Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 14.

Harry nadal spał, niebo kompletnie owiła ciemność, pozwalając gwiazdom cieszyć się chwilowym występem.

Minąłem już kilka hoteli, moteli i propozycji noclegów, i niektóre prezentowały się naprawde dobrze, ale nie chciałem się nigdzie zatrzymywać.

Potrzebowałem chwili dla siebie.

Musiałem przeanalizować dotychczasowe wydarzenia i powyciągać ze wszystkiego wnioski, a do tego były mi potrzebne dwie rzeczy - śpiący Harry i jazda autem.

Doszedłem do wniosku, że wszystko w co wierzyłem i na czym polegalem, okazało się byc najzwyklejszą iluzją. Cała moja „rodzina", bo w pewnym okresie czasu nie bałem się tak nazwać organizacji, zostawiła mnie dlatego, że chciałem bronić kogos, kogo kocham. Byłem w stanie zrozumieć wszystko, to że mieli zobowiązania, to że chcieli pozostać na pozycjach, ale nie przypuszczałem, że będą zdeterminowani do tego stopnia, ażeby ścigać mnie i Carę, robic jakieś pojebane spiski, i zostawiać mnie w najgorszym momencie. Tak, jakby nigdy nic nas nie łączyło.

Zostali tylko, a może aż, Michael i Zayn, którzy udowodnili mi, że są jedynymi osobami godnymi zaufania. Michael wiedział o mnie więcej niż ja sam, zawsze miał dobre poglądy, czasem nawet wątpiłem w to, czy na pewno jest za tym co robimy.

I moje spekulacje były słuszne, bo okazało się, że od dawna nie był.

Ale Zayn? Zayn zawsze trzymał się ustalonych zasad, bardzo rzadko wychylał. Wiedziałem, że daży mnie bardzo dużą sympatia, zresztą wzajemnie, ale nie spodziewałem się, że byłby w stanie zdradzić całą organizację dla kogoś takiego jak ja. Kogoś, kto często na niego wrzeszczał, prawie zawsze bagatelizował sprawy, które dla Zayna były naprawde ważne. Często musiałem słuchać tego, ze jestem niebywałym ignorantem, chociaż oczekiwałem od niego uwagi. Pomimo tego wszystkiego odważył się na tak irracjonalny krok.

Podziwiałem go.

A co z Carą? Cara dopuściła się czegoś niewybaczalnego w moich oczach. Wyszła z propozycją wojny, podpisując cały pakt sama. Dobrze wiedziała, że działałem w organizacji, jednak podjęła się tego wszystkiego. Ponadto nie ufała mi praktycznie w żadnym stopniu, co bolało nieco bardziej, niż sam fakt zdrady. Bolało bardziej, niż pokazywałem.

Zatrzymałem się przy niewielkim jeziorku, które dostrzegłem gdzieś po drodze, i wyciągnąłem ze schowka paczkę papierosów, starając się nie obudzić Harry'ego. Zalegały tam chyba z pół roku.

Rzadko paliłem - prawie nigdy. Uważałem, ze to sprowadzanie na siebie choroby i wyniszczanie organizmu, ale tego wieczora musiałem.

Wysiadłem z auta, po czym przeszedłem przez zarośnięte krzaki. Popatrzyłem na czystą taflę wody, która odbiła księżyc świecący w pełni. Włożyłem papierosa do ust i zacząłem szukać po kieszeniach zapalniczki. Całe szczęście takową znalazłem.

Wiatr nieco ustał i zrobiło się zdecydowanie cieplej. Tylko czasami delikatnie dawał o sobie znać. Przysiadłem na trawie, centralnie przy stromym brzegu, zaciągając się dymem, który łaskotał cały przełyk.

- Mama ci nie mówiła, że palenie zabija? - zapytał ochrypły głos za mną, a ja tylko uniosłem kącik ust ku gorze i strzepnąłem zalegający popiół do wody. Patrzyłem jak popiół powoli i delikatnie unosi się na czystej wodzie, i znika z zasięgu mojego wzroku. Nawet nie byłem aż tak bardzo zły o to, żr Harry przyszedł. Po prostu było mi to obojętne.

- Nie zdążyła - powiedziałem tak cicho, że chyba mnie nie dosłyszał.

Bynajmniej o nic nie zapytał.

*Retrospekcja*

- O, patrz! Spadająca gwiazda! - powiedział człowiek, którego niegdyś nazywałem ojcem.

Uniosłem duże oczka ku niebu i uśmiechnąłem się szeroko. Śledziłem jak gwiazda spada, znikając gdzieś za horyzontem.

- A teraz, Loulou, pomyśl życzenie - oddech mężczyzny otulił mój malutki kark. Zadrżałem, pomimo, że nie było mi zimno. Śnieg przestał padać, a niebo zasypało się gwiazdami, które, dla tak małego człowieka, były czymś nowym, ekscytującym. - Oddaję ci moje życzenie, masz dwa - zaśmiał się, a ja z podekscytowaniem zacząłem szukać w głowie odpowiednich pomysłów. Przecież nie chciałem zmarnować swoich dwóch ważnych życzeń.

- Ale supel! - skoczyłem w geście radości. - Hm - zamyśliłem sie, wkładając paluszek odziany w rękawiczkę do ust i przygryzając go lekko, czemu towarzyszyło nieprzyjemne uczucie na zębach.

Śnieg zasypał prawie wszystko, tamtego roku był akurat niesłychanie obfity, ale ja cieszyłem się bardzo. Uwielbiałem śnieg i wszystko co z nim związane - kochałem lepić przeróżne postacie, zjeżdżać na sankach, zrywać i lizać sople zwisające z niewysokiego daszku przybudówki, łapać śnieżynki i obserwować ich piękno. Patrzeć jak całe zło świata zostaje przykryte przez piękną warstwę białych diamencikow, które wprowadzały w taki magiczny klimat.

Poza tym były święta, z czym wiążą się moje urodziny. Tamtego dnia kończyłem osiem lat, ten dzień był dla mnie wyjątkowy, tak jak urodziny są wyjątkowe dla ośmioletniego dziecka. Z biegiem lat przestałem dostrzegać tę całą magię.

- Chciałbym - powiedziałem w końcu, nieporadnie zbierając śnieg z ziemi. - Być supel bohatelem. Takim supel jak ty - powiedziałem, bawiąc się kruchym śniegiem, który rozpadał sie w moich rączkach. - A dlugie to... - zatrzymałem się na chwilę i spojrzałem na gwiazdę polarna, która wtedy wydawała się być bardzo duża. - Chciałbym, zeby mamusia nie płakała juz nigdy.

Poczułem jak tata przytula mnie mocno do siebie, a ja śmieję się i próbuję rzucić w niego śniegiem, który przykleił się do materiału rękawiczek.

- Na pewno się spełnią, kochanie - powiedział, a ja ucieszyłem się jeszcze bardziej. - To wyjątkowy dzien.

Potrząsnąłem głowa, odganiając od siebie to wspomnienie. Nie chciałem o tym myśleć, nie chciałem pokazywać żadnej mojej słabości, nawet samemu sobie. Nie byłem słaby.

- O, patrz - powiedział po chwili Harry, wskazując gdzieś przed siebie. - Spadająca gwiazda. Pomyśl życzenie.

Przełknąłem ślinę, która, z jakiegoś powodu, ugrzęzła mi w gardle i popatrzyłem przed siebie, faktycznie dostrzegając zsuwającą się gwiazdę.

- Gwiazdy nie spadają - zacząłem gorzko, zwracając na siebie wzrok chłopaka. Czułem go na sobie. - One się rozbijają, razem z ludźmi i ich nadzieją.

Nastąpiła chwila ciszy, którą przerwał tylko śpiew cykad i cichy szelest liści.

- Nie zgodzę się z tobą - zaczął mężczyzna, a ja wyrzuciłem papierosa, który już dawno zgasł w mojej dłoni. - Spadające gwiazdy dają ludziom nadzieję. A nadzieja jest dobra. Prowadzi nas przez ten głupi labirynt zwany życiem i pozwala znaleźć dobrą drogę. Wbrew pozorom wszystkie pozytywne emocje sprowadzają nas do niej, nadziei, która czasami jest głupia, ale jest jedyną rzeczą, ktora zostanie z nami zawsze. Nawet jak przestaniemy w nią wierzyć.

Przyglądałem się gwiazdom z zaciekawieniem, tak, jakbym widział je po raz pierwszy.

- Czasami nadzieja potrafi zabić - powiedziałem po chwili, czując się jakoś dziwnie i nie wiedziałem czy to klimat jeziora działał w taki sposob, czy po prostu byłem zmęczony, ale naprawde czułem się dobrze. Bezpiecznie. Moze trochę smutno, co było dla mnie ciut nowe i karciłem siebie w myslach, bo powinien być silny i iść przez życie tak jak dotychczas, ale chyba miałem prawo zatrzymać się na chwile, prawda? - Czasami pozorne dobro nie jest tym, na co wyglada.

- Masz racje, ale człowiek bez nadziei, bez marzeń, to bardzo smutny człowiek - westchnął, a ja zacząłem o tym myślec. - Nadzieja potrafi zdziałać cuda. Wystarczy uwierzyć. Poza tym gwiazdy to taka metafora. Coś, czego ludzie sie trzymają w najgorszych momentach, coś, od czego oczekują spełnienia. Odwołują sie do gwiazd, czegoś wysoko na niebie, bo wierzą, że ktoś z góry pomoże im w problemach. Równie dobrze człowiek moze być twoją gwiazdą, inspiracją, marzeniem. Może pomóc uwierzyć w cuda. Kwestia podejścia.

Od feralnych ósmych urodzin nie wierzyłem w cuda. Chociaż w sumie, to może i lepiej.

Mama nie przestała płakać, czesto słyszę jej szloch i krzyk, kiedy otacza mnie bezwzględna cisza, a ojciec? Cieszyłem się, że nie stałem się kimś takim jak on.

Potworem.

- Harry? - powiedziałem po chwili, odwracając wzrok od nieba. Jego oczy zdawały się świecić w ciemności, emanować swoją zielenią, dawać mi w pewnien sposob spokój, ciszę. - Twoje oczy są zielone - stwierdziłem fakt, a mężczyzna zaśmiał się cicho. - Są zielone jak drzewa. - Zakończyłem wypowiedź i z powrotem wróciłem do gwiazd.

Żaden z nas nie odezwał się ponownie. Siedzielismy tak po cichu, obserwując niebo i słuchając prywatnego koncert cykad. Wcale nie czułem presji, którą odczuwałem przy większości moich znajomych. Cisza pozostawała wszystko w takim zawieszeniu, czymś intymnym, w jakiś sposob domowym. Nie potrzebowaliśmy słów, żeby spędzić miło ten wieczór, a ja pierwszy raz od dawna czułem się jak ten malutki, ośmioletni Louis. Przyciagnalem nogi do klatki piersiowej i ułożyłem głowę na kolanach.

Nie wiem ile tam siedzielismy - minutę, godzinę, jednak zdałem sobie sprawę, że to naprawde miłe zakonczenie tego męczącego dnia. W końcu wstałem, kiedy poczułem się na siłach, i spojrzałem na Harry'ego, który obserwował mnie z dołu.

- Już idziemy? - zapytał, a ja westchnąłem, czując się dziwnie zawstydzony. Tak jakby Harry odkrył tę część mnie, której nie widział nikt inny, chociaż prawie nie rozmawialiśmy.

- Musimy ruszać, jeszcze nas dogonią, wiesz jak potrafią działać Walczące umysły - powiedziałem, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że nie wiedział.

Potaknął głowa i niezgrabnie podniósł się z ziemi, strzepując brudne spodnie. Poszedłem do auta, uprzednio ostatni raz obrzucając spojrzeniem jezioro i całą scenerie wokół.

Wsiadłem, czując sie dziwnie otępiały. Cisza panująca w aucie była wręcz głucha, ale nie przeszkadzała mi. Tylko dziwny pisk w uszach utrudniał dalsze rozmyślanie nad czymkolwiek.

- Może chcesz sie chwile przespać? - zapytał Harry, a ja tylko uśmiechnąłem się blado, kręcąc przecząco głowa.

- Poszukajmy motelu - powiedziałem, a mój głos zabrzmiał niezwykle dziwnie. - Nie możemy sie zatrzymywać, znają moje auto.

Jednak pomimo tego chciałem zatrzymać się na chwilkę. Po prostu nie mówiłem tego na głos.

Najbliższy motel był oddalony o dosłownie kilkaset metrów, szczęście dla mnie. Jechaliśmy w ciszy, nie miałem siły, ani ochoty na jakąkolwiek rozmowę. Zatrzymałem się przed sterylnym budynkiem, odznaczającym się wielkim neonowym napisem „motel", który, jak dla mnie, był zbyt neonowy. Weszliśmy do budynku, a ja odetchnąłem z ulgą. Okazał się być całodobowy. Czerwone literki wciąż odbijały się na moich powiekach. Harry poszedł nas zakwaterować, a ja grzecznie czekałem, opierając głowę o ścianę. Byłem wykończony.

- Pokój siódmy, śmiesznie - powiedział z uśmiechem, jednak po chwili spojrzał na mnie zmartwiony. - Nie obraź się, Lou, ale wygladasz koszmarnie - zaśmiał się, a ja, pomimo mojego zmęczenia, zarechotałem cicho.

- Dzieki, ty tez niczego sobie - skwitowałem, dźwigając się na nogi, co przyszło mi z lekka trudnością. Po prostu czułem sie otępiały.

Podążyliśmy w górę obdartymi schodami i znaleźliśmy pokój siódmy, a ja poczułem ulgę.

Kiedy Harry otworzył drzwi, naszym oczom ukazał się dosyc przestrzenny pokój z dwoma łóżkami obok siebie, które oddzielała tylko drewniana szafka nocna. Nie zwracałem uwagi na nic wiecej, po prostu marzyłem, aby rzucić się juz na jedno z nich i odwiedzić krainę Morfeusza.

Harry westchnął, zrzucając torbę, która wyładowała z hukiem na ziemi, a ja ziewnąłem, ściągając nieporadnie koszulkę. Cisnąłem ją na stary, nieco przetarty fotel i zatopiłem się w pościeli pierwszego łóżka od drzwi. Mężczyzna zaśmiał się cicho.

- To ja się pójdę odświeżyć - powiedział, a ja pokiwałem głową, nie do końca słuchając jego slow.

Zasnąłem.

- Louis - powiedział mężczyzna, którego głos bardzo dobrze znałem, chociaż chciałem zapomnieć, że taka barwa istnieje. - Wybacz mi.

Odwróciłem się do niego ze specyficznym dla mnie uśmiechem i spojrzałem w oczy człowieka, od którego tak zaciekle uciekałem.

Staliśmy w jakimś parku, ale nie rozpoznawałem tego miejsca, chociaż miałem wrażenie, że kiedyś tu byłem.

To tylko sen, Louis. Tylko sen.

- Powiedz to matce - rzuciłem jadowicie, zaciskając pięści. - To wszystko przez ciebie, gdyby nie twoje chore urojenia ciągle by tu była. Jesteś nikim w moich oczach. Idź do swojej nowej, patologicznej rodziny i ciesz się swoim nowym życiem. Zostaw mnie w starym.

Przez cały czas jego spojrzenie wypełniał bol. Patrzył na mnie chwilę, chowając rece do płaszcza. Zieleń jego oczu była uderzająca, ohydna, nie chciałem na niego patrzeć. Obrzydzał mnie.

Jednak po chwili coś się stało. Po chwili jego twarz się zmieniła. Na jego usta wkradł się uśmiech tak paskduny, że aż przeszedł mnie niekontrolowany dreszcz.

- Przeze mnie? - zapytał, powoli do mnie podchodząc. Nie miałem zamiaru się cofnąć. Chciałem się z nim zmierzyć, zmierzyc sie z moim własnym piekłem. - A co jeśli ci powiem, że to wszystko przez ciebie? - Zatrzymał się, podłubał chwile w paznokciach i znów ma mnie spojrzał.

- Coz, wtedy powiedziałbym ci, ze jestes chujem i nie potrafisz ponieść konsekwencji swojego wyboru. - Wzruszyłem ramionami, ale wcale nie czułem sie tak luźno, jakiego grałem.

Roześmiał się i spojrzał na mnie z dziwnymi iskierkami w oczach.

- Jesteś do niej podobny - powiedział, a ja zacisnąłem usta w cienką linię. - Dlatego się z nią ożeniłem - stwierdził, tak jakby dopiero teraz doszedł do tego wniosku. - Była nieprawdopodobnie wyszczekana i te oczy... - rozmarzył się na chwilę, ale wszysko było przesiąknięte jakimś takim cynizmem, czymś, co doprowadzało mnie do szału. - Jej oczy były prawie tak błękitne jak twoje - przyznał po chwili. - Na początku bardzo sie załamała, wiesz, przeżyła depresję przedporodową. Kilka razy myślała nad usunięciem ciąży, jednak zdecydowała sie na narodziny i postanowiliśmy grać tę cała szczęśliwa rodzinkę tylko po to, żebyś miał normalne dzieciństwo. Męczyła sie, Louisie Tomlinsonie. Męczyła się, bo tak naprawde nigdy nie chciała cię urodzic, męczyła się, bo byłeś tylko ciężarem. Wiedziała, ze i tak odejdę, a wszystko co robiłeś tak bardzo przypominało jej o mnie. Kochała mnie i nienawidziła siebie za to, że nie może podarować tej milosci też tobie. Naprawdę mi przykro, jednak wszystko sprowadza się do prostego wniosku. Gdyby nie ty, nigdy nic by się nie wydarzyło.

Nie patrzyłem na niego, utkwiłem wzrok w jakimś punkcie pod sobą, nie za bardzo skupiając sie na tym, na co patrzę. Po prostu nie chciałem podnosić wzroku. Wiedziałem, co tam napotkam.

- Nie daj się zwariować, wiesz, żr to nie twoja wina, Louis - usłyszałem jakiś ciepły głos za sobą, ale z każdym słowem słabnął, a ja starałem się czerpać z niego podporę, coś, czego mógłbym się złapać.

Nie potrafiłem się odezwać, odwaga uleciała gdzieś ze zdolnością logicznego myślenia, a ja czułem się bardzo mały w tym wielkim, wyimaginowanym świecie.

- Biedny, mały, Louis - westchnął mężczyzna, ale to juz nie był głos mojego ojca. Podniosłem wzrok, bardzo, bardzo powoli.

Ujrzałem siedzącą na huśtawce postać, która do złudzenia przypominała mnie, jednak nigdy mną nie była.

- Myslisz, ze możesz wygrać walkę, ktora z góry ma narzuconego zwycięstwie? - zastygła w tym okropnym uśmiechu, a ja przełknąłem ślinę. - Idz, niech Harry cię pociesza - zaczął prowokacyjnie - Poszarp resztę swojego honoru i stań sie jak ojciec, stań sie potworem. Odszedłeś z organizacji na rzecz miłości? - przy ostatnim wyrazie zadrżał, jakby z obrzydzenia. - Miłość tylko nas rani. A my nie chcemy być ranieni, prawda Lou? - przy ostatnich dwóch słowach usłyszałem głos mojej mamy, przez co wzdrygnąłem i podskoczyłem w miejscu.

Postać przede mną odpowiedziała śmiechem. Cichym, ale przerażającym.

Nagle świat zaczął sie rozpadać, tak jakby wszystko po kolei ogarniał jakiś huragan. Chciałem uciekac, jednak nie potrafiłem. Nie potrafiłem sie ruszyć.

- Obudź się! - głos mojej matki dobiegł gdzies zza moich pleców. Dobitny śmiech wciąż nie potrafił opuścić mojej głowy, czułem jak sie zbliża, jak zamyka mnie w ciasnej klatce ze wszystkich stron. Czułem siè bezbronny. - OBUDŹ!

Wdech, wydech, wdech, wydech.

Podniosłem się do pozycji siedzacej, wycierając krople potu z czoła. Spojrzałem na łóżko obok mnie. Harry spał. Więc nie krzyczałem, chociaż gardło piekło mnie niemiłosiernie. Spojrzałem na zegarek, który wybił równo czwartą. Uspokoiłem nieco oddech, zamykając oczy. Głowa wciąż pulsowała mi boleśnie. Jednak śmiech nie odszedł. Czułem jak odbija się od ścian, wcale nie głuchnąc.

- Wyjdź z mojej głowy! - jęknąłem, zatykając uszy dłońmi, jednak to tylko pogorszyło całą sytuację.

Byłem bezbronny.

Wstałem, potykając sie o własne nogi. Poczułem jak bardzo mi zimno. Zgarnąłem bluzkę z fotela i niezdarnie nałożyłem na siebie. Czułem się jak małe dziecko.

Nie byłem do konca świadomy swoich czynów. Spojrzałem na śpiąca twarz chłopaka, którą otulała burza loków. Miał delikatnie uchylone usta i pochrapywal cicho.

Poczułem narastającą we mnie nienawiść. Nie mogłem na niego patrzeć, chociaż tak naprawdę nie znałem powodu całej tej agresji.

Znałeś, Louis...

Chwyciłem kluczyki ze stołu i kurtkę z wieszaka, po czym ostatni raz spojrzałem na pogrążony we śnie pokój. Naszła mnie chwila wahania. W jednej sekundzie chciałem obudzić Harry'ego i opowiedzieć mu o wszystkim, poprosić o pomoc. Jednak, kiedy tylko o tym pomyślałem, śmiech sie nasilił, sprawiał, że czułem się bezbronny. Nie potrafiłem nad sobą zapanować, czułem jak ktoś ciągnie za sznurki związane u moich dłoni, a ja nie mogłem się wyrwać, bo z każdym nieprawidłowym ruchem raniły i zabijały wszystko we mnie. Szybko wyślizgnąłem się z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami.

Pociągnąłem nosem, opuszczając hotel i nie zważając na dziwne spojrzenie obsługi z holu.

Szybko wsiadłem do auta, nie czułem sie bezpiecznie na zewnątrz. Nie czułem się bezpieczenie nigdzie. Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, wlepia we mnie ohydne oczy, wypalając tym samym dziurę w plecach.

Do moich oczu napłynęły łzy, więc szybko zamrugałem, żeby je odgonić.

A śmiech się nasilił, tak jakby ze mnie kpił. Tak, jakby był rzeczywisty. Ale to przecież tylko moja głowa. Nikogo ze mną nie było.



Prawda?





______
Nie wiem czy dobrze robię, puszczając ten rozdział teraz, nie jestem pewna co do niego, ale co mi tam.

Opowiadajcie co u Was!

Pijcie dwa litry wody i podlewajcie roślinki!

Do następnego x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro