Heathens.
Steve dogorywał właśnie na chemii, kiedy jego leżący na ławce telefon zawibrował. Obrzucił urządzenie nieprzytomnym spojrzeniem, po czym odblokował ekran i przeczytał smsa. Uśmiechnął się pod nosem. Niezapisany numer i osoba zwracająca się do niego "Stevie"? To musiał być Buck.
Rogers: Przeziębiłeś się, prawda?
Buck poczuł się nagle głupio, bo przecież powtarzał Steve'owi, że to on się przeziębi.
Barnes: No cóż... Zdarza się najlepszym.
Rogers: Potrzebujesz czegoś? Może wpadnę popołudniu z jakimiś lekami? W końcu czuję się trochę odpowiedzialny. Mam taki swój niezawodny arsenał. No i muszę Ci oddać arafatkę.
Dopiero po wysłaniu tej wiadomości zastanowił się nad jej treścią.
Cholera, jeszcze pomyśli, że się wpraszam.
Westchnął cicho i oparł czoło o blat ławki. Oczy kleiły mu się niemiłosiernie.
Barnes: Hej, hej, spokojnie. Nie umieram, tylko jestem chory. Nie chcę, żebyś się zaraził. A arafatę sobie trzymaj, jest ciepła. Nie powiedziałeś mi w końcu co u Ciebie.
Rogers: Wszystko okej, akurat mam chemię. Masz gorączkę?
Tak się akurat złożyło, że Buck właśnie wyjmował termometr spod pachy, mierzył ją co dwie godziny, żeby w miarę kontrolować sytuację.
Barnes: 40,2.
Barnes: Bywało gorzej.
Steve wytrzeszczył oczy.
Rogers: Rany, wziąłeś chociaż jakąś tabletkę?!
Barnes: Oczywiście, że tak. Nawet podtrułem się tym paskudztwem o nazwie Fervex.
Steve skrzywił się na wspomnienie smaku wspomnianego przez Bucka leku. Kiedy to ostatni raz wypił miał wrażenie, że ktoś przejechał mu widłami z gnojem po języku.
Rogers: Współczuję XD trzymaj się. I jak coś, to pisz, okrutnie się tu nudzę.
Odłożył telefon na ławkę i spróbował choć na chwilę skupić się na temacie lekcji, jednak jego myśli nieustannie krążyły od kawy do chorego Bucky'ego i z powrotem. Splótł ramiona na blacie i oparł na nich głowę czując, że powieki ma coraz cięższe.
Czyżby pierwsza drzemka w nowej szkole? - uśmiechnął się pod nosem.
W poprzedniej zazwyczaj nie przychodził na pierwsze lekcje we wtorek, wolał się wyspać, chociaż miał do liceum pięć minut drogi pieszo z internatu. Mimo to zdarzało mu się spać na lekcjach, nie był jednak wyjątkiem. Tutaj jednak nie widział nikogo śpiącego jeszcze ani razu i zastanawiał się, jak ci ludzie to robią.
Oni mają jakieś życie - pomyślał - No i pewnie wracają do domu jakieś pięć, sześć godzin wcześniej niż ja.
Westchnął cicho, czując lekkie ukłucie zazdrości, ale kiedy przebiegał wzrokiem od jednej osoby, do drugiej i widział ich zasłuchane miny stwierdził, że za nic by się z nimi nie zamienił. Wyglądali trochę tak, jakby ktoś ich zahipnotyzował, albo zamienił w kamień. Gdyby postawić teraz obok Bannera jego posąg Steve założyłby się, że rzeźba poruszyłaby się pierwsza. Światło padające z okna raziło go, więc zamknął oczy i poczuł, że odpływa. "Błogosławione ostatnie ławki" pomyślał jeszcze i natychmiast padł w objęcia Morfeusza.
Buck leżał w łóżku, trochę przysypiając, aż nagle zerwał się zdając sobie sprawę, że nie otrzymał jeszcze odpowiedzi.
Barnes: Ej, Stevie?
Barnes: Steve, wszystko gra?
Barnes: Ej, Deklu. Martwię się.
- Ej, Steve?
Steve otworzył oczy i niechętnie spojrzał na siedzącego obok Bannera
- Przespałeś całą lekcję, rusz tyłek. No i twój telefon co chwilę wibrował.
Chłopak podniósł się, wziął urządzenie do ręki i uśmiechnął się lekko do ekranu.
Rogers: Wszystko gra, wybacz, przysnęło mi się trochę. Jak u Ciebie?
Barnes: Ty? Śpisz na lekcji? Taki grzeczny Stevie?
Rogers: Artystyczne pozostałości się odzywają. Ty nigdy nie śpisz na lekcjach?
Rogers: Poza tym każdy się czasem musi wyspać, nie ważne, czy jest grzeczny, czy nie.
Barnes: To co robiłeś w nocy?
Rogers: Którą godzinę nazywasz nocą?
Barnes: Powiedzmy, że od 23 do 6.
Steve przeczytał smsa i rozmarzył się. Niektórzy ludzie śpią po siedem godzin...
Rogers: Wstaję 5.30 żeby zdążyć na pociąg.
Barnes: I pewnie rzadko chodzisz spać przed pierwszą.
Rogers: Aż tak źle nie jest...
Barnes: Nagle zacząłem doceniać, to, że mieszkam tak blisko szkoły. Nie zazdroszczę tak wczesnego wstawania.
Rogers: A ja lubię dojeżdżać. Metro jest fajne. Autobusy w sumie też. Choć najbardziej lubię pociągi, uwielbiam ten uspokajający stukot, to cudowne, prawda?
Barnes: Nie zaprzeczam, ale ja mam pociąg do łóżka.
Rogers: W sumie trochę zazdroszczę, bo ja też.
Barnes: Co teraz macie? Chemię?
Rogers: Chemia już była. Teraz mam francuski.
Barnes: Uczyłem się tego kiedyś, ale nigdy nie lubiłem. Czułem się jakbym miał żabę w gardle. Aktualnie uczę się rosyjskiego, może mało patriotycznie, ale uwielbiam ten język.
Rogers: Żaba w gardle? Lepiej bym tego nie ujął. A rosyjski jest piękny. Tylko wydaje mi się trudny. Ten alfabet mnie trochę przeraża.
Barnes: Jest naprawdę prosty. Mogę Cię kiedyś nauczyć.
Rogers: Chętnie.
Steve uśmiechnął się do telefonu.
Barnes: W sensie, nie chcę się narzucać czy coś. Tak po prostu proponuję. Poleć mi jakiś dobry film, umieram tu z nudów.
Barnes: I gorączki.
Rogers: Ale jeśli byś mógł, to chętnie wpadnę na rosyjski, serio. A co do filmów nie jestem ekspertem, na okrągło oglądam Star Wars. I piratów z Karaibów.
Barnes: Maraton?
Rogers: Bucky, zjedz tabletkę, masz gorączkę, przestałem już ogarniać o co Ci chodzi XD
Barnes: Filmowy, Deklu.
Barnes: Nie jest ze mną tak źle poza tym...
Barnes: Chyba.
Rogers: To "chyba" nie zabrzmiało najlepiej.
Barnes: A tam. To tylko gorączka.
Rogers: Powiedzmy, że Ci wierzę. Spróbuj się przespać, ja idę na lekcje. Ale jak coś, to pisz, ok?
Barnes: Jasne. Uważaj na siebie, Stevie.
Rogers: A ty nie zrób niczego głupiego, napiszę później :)
Steve odłożył telefon do torby, wsparł głowę na dłoni, usiłując się skupić na lekcji, nic z tego jednak nie wyszło, bo jego myśli wciąż kręciły się wokół Bucka i jego gorączki. Wtulił twarz w arafatkę, którą od niego dostał i w jednej chwili zrobiło mu się miło i poczuł wyrzuty sumienia. Gdyby jej od niego nie wziął, być może Bucky by się nie przeziębił, ale na samo wspomnienie dokładności, z jaką Buck zamienił jego głowę w arafatkowego naleśnika Steve bezwiednie się uśmiechał.
Dzwonek oznajmiający koniec lekcji wyrwał go z zamyślenia. Chłopak wrzucił szybko swoje rzeczy do torby i wybiegł ze szkoły łudząc się, że zdąży jeszcze na zajęcia do szkoły muzycznej. Resztę popołudnia spędził rozpisując modulacje i zapisując ze słuchu różne melodie, jednak za nic nie mógł się skupić na tym, co robił. Chciał napisać do Bucka, ale nie chciał go obudzić, mimo to jednak martwił się o niego. Przetrwał jakoś do końca zajęć i napisał do niego w drodze na dworzec.
Rogers: Hej, jak tam gorączka?
Buck czuł się paskudnie. Gorączka mu wzrosła, zapewne podbijały ją leki, żeby szybciej zwalczyć chorobę, a on czuł się wypalany od środka. Zasnął, ale cały czas śniły mu się paskudne koszmary. Nie była to dla niego nowość, jednak nie przyjął mar sennych z otwartymi ramionami. Obudził się cały spocony, w rozkopanej, mokrej pościeli. Wstał i lekko się chwiejąc poszedł do łazienki, żeby wziąć ciepłą kąpiel. Dotknął palcami prawej ręki swojej protezy i odruchowo się wzdrygnął. Wiedział, że była jego szansą, uśmiechem od losu, ale nie potrafił jej polubić. Była zbyt obca. Zbyt... Zimna.
Leżał w wannie rozmyślając o wielu rzeczach, choć o niczym szczególnym. Co chwila dolewał ciepłej wody i pozwalał jej wyciągnąć z siebie wszelkie choróbsko. Ocknął się słysząc dźwięk smsa. Musiał przysnąć, bo woda była zdecydowanie chłodniejsza. Wyszedł z wanny, ubrał się, poszedł przebrać pościel, ukokosił się pod kołdrą i dopiero sprawdził telefon.
Barnes: Chyba lepiej. Jak tam? Coś ciekawego się działo?
Rogers: Nic nowego, właśnie wracam z muzyka. Czujesz się już lepiej?
Barnes: Tak, tak. Powoli zaczynam się nudzić, nienawidzę tak bezczynnie leżeć.
Steve uśmiechnął się pod nosem
Rogers: Ja tam sobie lubię poleżeć.
Barnes: Pewnie z książką albo laptopem?
Rogers: To po mnie aż tak widać?
Barnes: Ciężko mi powiedzieć, ale ja widzę. Można powiedzieć, że mam oko do ludzi.
Rogers: Oko do ludzi?
Barnes: No, coś w ten deseń. Nie umiem tego dokładnie opisać, może sam kiedyś zauważysz. Daleko masz do domu?
Rogers: W sumie mówiłem zawsze podobnie o sobie, ale w innym sensie. Przyglądając się ludziom lubię zapamiętywać szczegóły ich wyglądu, a później je rysować. A do domu jakoś 40 minut, dzięki cudownej komunikacji miejskiej.
Barnes: Kuźwa, Stevie, jest prawie 21, naprawdę wracasz tak późno?
Rogers: Nie tragizuj, nie jest tak źle.
Barnes: Nie tragizuje. A jak coś Ci się stanie?
Steve uśmiechnął się.
Rogers: Co mogłoby mi się stać?
Buck zastanowił się poważnie.
Barnes: W sumie to wszystko.
Rogers: Wszyscy dresiarze w okolicy wiedzą, że nie mam kasy, poza tym komu by się chciało wychodzić w taką pogodę.
Barnes: Skąd wiedzą?
Rogers: Niejednokrotnie to sprawdzali.
Barnes: Kto.
Rogers: No dresy. Nie znam z imienia, oni wszyscy wyglądają podobnie XD
Barnes: Steve, to nie jest zabawne.
Barnes: Teraz będę musiał zepchnąć ze schodów wszystkich dresów w okolicy.
Parsknął śmiechem
Rogers: Przestań, są całkiem sympatyczni. I troskliwi. Za każdym razem pytają, czy mam jakiś problem.
Barnes: Deklu.
Spojrzał na zegarek i przeraził się, kiedy dotarło do niego, że ma 4 minuty do ostatniego pociągu, a nie kupił jeszcze biletu. Pobiegł najszybciej jak umiał i wpadł do wagonu w ostatniej chwili. Kupił bilet u konduktora i z westchnieniem ulgi opadł na wolne siedzenie.
Rogers: Wybacz, goniłem pociąg, już jestem. Słucham?
Barnes: Jak możesz podchodzić do tego tak na spokojnie?
Rogers: Gdybym się tym przejmował w ogóle nie wychodziłbym z domu po zmroku.
Buck nawet nie potrafił opisać, jak bardzo się w nim gotowało. W głowie mu się nie mieściło, że ktoś mógł zaatakować o tyle mniejszego chłopaka i najzwyczajniej w świecie go okraść. Przecież to zwykle tchórzostwo i w dodatku skurwysyństwo. Potarł skronie, głowa zaczęła boleć go od kipiącej w niej złości. Bolał go wręcz fakt z jakim spokojem Steve o tym mówił. Bo to znaczyło, że musiał być przyzwyczajony. Jak można się przyzwyczaić do czegoś takiego? Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jego metalowa pięść rozdarła prześcieradło. Za mocny impuls.
Barnes: Obiecaj, że jak zobaczysz któregoś na ulicy to mi go wskażesz.
Rogers: Nie najlepszy pomysł. Wiesz, mój największy problem polega na tym, że nigdy nie nauczyłem się uciekać.
Barnes: A bić się chociaż umiesz?
Rogers: Mógłbym to robić cały dzień.
Barnes: Pytam czy umiesz, a nie czy dajesz radę zbierać ciosy kilka godzin.
W tym momencie Steve poczuł się trochę jak oferma. Kiedyś próbował się jakoś bronić, ale był na to zwyczajnie za słaby. Później, kiedy dresiarze zwrócili uwagę na jego skromną osobę nauczył się jakoś ratować gadaniem. A przynajmniej na tyle, by dostać raz i mieć spokój. I tak nigdy nie znajdowali pieniędzy, bo nigdy nie wpadli na to, by szukać ich w butach. Zazwyczaj zabierali tylko papierosy, a to, o ironio, było dla Steve'a całkiem dobre. Mimo to nie chciał przyznawać się Buckowi do swoich poczynań. Nie odpisał.
Barnes: Stevie?
Barnes: Nie pytałem, żeby Cię urazić.
Barnes: Ej, Steve. Przepraszam.
Rogers: Spoko, przecież wiem. Ale, Bucky, czy ja wyglądam na osobę, która umie się bić? XD
Barnes: Musisz umieć się bronić.
Rogers: Czy ja wiem, czy muszę. Mam parę dobrych patentów. Zazwyczaj jedyną stratą są papierosy.
Zastanowił się nad tym, co napisał, kiedy już kliknął przycisk wyślij. Przeczytał swoją wiadomość jeszcze raz i zaklął pod nosem.
Chyba mam teraz przesrane.
Barnes: Palisz?
Bucky nie potrafił powstrzymać parsknięcia śmiechem.
Barnes: Taki mały grzeczny Stevie?
Rogers: Taa. Ten mały grzeczny Stevie ma astmę i pali. Teraz możesz się śmiać na cały głos z mojej głupoty. Masz moje stuprocentowe przyzwolenie.
Może powinien go zdenerwować ten "mały grzeczny Stevie", ale jakoś kiedy pisał to Bucky, Steve'owi to nie przeszkadzało
Barnes: Powinienem raczej Ci to wybić z głowy. I się dziwisz, że nie możesz uciec? Nie dość że astma to sobie jeszcze fajkami dowalasz.
Rogers: Nic nie poradzę na to, że nie umiem tego rzucić. A co do uciekania, to nie robię tego, bo nie umiem, tylko dlatego, że nie chcę.
Rogers: No dobra, może trochę słabo mi idą długie dystanse.
Barnes: Nie chcesz?
Barnes: To jakaś zaawansowana forma masochizmu?
Rogers: Jak raz zaczniesz uciekać, to już nigdy nie przestaniesz. Wolę dostać po głowie niż zwiać z podkulonym ogonem. Nie wyglądasz na osobę, która ma podobne problemy, więc nie wymagam, żebyś to rozumiał, ale tak już mam.
Tylko, że Buck rozumiał, aż za dobrze. Dotknął bezwiednie swojego boku ma którym wciąż widniały blizny po jednej z gorszych bójek z Red Skullem i jego bandą. Przypomniał sobie wczorajszą sytuację, aż zacisnął zęby. Nie chciał, żeby Steve musiał cierpieć. Chłopak wydawał mu się swoistym uosobieniem dobra, więc nie mógł pozwolić, aby ktoś to dobro skopał i zniszczył.
Barnes: Nauczę Cię jak się bije, dobrze?
Steve uśmiechnął się pod nosem
Rogers: Pomóż mi skończyć z fajkami, z resztą dam sobie radę sam.
Barnes: Fajki są w moim Barnesowym pakiecie.
Rogers: Brzmi jak kompleksowa obsługa klienta. Rzucanie palenia i dresiarzy na kolana w jednym?
Barnes: No i stu procentowa gwarancja powodzenia.
Rogers: No to kiedy pierwsze zajęcia, Mistrzu?
Barnes: Jak się wystarczająco ogarnę to nawet jutro. Idę wziąć jakieś turbo leki.
Steve wysiadł z pociągu i powlókł się w stronę wyjścia z dworca. Teraz czuł się już naprawdę zmęczony. Przeczytał smsa i roześmiał się cicho. Ten chłopak jest niemożliwy, zamiast na spokojnie zdrowieć leżąc w łóżku do końca tygodnia woli wracać do szkoły na "turbo lekach". Gdyby jeszcze super dogadywał się z klasą i chętnie chodził do szkoły, Steve byłby w stanie to zrozumieć, ale Bucky sam mówił, że z ludźmi z biolchemu mu nie po drodze. Nie chce mieć zaległości? Nie wygląda na osobę, która by się tym przejmowała. Może nie lubi siedzieć sam? Rogers, ogarnij się, czego on mógłby się bać? Pogrążony we własnych myślach ruszył piechotą do domu, zapominając odpisać.
Barnes: Już w domu?
Sygnał smsa wyrwał go z zamyślenia.
Rogers: Za moment, już idę.
Buck uśmiechnął się do telefonu i momentalnie skrzywił, gdy czajnik zapiszczał. Zalał sobie fervex w kubku i z bardzo nietęgą miną wypił go duszkiem.
- Jak takie paskudztwo może, aż tak dobrze leczyć? - mruknął.
- Lekarstwo nie może smakować - usłyszał w odpowiedzi. W drzwiach kuchni stał jego ojciec. Podszedł do niego obejmując go w lekko - Lepiej się czujesz?
- Jasne tato. Pojutrze już pójdę do szkoły. Gdzie mama?
- Śpi już. Jest bardzo zmęczona po pracy - odparł z zatroskaną miną. Mama Bucka zmieniła pracę kilka miesięcy temu, a że był to całkiem nowy projekt, nieustannie miała coś do roboty.
- Może do mnie jutro wpaść kolega ze szkoły?
- Clint?
- Nie, poznałem takiego nowego, przyszedł do nas kilka tygodni temu. Ma na imię Steve.
Ojciec uniósł brew i uśmiechnął się lekko.
- Widzisz? A tak marudzisz, że nikogo tam nie masz. Clint, Natasza, a teraz jeszcze Steve. To całkiem sporo.
- Tak, tak, wiem. Jestem okropnym marudą - przewrócił oczami. Jego ojciec pokręcił głową i pocałował go w czubek głowy.
- Zdrowiej Jimmy.
- Będę, tato.
Zaparzył sobie jeszcze dzbanek herbaty i wrócił do pokoju. Wyjął z plecaka Rok 1984, pogrążając się w lekturze.
***
Tymczasem Steve najciszej jak potrafił otworzył drzwi mieszkania, po czym bezszelestnie wsunął się do środka. Zdjął buty i poszedł do salonu, po drodze drapiąc za uchem psa.
Tak jak się spodziewał, na kanapie zastał swoją mamę. Zasnęła w ubraniu, z książką w ręku. Uśmiechnął się na jej widok, wziął koc z fotela i przykrył ją, po czym ostrożnie usiadł na brzegu kanapy, nie chcąc jej obudzić.
Mama Steve'a była wybuchowa i nadopiekuńcza, ale nikt nie był dla niego tak bliski, jak ona. Była jego jedyną rodziną. Ojciec, lekarz i zawodowy żołnierz, zginął na misji dawno temu. Steve nawet go nie pamiętał, znał go jedynie ze zdjęć i opowieści. Nie wiedział, czy mu go brakuje, ale doskonale widział, że mama nigdy nie pogodziła się z jego śmiercią. Starał się być dla niej oparciem, którego potrzebowała, ale nienajlepiej szło mu udawanie kogoś, kim nie był. Zupełnie nie przypominał swojego ojca.
- Mamo? - dotknął delikatnie jej dłoni. Kobieta obudziła się i uśmiechnęła na jego widok.
- Stevie - przytuliła syna. - Jesteś wreszcie.
- Tyle razy ci mówiłem, żebyś poszła spać.
- Nie umiałabym się spokojnie położyć wiedząc, że nie ma cię w domu, dobrze o tym wiesz. Zjesz coś?
- Dzięki, idę spać.
- Jasne. Śpij dobrze.
- Ty też - ucałował mamę i poszedł do swojego pokoju.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro