

Kiedy nikt nie odpowiedział, opuściłem pokój w poszukiwaniu Liama.

- Tylko cię zobaczę, nieważne w jakim będziesz stanie... - mamrotałem do siebie, mijając kolejne butelki i puszki w przedpokoju. Wszedłem do jego pokoju, rozglądając się po nim.

Liam smacznie sobie spał z tą niebieskowłosą. Bellą? Emmą?

Nieistotne.

Spali wtuleni w siebie, a wokół nich panował wręcz idealny porządek. Sami nie wyglądali najgorzej, chociaż śmierdziało jak diabli.

Nie mogłem go obudzić w delikatny sposób, nie należało mu się, więc poszedłem do kuchni i nalałem kubek lodowatej wody, ze zdegustowaniem obserwując ślady wymiocin w zlewie.

- Kurwa, cudownie - rzuciłem, czując jak irytacja we mnie dosięga szczytu.

Niemalże pobiegłem do jego sypialni i wylałem na jego twarz całą zawartość szklanki, przez co gwałtownie podniósł się do pozycji siedzącej, wzdrygając i budząc tym samą tę laskę.

- Louis? - zapytał, pocierając mokrą twarz. - Tak wcześniej? - zapytał, drapiąc się po głowie. Zgromiłem go spojrzeniem, po czym spojrzałem na dziewczynę, która ponownie zasypiała, nie przejmując się całą zaistniałą sytuacją. 

- Będę tu za dwie godziny - syknąłem stanowczo. - Jak wrócę i zastanę ten syf, to możesz się pożegnać z mieszkaniem tutaj - rzuciłem i już widziałem jak otwiera usta, ale nie dane mu było skończyć, bo wyszedłem z pokoju, kierując się ponownie w stronę wyjścia.

Liam wiedział, że mówiłem śmiertelnie poważnie. Nigdy nie rzucałem słów na wiatr, a już raz praktycznie stracił dach nad głową. Z podobnych powodów. Wiedział, że nienawidzę syfu, a zwłaszcza syfu na moich rzeczach, więc musiał się dostosować i pilnować. Nie tolerowałem takiego zachowania, zdawał sobie z tego sprawę. Więc albo posprząta, albo się żegnamy.

Wyszedłem, uprzednio chwytając kurtkę i kluczyki, po czym podążyłem w stronę auta, czując się nieco przytomniejszy.

Kiedy już siedziałem w aucie, złapałem się za głowę i potarłem oczy, ziewając.

Kim byli ci ludzie? Nie znałem żadnej osoby, przynajmniej z tych, których widziałem. Jacyś nowi kumple? Może ktoś z organizacji, ktoś, kogo nie znałem? Dlaczego nie zaprosił chłopaków? A może tam byli? Dlaczego nie zapytał? Zawsze pytał, kiedy decydował się na imprezę, czy cokolwiek. Moje zdanie było ważne. To było NASZE mieszkanie, a w słowie nasze nie ma miejsca na moje.

Chwyciłem telefon z siedzenia obok, zapomniałem go wziąć, i wykręciłem numer do Michaela.

- Tak? - zbawczy głos odezwał się po kilku sygnałach.

- Dzięki bogu - mruknąłem. - Jesteś w domu?

- Jeszcze tak, ale zaraz mnie nie będzie, a co tam? - zapytał, a ja jęknąłem, kopiąc miejsce obok pedała gazu.

- Liam zrobił jakąś imprezę w domu i aktualnie jestem bezdomny na dwie godziny - powiedziałem bezradnie, opierając czoło o kierownicę.

- Przepraszam, ale jestem umówiony na rozmowę o pracę. Będę barmanem - powiedział z lekką ekscytacją - A przynajmniej tymczasowo. Przydałby mi się hajsik.

- Cieszę się i powodzonka. Może później zostaniesz szefem kuchni. Nadajesz się.

Usłyszałem cichy śmiech po drugiej stronie słuchawki, przez co uśmiechnąłem się mimowolnie.

- No jaha, będę piekł dla Obamy.

- Będziesz piekł dla kogoś lepszego. Dla mnie - powiedziałem, a on prychnął - Twoje posiłki to jedyne co lubię jeść.

- Jak mi odpowiednio zapłacisz, to mogę dla ciebie zrezygnować nawet z Królowej Anglii. 

Uśmiechnąłem się, przenosząc do pozycji siedzącej.

- Dam ci moją dozgonną miłość.

- Zostaw ją dla Harry'ego - zadrwił, a ja otworzyłem usta, jednak kąciki ust nie opuściły się nawet na minutę.

- Ty mały...

- Muszę iść, ups - powiedział, po czym się rozłączył.

Zaśmiałem się pod nosem, czując się nieco lepiej. To właśnie był Michael Clifford, moi drodzy. Wieczny śmieszek, pracowity człowiek i niesamowity kucharz. Wróżyłem mu dobrą przyszłość, zasługiwał na to. Tylko ostatnio coraz rzadziej widywałem go na spotkaniach działalności i ogólnie przestał się udzielać, ale rozumiałem to. Rozwój osobisty był ważniejszy, a zwłaszcza dla człowieka na studiach. Cóż, każdy ma inne priorytety.

Nie wiedziałem gdzie chciałem jechać, ale nie zamierzałem też siedzieć bezczynnie, więc po prostu odpaliłem pojazd i ruszyłem przed siebie, włączając radio i  rozkoszując się delikatnym głosem Eda, który w tamtym momencie był jak miód na zmarnowane uszy.


_______________________

Dedykuję ten rozdział mojej kózce, bez której pewnie by go tu teraz jeszcze nie było. I o wszystkie błędy i niedociągnięcia obwiniajcie ją. Karakan mały.

No i standardowo!

Picie dużo, dużo wody, podlewajcie roślinki i żyjcie pełnią życia. 

Serwus x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro