Rozdział 1.
- Tommo, spóźnimy się. - usłyszałem ostry głos gdzieś z drugiego pokoju.
- No już - mruknąłem, upijając ostatnie łyki czarnej kawy.
Liam wszedł do kuchni i spojrzał na mnie ze zrezygnowaniem, opierając się o kuchenny blat.
Mężczyzna, który stał przede mną, był moim najlepszy przyjacielem i współlokatorem zarazem.
Chodziliśmy razem na studia, poznaliśmy się na jednym ze zlotów, on też był dosyć wysoko położony, więc chcąc nie chcąc, musiałem zamienić z nim kilka zdań. I możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy okazało się, że mężczyzna obrał ten sam kierunek studiów co ja i również szuka mieszkania w tym rejonie. Od tamtego momentu jesteśmy nierozłączni.
Mieszkanko nie jest duże, ale wystarczające, abyśmy czuli się swobodnie - dwie sypialnie, mały salonik z czarną kanapą, małym telewizorkiem i półką na książki, której używałem tylko ja. Liam nie potrafił zdzierżyć literatury, zawsze go to nudziło, często zasypiał przy polecanych przeze mnie książkach. Ja byłem zakochany w pięknie ubranych słowach i historiach, dzięki którym mogłem przezywać wiele żyć.
Priorytetem była również muzyka. Całe szczęście mężczyzna miał podobny gust muzyczny do mojego, albo przynajmniej potrafił umiejętnie maskować swoje niezadowolenie, kiedy co wieczór dom wypełniały przeróżne składanki. W innym przypadku musiałby się pożegnać z mieszkaniem ze mną.
Jeżeli chodzi o opłacanie mieszkania, to zazwyczaj dzieliliśmy się na pół - rodzice Liama wspierali go finansowo, a jeżeli mieli cięższy okres, to pracował dorywczo u przyjaciela w jakimś barze, albo po prostu mu pomagałem, chociaż nienawidził brać ode mnie pieniędzy. Czasami bez jego wiedzy wpłacałem za całość, ale wtedy krzyczał na mnie i mówił, jakim to jestem idiotą. Ja za to dostawałem comiesięczne alimenty od mojego ojca, który do najuboższych nie należał, więc miałem trochę łatwiej z ogarnianiem tego wszystkiego. Może myślał, że wykupi sobie tym wszystkim mój szacunek i respekt. Wolałem zdechnąć z głodu niż spotkać się z tym człowiekiem jeszcze raz.
I może czasami kłóciliśmy się o to, kto dzisiaj pozmywa, albo podleje kwiatki, ale myślę, że pomimo wszystko nie wymieniłbym Liama na nikogo innego.
- Musisz zawsze nas opóźniać? - fuknął, a ja tylko wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się pod nosem, przystawiając kubek do ust.
- Dzisiaj parada? - zapytałem, wstawiając puste naczynie do zlewu i oblizując usta z resztek naparu.
- Tak, dzisiaj damy popalić. - na jego usta wkradł się z pozoru niewinny uśmiech, ale ja doskonale go znałem i uwierzcie, nie chcielibyście być w skórze naszych ofiar.
- Nie będę tego brał zbyt dosłownie - zaśmiałem się i westchnąłem cicho. - Idziemy?
Szatyn kiwnął głową, a ja chwyciłem kluczyki ze stołu i razem wyszliśmy z mieszkania, zamykając drzwi na klucz.
Uderzyła nas fala zimnego powietrza, przez co wzdrygnąłem się i otuliłem mocniej ocieplanym płaszczem w kolorze głębokiej czerni. Niebo osnuły szaro-granatowe, utrudniając słońcu wędrówkę po niebie, a wiatr szarpał dookoła swoim ostrym oddechem.
Zaczęliśmy iść w stronę sportowego auta w odcieniu czerwieni.
- Dzień dobry, kochana, gotowa? - zapytałem auta, nie oczekując odpowiedzi i zająłem miejsce kierowcy.
- Baker street, przecznica 78 - mruknął Liam, zapinając pasy.
Nacisnąłem gaz, a auto wydało z siebie kilka warknięć i popędziło pokierowane przeze mnie.
- Luke i Michael zajmują się ochroną, Zayn bierze wschodnią część. My podkładamy granaty gazowe, ja bardziej początek, ty bierzesz tyły, szczerze, dostaliśmy najgorsze gówno.
Westchnąłem, skręcając gwałtownie.
- Ta, jak zawsze - burknąłem - Jak duża parada?
- To raczej coś w rodzaju marszu, nie jest największy. Inaczej potrzebowalibyśmy wsparcia - mruknął pod nosem, a ja obrzuciłem go szybkim spojrzeniem. - Dzisiaj tęcza spłonie, mam super zabaweczki do tego. Nie pytaj skąd - dodał po chwili, widząc, że otwieram usta. Wycofałem się, uśmiechając i kiwając głową.
Zacząłem uderzać wskazującymi palcami w kierownice, wystukując rytm piosenki, która wypełniała wnętrze samochodu przez resztę przejażdżki. Miałem naprawdę dobry humor, nic tak bardzo nie poprawia dnia, jak pozbycie się kolejnych idiotów.
Pewnie zastanawiacie się, czy ich zabijaliśmy?
Zdarzało się, ale jak to się mówi - cel uświęca środki, a mi trudno było się z tym nie zgodzić. Najczęściej zostawialiśmy ich ciężko rannych, rzadziej po prostu poobijanych. Ale, z tego co wiem, większości z nich to w jakiś sposób otwierało oczy, dlatego my nie nazywaliśmy tego napadami, tylko czymś w rodzaju terapii. Powinni się bać tego kim są i podjąć leczenie.
Zaparkowałem pojazd w odległości kilkuset metrów od naszego celu, po czym obszedłem go, zatrzymując się przy bagażniku i wyjmując z niego dwie wypchane, czarne torby, które nie były tak ciężkie, na jakie wyglądały.
- Masz tam te swoje zabawki? - zapytałem, uśmiechając się do Liama i podając mu jego torbę.
Ten tylko odwzajemnił mój gest, a ja nie potrzebowałem już zbędnych słów. Założyłem na twarz charakterystyczną dla każdego z nas maskę - moja była cała czarna, w miejscu gdzie powinny znajdować się usta widniała rozmazana, wyblakła, niechlujna tęcza, która wyglądała tak, jakby ktoś od niechcenia przejechał pędzlem po czarnym płótnie, a na lewej skroni namalowane zostało mała, parująca filiżanka.
Nie oceniajcie mnie, kofeina była nierozłączną częścią mojego życia.
Pod nią umiejscowiłem mniejszą maskę, przeciwgazową. Okrywała cały nos i oczy, a usta okrywał specjalny ustniki, który mogłem złapać w każdym momencie.
Maska była mała, poręczna i, przede wszystkim, ledwie widoczna. Za to ta Liama pochłonięta została przez odcień głębokiego granatu. Na jej prawym boku ciągnęła się połówka księżyca, a na lewym połówka słońca.
Takie cuda produkuje Zayn, fajnie mieć w ekipie kogoś takiego. Kreatywny i kurewsko zdolny plastycznie, i technicznie. Nasze maski, które wizualnie prezentowały się naprawdę nieziemsko, a poza tym maski przeciwgazowe i bomby, to wszystko jego zasługa.
Każdy w naszej ekipie był na swój sposób utalentowany.
Luke był wyjątkowo zwinny i sprytny, ponadto jego aktorstwo osiągało najwyższe szczeble, nigdy nie można było poznać, kiedy kłamał, co często przydawało się przy zeznaniach albo grubszych akcjach. Liam zawsze bywał okrutny i bezwzględny, brnął do celu po trupach - dosłownie, chociaż poza akcjami nigdy nie można było poznać go z tej strony, a z kolei Mike dodawał temu wszystkiemu nutkę humoru, był moim ulubieńcem. Zawsze potrafił rozluźnić atmosferę i wprowadzić nas w stan odprężenia, zazwyczaj to właśnie on łagodził spory i wiecie, łatwiej jest podejść do misji z uśmiechem na twarzy. Poza tym w naszym składzie obracali się jeszcze Calum i Ashton. Ashton to złote serce, złote palce, potrafił wyjść ze wszystkiego cało i otworzyć każdy, nawet najbardziej skomplikowany szyfr i zamek, a Calum był geniuszem, znał się na tych wszystkich trutkach, gazach i innych takich. Niestety nie było ich z nami, mieli wezwanie od wyższych sfer i nie wiedzieliśmy kiedy wrócą, dlatego nie mogliśmy brać się za nic większego. Dwie osoby, wbrew pozorom, robiły wielką różnicę.
A ja?
Ja byłem mistrzem przemów, nie przypuszczałem okazji do dyskusji i zawsze broniłem swojego stanowiska, nawet jeżeli nie miałem racji. Poza tym przelotnym uśmiechem potrafiłem sprawić, że wszyscy dookoła umierali ze strachu. Dlatego miałem tak wysoką pozycję, wszyscy czuli do mnie respekt i wiedzieli, że nie są w stanie mnie przegadać. Potrafiłem uderzyć słowem mocniej, niż niejeden potrafił pięścią.
Z dała usłyszałem niewyraźny głos jakiegoś mężczyzny i głośne wiwaty, połączone z czymś, co chyba nazywano śpiewem. Mimowolnie przewróciłem oczami i zacisnąłem mocniej dłoń na rączce torby. Z każdym krokiem odgłosy się nasilały, a słowa mężczyzny ubranego w lekko różową koszule stawały się bardziej zrozumiałe.
- Walczymy o zrozumienie, o wolność, o równouprawnienie! - krzyknął, a ja prychnąłem śmiechem, chociaż naprawdę starałem się tego nie robić. Tłum odpowiedział radosnym wiwatem, a ja wymieniłem z Liamem porozumiewawcze spojrzenie i chwilę potem wtopiłem się w tłum poprzebieranych na najróżniejsze sposobu ludzi.
Rozejrzałem się dookoła, czując rosnącą we mnie ekscytację. Wiedziałem, że robię dobrze, teraz tylko musiałem dać znak Liamowi, a ten miał uaktywnić gaz, który pozbawi wszystkich dookoła przytomności. Zwinnym ruchem przechwyciłem ustnik, podtrzymując go za pomocą warg, po czym już miałem dawać znak, kiedy spostrzegłem małego chłopca, który podążał w stronę parady, a jego oczy były całe załzawione.
Może i robiłem okrutne rzeczy, ale ten dzieciak sobie nie zasłużył, i nie zamierzałem pozwolić mu cierpieć, może nawet zginąć.
Przekląłem w myślach i zacząłem przedzierać się przez ludzi, nawet nie przepraszając, jednak kiedy dotarłem do chłopca, ktoś już przy nim był. Wyplułem ustnik i obrzuciłem ostrym spojrzeniem sylwetkę postaci.
- Zostaw go - syknąłem jadowicie, widząc tęczowe barwy na koszulce osoby, która klękała przy chłopcu. - Jeszcze się czymś zarazi. - patrzyłem z pogardą na tego mężczyznę, miałem ochotę na niego napluć.
- Co się stało, mały? Zgubiłeś się? - zapytał, kompletnie ignorując moje uwagi, a ja byłem zdumiony tym, jak głęboki był jego głos.
Może mnie nie dosłyszał przez maskę?
Mały chłopiec pokiwał głową i spojrzał na mężczyznę dużymi, czekoladowymi oczami, w których kryło się przerażenie.
- Pomozesz mi? - zapytał cichutko, a mężczyzna podał mu rękę, której ten kurczowo się chwycił.
- Jasne, kochanie. - mężczyzna wstał i teraz, na jego nieszczęście, znalazł się twarzą w twarz ze mną, a ja nie zamierzałem pozwolić mu odejść. Odchyliłem głowę w lewą stronę, uśmiechając się ironicznie i szczęście dla niego - maska częściowo zakrywała prowokację, którą tak uwielbiałem.
- Nigdzie z tobą nie pójdzie - zacząłem dobitnie, obserwując jak twarz mężczyzny się zmienia. - chcesz go zarazić? Jesteś wynaturzeniem, które powinno trzymać się jak najdalej od społeczeństwa - wyplułem jadowicie, starając się nie zrobić czegoś głupiego.
Jego policzek przyozdabiała malutka tęcza, a długie włosy powiewały zgodnie z wiatrem, który stawał się coraz bardziej natarczywy. Zwróciłem uwagę na jego oczy, które wręcz płonęły żywą zielenią i nutką urazy(?) Ogólnie nie można było odmówić mu urody. Aż mi się go szkoda zrobiło.
- Okej, możesz sobie nienawidzić homoseksualistów, chociaż kompletnie nie rozumiem podstaw tego, ale ten dzieciak potrzebuje pomocy. I uwierz mi, myślę, że mniej zniszczę jego światopogląd moją odmiennością niż nienawiścią, którą czuć od ciebie na kilometr. Zastanów się nad tym - powiedział dość ostro, kopiąc tym samym piłeczkę na moją stronę.
- To co robisz jest nienormalne i niezgodne z naturą, i myślę, że to ty powinieneś się zastanowić nad sobą, bo daleko nie pociągniesz żyjąc w taki sposób. Chwilowe uniesienie minie, ale choroba zostaje.
- Choroba - prychnął, unosząc jedną brew. - Największą choroba w dzisiejszych czasach, jest brak tolerancji. Nienawiść rodzi tylko nienawiść, a kiedy ona staje się głównym paliwem naszego życia, zapominamy o miłości, a tutaj nie liczy się to, czy masz penisa, czy nie, tu liczy się uczucie. Nawet nie masz odwagi pokazać twarzy, co ty sobą reprezentujesz? - wyrzucił, najwyraźniej bardzo wierząc w swoje słowa, po czym zgrabnie mnie wyminął, a ja stałem jak wryty, patrząc na miejsce, w którym przed chwilą znajdowało się to coś.
Nie byłem w stanie pojąć co się właśnie stało, zazwyczaj nikt nie miał odwagi mi się postawić, a już na pewno nie jakiś pedał, który właśnie odchodził z tym biednym dzieciakiem. Już miałem za nim pobiec, kiedy mój telefon wydał z siebie ciche brzdąkniecie.
Od: Liam
Wcięło Cię?
Potrząsnąłem głową i gwałtownym ruchem chwyciłem ustnik, ponownie wtapiając się w tłum. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy to co robię jest dobre - zawsze uważałem, że walczę w słusznej sprawie. I nikt nie mógł zarzucić mi, że jest inaczej.
Zwłaszcza nie ktoś taki jak on.
Do: Liam
Cel, pal
Kliknąłem przycisk "wyślij" i zwinnie odbezpieczyłem granat wielkości pięści dorosłego mężczyzny, na co w odpowiedzi zasyczał cicho, więc odsunąłem go jak najdalej od siebie.
- Kaboom. - wyszeptałem do mężczyzny stojącego obok mnie, który w ciągu tych kilku sekund, analizował moje ruchy.
- Uciekajcie! - krzyknął, ale zanim ktokolwiek zdążył zareagować, granat otworzył się w mojej dłoni, ukazując mechanizm. Poza tym krzyk w tym gwarze był niczym igła w stogu siana.
Z każdej strony wychyliły się otwory - były cztery, a z nich zaczął uciekać z cichym sykiem blado-zielony gaz. Byłem pod wrażeniem zasięgu, jaki miało to cudo, Zayn się postarał.
Ludzie zaczęli kaszleć, krztusić się, aż w końcu poupadali na ziemię jak muchy. W marszu szło około stu osób - mała akcja, na małe spotkanie.
Praktycznie z każdej strony mogłem dostrzec któregoś z moich przyjaciół, którzy oglądali całą scenę z nieukrywanym zachwytem.
Słyszałem krzyki i gardłowe kaszle, napawałem się tym, to było jak muzyka dla moich uszu i miód na serce. Prawie zapomniałem o nieprzyjemnym incydencie sprzed kilku chwil.
Prawie.
Patrzyłem jak ludzie chwytają się za gardła, próbując złapać oddech, który pomimo wszystko był gorszy od samego braku powietrza.
- Widzicie? - krzyknął Liam z drugiego końca, ale doskonale go słyszałem, dzięki megafonowi, który idealnie czysto roznosił dźwięk. - Wszystko przez to, co robicie z naszym światem. Jesteście wynaturzeniem, przez które świat podupada, mam nadzieję, że zdajcie sobie z tego sprawę.
Uśmiechnąłem się, patrząc jak niektórzy już padają, tracąc świadomość. To nie jest tak, że gaz działał natychmiast - dusił ofiarę i pozwalał jej zachować siebie na kilka minut. Zadziałał bez zarzutów pomimo silnego wiatru i niesprzyjającej pogody. Trochę się obawiałem, że substancja będzie za słaba i osoby po prostu uciekną przez nieprzyjemny zapach. Jednak Calum poradził sobie doskonale, nigdy więcej w niego nie zwątpię. Granaty były nowe, Zayn wziął je, żeby trochę tam poszperać i ulepszyć mechanizm, więc to była tak jakby pierwsza próba.
Wyciągnąłem z torby mały magnetofon w kolorze czerni - no prawie, obwódki wokół głośnika były lekko szare, i już miałem zacząć mówić, kiedy usłyszałem z oddali wycie syren.
I wtedy wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Chłopcy się rozproszyli, każdy z nich uciekł w inną stronę, ja pobiegłem w ciemną uliczkę, która prawdopodobnie była w stanie doprowadzić mnie do auta w bezpieczniejszy sposób. Zdjąłem maskę z twarzy i włożyłem ją do torby, po czym, jakby nigdy nic, zacząłem wolnym krokiem przemierzać ulicę, pogwizdując w rytm czegoś z repertuaru All time low. Modliłem się, żeby chłopakom nic się nie stało, chociaż nie wątpiłem w ich przebiegłość i przede wszystkim wprawę.
Policja przejechała obok mnie, nawet nie zaszczycając mojej osoby spojrzeniem. Odetchnąłem z ulgą, chociaż nie stresowałem się aż tak bardzo. Wiedziałem, że się uda.
Wsiadłem do auta, w którym, o dziwo, czekał już Liam.
- Nie wyszło najgorzej - powiedziałem, widząc jego naburmuszoną minę. - Zdążyłeś im chociaż powiedzieć dlaczego cierpią. Obudzą się obolali i wykończeni. Musimy wymyślić coś, co ich trochę posiniaczy - uśmiechnąłem się delikatnie do siebie, musiałem zaproponować Zaynowi jakieś bomby-wpierdolki, czy coś na tej zasadzie. Zapiąłem pas, po czym włożyłem kluczyki do stacyjki i jak najszybciej ruszyłem przed siebie.
- Nie zdążyłem nawet podpalić tęczy - westchnął, wyglądając za okno. - Kto w ogóle zadzwonił po gliny? - zapytał głupio, a ja tylko wzruszyłem ramionami, nie odrywając wzroku od drogi.
- Nie mam pojęcia, ale to ustalimy i dojedziemy tę osobę, masz moje słowo. Liam odetchnął i nieco się rozluźnił, wiedział, że zawsze dotrzymywałem słowa, a zwłaszcza jeżeli chodziło o takie sprawy.
Zaparkowałem samochód na podjeździe pod domem Michaela - zawsze się tam spotykaliśmy po "terapii".
Miał nieduży domek w kolorze pastelowego brązu, z gankiem i ogrodem, który zawsze był idealnie wypielęgnowany. Różnokolorowe kwiaty zakwitały w najlepsze, a ja kichnąłem kilka razy i jak najszybciej przekroczyłem próg mieszkania, nie siląc się na pukanie.
Nienawidziłem wiosny, a tak się składa, że wtedy był okres, w którym wszystko zakwitało i budziło się do życia, znosząc tym samym te cholerne pyłki. Alergia dopadała mnie za każdym razem i kiedy już miałem nadzieję, że osłabła, sprawiała, że twarz puchła mi i czerwieniała, przez co wyglądałem jak nieszczęśliwy pomidor.
- Cholerne zielska - mruknąłem, pociągając nosem.
- Uwielbiam kwiaty - prychnął Luke, rozsiadając się wygodniej na karmelowym fotelu ze skóry.
Opadłem na kanapie tego samego koloru, która ustawiona była centralnie na przeciwko mężczyzny.
Chwilę później do pomieszczenia wszedł Mike wraz z Zaynem i Liamem, po czym zajęli wolne miejsca wokół małego, szklanego stolika. Sądząc po ich skwaszonych minach, wszyscy byli wielce rozczarowani. Uważałem, że nie wyszło najgorzej, biorąc pod uwagę to, jak pięknie bomby rozprzestrzeniły gaz.
- Uśmiechnijcie się, mamy naprawdę piękny dzień, a wy sprawiacie, że popadam w depresję - mruknąłem, chwytając zielone jabłko z wiklinowego koszyczka ustawionego na stole. Mike zawsze ustawiał koszyk z jabłkami na stole, doskonale znał moją słabość.
Pogoda była pochmurna i wietrzna, niebo kompletnie zasłaniały chmury, wprowadzając wszystko w ciemny i melancholijny nastrój. Uwielbiałem takie dni, nachodziły mnie wtedy najciekawsze myśli, pomysły. Po prostu deszczowa pogoda od zawsze sprawiała, że czułem się zainspirowany i gotowy do wszystkiego.
Mógłbym umrzeć w deszczu i byłoby mi z tym dobrze.
Wgryzłem się w owoc, czując jak przyjemny, kwaskowaty smak roznosi się po mojej jamie ustnej.
Tego było mi trzeba.
- Poza tym, dobra robota, Malik. Bomby są serio wybuchowe - prychnąłem z własnego żartu, ale kiedy nikt się nie zaśmiał, postanowiłem ogarnąć moje napady Louisa-żartownisia.
- Ale... kto? - zapytał w końcu Luke. - A miało być tak pięknie. - uderzył stopą w nóżkę stolika i westchnął głośno.
- To byłem ja, sory chłopaki, nie mogłem znieść presji. - powiedział z wymuszonym stresem Michael, drapiąc się po karku.
Szczerze, Mike był ostatnią osobą, którą podejrzewałbym o akcje tego typu. Z wyglądu był raczej łagodny i przyjemny, przypominał mi misia koale, a misie koale są urocze i miękkie. Na pewno nie są zdemoralizowanymi przestępcami niosącymi pokój.
- Może jakiś przechodni? - zagadnął Zayn, patrząc na wszystkich po kolei. - Widzieliście kogoś w pobliżu? Może macie jakieś podejrzenia?
Nagle w mojej głowie coś błysnęło. I o mały włos nie wypuściłem jabłka z rąk. Przypomniałem sobie kolor oczu pewnego mężczyzny, który pomimo głębokiej i bezpiecznej barwy, niósł ze sobą nienawiść i swojego rodzaju piękno.
- Chłopaki - zacząłem, totalnie wytrącając ich z rytmu dyskusji. - Ja chyba wiem gdzie szukać.
Uśmiechnąłem się paskudnie, wsłuchując we wspaniałą ciszę, która zwiastowała okropnie srogą burzę.
____________
A więc puszczam pierwszy, jest pierwsza zaraz, a ja mam jutro szkołę, ale raz się Jolo.
W każdym razie mam nadzieję, że rozdział jest w porządku, bo poprawiałam go 1738131 razy i wciąż coś mi nie pasuje.
Opowiadajcie co u Was, gejuchy
A i pamiętajcie o podlewaniu roślinek i piciu wody!
Do następnego xx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro