Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3

MARIGOLD

TERAZ

Ostatnie cztery dni upłynęły mi spokojnie. Nie spotkałam ani razu więcej ani Willarda, ani małego Rhodesa. Odbywałam wieczorne zmiany w sklepie z vinylami należącego do rodziców Alexa, w dodatku dostałam się na upragnione studia aktorskie. Mogłam więc nabrać oddechu i przede wszystkim spróbować jakkolwiek zaaklimatyzować się w ogromnym Nowym Jorku.

Teraz siedzę na fotelu przeznaczonym dla publiczności w sali teatralnej i słucham jednym uchem tego, o czym mówi kobieta prowadząca zajęcia. Zajmuję miejsce w czwartym rzędzie, dlatego siedzący obok mnie Alex co jakiś czas swobodnie coś do mnie szepcze.

– No nie – wzdycha z udręką, więc spoglądam na niego pytająco.

– Co jest?

– Nie słyszałaś? – Chłopak unosi brew.

Uśmiecham się przepraszająco.

– Zawiesiłam się. Co się stało?

Alex przesuwa końcem długopisu po dolnej wardze.

– Będziemy musieli odegrać dowolne sceny w parach – tłumaczy.

– To cię tak zmartwiło?

– Pary będą losowane.

– Och – wyduszam.

Napieram zębami na wargę. Wbijam wzrok w kobietę prowadzącą zajęcia. Jest starej daty, ciągle potyka się o swoją sięgającą podłogi pstrokatą sukienkę, poprawia okulary tkwiące na nosie oraz krąży po scenie tam i z powrotem. Wszyscy skupiają się na tym co mówi, a światło tylko jednego reflektora opada na deski podestu, przez co atmosfera w sali jest dość kameralna.

Opieram plecy o oparcie fotela i czuję, jak kiełkuje we mnie delikatna obawa, bo słyszę, że to zadanie ma nas ze sobą zintegrować. Nieznaczny grymas wpełza mi na twarz. Ledwo udało mi się przełamać i dopuścić do siebie chociaż w maleńkim stopniu Alexa.

A teraz mam współpracować z kimś... zupełnie obcym?

Weź się w garść. Chociaż udawaj, że jesteś normalna.

Poprawiam się nerwowo na siedzeniu i uciekam spojrzeniem gdzieś w bok. A gdy to robię, mój wzrok jakby mimowolnie pada na postać siedzącą kilka rzędów wyżej, ubraną w czerń i patrzącą wprost na mnie. Moje źrenice na pewno rozszerzają się nienaturalnie, a oddech grzęźnie gdzieś w płucach. Ponieważ on tu jest. Ale jak to... wcześniej go nie było.

Myślałam, że nie dostał się na te studia.

A jednak się myliłam.

Jest niewzruszony. Jego oczy są obojętne, gdy śledzą mimikę mojej twarzy. Willard siedzi w wygodnej pozycji i nie otacza się nikim. Pewien mrok zdaje się emanować od jego osoby, kiedy patrzymy na siebie bez słów. Aż w końcu przerywam nasz intensywny kontakt wzrokowy czując, jak cała przesiąkam do cna czystym niepokojem, a mój żołądek robi fikołka.

Zwieszam głowę, skrywam ją pod warstwą czarnych włosów i zaczerpuję wdech.

Cholera jasna.

– Marigold? – troskliwy głos Alexa wytrąca mnie z chwilowego transu.

Podrywam brodę i krzyżuję z nim spojrzenie. Jednocześnie wycieram nieco spocone dłonie o szorstki materiał swoich spranych jeansów.

– Tak?

– Za kim się tak oglądasz? – docieka.

Rozchylam nieznacznie usta. Zauważył?

– Za nikim – odpowiadam pospiesznie.

Ale on i tak zerka przez ramię na siedzącego samotnie w rzędzie Willarda. Niesmak na twarzy Alexa podpowiada mi, że absolutnie nie jest zadowolony z widoku, który dostrzegł.

– Ach, za nim – bąka mój towarzysz. – Byłem pewny, że też się dostanie.

Słysząc te słowa, marszczę ze zdziwieniem nos.

– Dlaczego byłeś tego pewny? Widziałeś go kiedyś, gdy odgrywał jakąś rolę?

– Nie. Ale takie typy ciągle odgrywają szopki przed policją. Ma wprawę.

Przez chwilę nie mogę otrząsnąć się po tym, co usłyszałam.

– Przed policją? – powtarzam za Findlayem. – O co ci chodzi?

Alex zbliża się do mnie i kontynuuje konspiracyjnym szeptem:

– Przyjrzyj się, nie widzisz, że to ćpun? – Zerka na Willarda kątem oka, a potem znowu zagląda mi w oczy. – Pewnie jeszcze diler. Założę się, że w tych kieszeniach nosi jakieś gówno.

Upewniam się, że kobieta prowadząca zajęcia nie zamilkła na moment z naszego powodu i również uciekam dyskretnym spojrzeniem w stronę swojego sąsiada. Willard pozostaje kompletnie nieprzejęty i rany, wygląda przerażająco, kiedy patrzy pustym wzrokiem w dal. Ma podwinięte rękawy bluzy na wysokość łokci, przez co widzę na jego skórze równie dużo tatuaży, co blizn. Niektóre są podłużne i ciągną się przez całą długość jego ręki.

Gęsia skórka przechodzi mnie po plecach.

Od razu wracam wzrokiem do Alexa.

– Tego nie wiesz – odpowiadam mu w końcu.

Chłopak kręci głową i uśmiecha się, jakby z politowaniem.

– Ale się domyślam – stwierdza. – Od takich roi się na Bro...

Szatyn milknie. Najwyraźniej właśnie teraz coś sobie uświadomił.

– Na Bronxie – dokańczam za niego neutralnym tonem oraz wzruszam bez pretensji ramionami. – Tak. Tam akurat roi się od podejrzanych ludzi.

Zielone oczy patrzą na mnie przepraszająco.

– Nie chciałem cię urazić – mówi Alex.

Siadam prosto i sięgam po długopis, którym zaczynam kreślić przypadkowe rysunki na kartce otworzonego zeszytu. Muszę jakoś odpędzić się od myśli o Willardzie. Nie chcę zaprzątać sobie nim głowy. W zasadzie nie chcę nawet mieć z nim do czynienia. Jest nieprzewidywalny, kompletnie nie umiem przewidzieć jaki będzie jego następny ruch.

Nie panuje nad sobą. Ma problemy z agresją. Jest jak czysta wściekłość.

Przymykam na chwilę powieki. Będę go unikać, a on będzie unikał mnie, mówię w myślach pierwszy raz. Będę go unikać, a on będzie unikał mnie, mówię w myślach po raz drugi. Będę go unikać, a on będzie... wypadam z rytmu, bo Alex posyła mi kuksańca w bok.

Moje kłamstwo nie stanie się prawdą. Straciłam rachubę. Szlag by to.

– Nie uraziłeś – wzdycham, otwierając oczy. – Jest w porządku.

– Po prostu wolałbym nie współpracować z kryminalistą nad tym zadaniem, które dzisiaj nam zadadzą – stwierdza z niezadowoleniem chłopak.

Zerkam na niego z ukosa i wypalam bez namysłu:

– Nie wiesz czy on jest kryminalistą.

– Bronisz jego dobrego imienia? – dziwi się Alex. – Znacie się?

Tak naprawdę sama nie wiem, dlaczego to powiedziałam.

– Nie – mamroczę. – Nie przepadam za przypisywaniem komuś łatki.

Szatyn kiwa głową, jakby z uznaniem.

– Uczciwe podejście. Powinienem brać z ciebie przykład.

Wypuszczam cicho powietrze i odkładam długopis.

– Nie rozmawiajmy o nim.

Gdy znowu spoglądam na Findlaya, on zdaje się popierać mój pomysł.

– Tak, nie rozmawiajmy – potwierdza. – Jak pracuje ci się w sklepie rodziców?

– Dobrze – rzucam zgodnie z prawdą, wspominając w myślach ostatnie wieczory spędzone w sklepie z vinylami. – To naprawdę niewymagająca robota. Jeszcze raz dziękuję, że mi ją załatwiłeś.

Alex unosi kącik ust. Chyba bez trudu wyłapuje w moim głosie wdzięczność. Ale naprawdę jestem mu wdzięczna, bo dzięki zarobionym pieniądzom mogę utrzymać się w swojej zapyziałej kawalerce. Kto wie, może w przyszłym roku, jak trochę odłożę, będzie mnie stać nawet na wynajem mieszkania w innej dzielnicy Nowego Jorku? Byłoby świetnie.

Wracam do rzeczywistości, kiedy dobiega mnie odpowiedź chłopaka.

– Nie musisz, słyszałem to już tysiąc razy – mówi z rozbawieniem, a mi robi się trochę głupio. – Mogę cię później odprowadzić. Bo masz dzisiaj wieczorną zmianę?

Przytakuję niemalże natychmiast.

– Mam. Będzie mi bardzo miło.

Uśmiecham się słabo i zauważam, że siedzący wokoło studenci podnoszą się ze swoich miejsc. Zajęcia dobiegły końca, prowadząca je kobieta błyskawicznie wychodzi z sali. Pewnie gdzieś się śpieszy. Zaczynam chować rzeczy do torebki, lecz sprawy nie ułatwia mi mrok, który panuje w wielgachnym pomieszczeniu. Gdy udaje mi się spakować, odwracam się jeszcze.

Nie dostrzegam za sobą Willarda. Musiał już sobie pójść. Oddycham z ulgą.

Wtem Alex wstaje i zwraca na siebie moją uwagę.

– O wywiesili już listę kto z kim robi to beznadziejne zadanie – informuje mnie i z delikatnym grymasem dorzuca: – Szkoda, że nie mogliśmy połączyć się sami w pary.

Sama również podnoszę się do pionu i zawieszam na ramieniu torebkę.

– Chcieli nas zintegrować – powtarzam słowa kobiety.

Alex rusza w stronę wyjścia z rzędu miejsc, a ja za nim.

– Chcę się integrować tylko z tobą – wzdycha.

Kręcę głową. Czy on ze mną flirtuje?

– Alex – mówię odrobinę karcąco.

Nie chcę, by myślał, że może na coś liczyć. Nie jestem odpowiednią osobą do związku. W zasadzie nie jestem pewna, czy potrafiłabym kiedykolwiek wejść z kimś w związek. Dobrze jest mi samej. Dobrze jest mi żyć z przekonaniem, że nikt więcej nie wbije mi noża w plecy.

Zresztą wydaje mi się, że w którymś momencie w trakcie tułania się po Charleston po tym, co mi się przytrafiło, przestałam umieć kochać. Nikomu nie życzyłabym bycia z kimś, kto tego nie umie. Dlatego zamierzam wyznaczyć Alexowi granicę. Możemy się tylko przyjaźnić.

Chłopak odwraca głowę przez ramię i błyska do mnie sympatycznym uśmiechem.

– No co? Taka prawda. Robię imprezę w weekend. Może wpadniesz?

Zaczynamy schodzić po schodach w dół, a ja myślę nad wymówką. Nie mam ochoty na imprezowanie. A już zwłaszcza z ludźmi, którzy są pewnie tak bogaci jak Alex. W takim towarzystwie czułabym się na pewno wyobcowana i wykluczona. W końcu klepię biedę.

I jestem z cholernego Bronxu. Patrzyliby na mnie krzywo.

– Nie, ja... – zaczynam, lecz chłopak nagle splata nasze dłonie.

Zimno przedziera się przez całe moje zesztywniałe ciało.

Nie dotykaj mnie. Zabierz rękę. Weź ją.

– Nie daj się prosić – nalega Findlay.

Wyswobadzam dłoń z uścisku jego i przyspieszam kroku, niby potrzebując jak najprędzej odczytać, z kim jestem w parze. Rozglądając się po sali, zauważam przy okazji, że zdążyła opustoszeć. Wszyscy ruszyli już na kolejne zajęcia, albo też po prostu na miasto.

– Miałabym potem problem z powrotem do domu – odpowiadam nareszcie chłopakowi. – Wiesz, gdzie mieszkam. Nie chcę włóczyć się po tej okolicy po zmroku.

On wcale nie zamierza tak łatwo odpuścić, gdy oferuje:

– Odwiozę cię kiedy tylko zechcesz.

– Jesteś gospodarzem – przypominam mu. – Nie wypada ci znikać z imprezy.

– No i co? – Mój rozmówca jest nieugięty.

Podchodzę do podestu, na którym leży kartka z nazwiskami.

– Może innym razem? – Alex, słysząc co mówię, rozkłada ręce, jakby nareszcie skapitulował. – Mamy też to zadanie w parach i nawet nie wiem na kogo trafiłam.

Oboje w tej samej chwili spoglądamy na listę.

– Ja na jakąś Nellie – mówi szatyn. – A ty?

Czuję nieprzyjemny ucisk w mostku.

– Na jakiegoś... – robię krótką pauzę. – Willarda Covingtona.

Nie wierzę. Mam wrażenie, że ktoś sobie ze mnie zakpił. Kiedy chcę trzymać się od niego z daleka, a on chce trzymać się z daleka ode mnie, zostajemy dobrani w parę i mamy przygotować się do odegrania dowolnej sceny wspólnie. Co jak co, ale moja integracja z tym chłopakiem to raczej przepis na napsucie sobie wzajemnie krwi. Przecież, lekko mówiąc, ciągle skaczemy sobie do gardeł. A on, jakby tego było mało, lubi dominować nade mną w jakiś chory, pokręcony sposób, którego mogę udawać, że się nie boję, ale litości, prawda jest inna.

Przeraża mnie nieobliczalność i wściekłość Willarda Covingtona.

Nawet nie blizny na jego twarzy i ciele. Nawet nie ten mrok, który czai się w jego spojrzeniu, a jego nieprzewidywalność i gniew, które mieszając się ze sobą, sprawiają, że rodzi się we mnie panika. Pierwszego dnia nie pokazał mi się w pełnej krasie. Ale każdego kolejnego udowadniał, jaki z niego powalony świr i sukinsyn. A ja zaczynałam bać się bardziej i bardziej.

Bo nie był wcale wygadanym tchórzem, za jakiego brałam go wtedy na kondygnacji.

Był małomównym skurwielem, który stopniowo ściągał maskę.

Przełykam supeł, który zawiązał mi się w gardle. Alex wzdycha.

– Spotkamy się przed wejściem? – proponuje, przeczesując wzrokiem salę. – Muszę ją znaleźć i dogadać się z nią, kiedy możemy się spotkać.

Zagryzam dolną wargę, hamując jej drżenie.

– Pewnie – wyduszam po paru sekundach, na wszelki wypadek jeszcze raz nachylając się nad listą i przesuwając po niej palcem, by upewnić się, że nie doszło do żadnej pomyłki, która, cholera, brzmi dla mnie naprawdę okropnie. – Ja też znajdę swoją parę.

Alex całuje mnie niespodziewanie w policzek.

– Do zobaczenia zaraz – żegna się ze mną.

Postanawiam tego nie komentować.

– Do zobaczenia zaraz, Alex – odpowiadam po prostu i z udręką patrzę na dwa nazwiska zapisane obok siebie: Harding oraz Covington.

Jedno jest pewne.

Nie wyjdę z tego bez szwanku. Jestem pewna, że ten drań będzie miał problem. Na pewno zrzuci na mnie winę, że zostaliśmy dobrani do tego zadania razem, jakbym miała na to jakikolwiek wpływ. Błagam, sama nie skaczę teraz pod sufit, bo muszę z nim pracować.

Ale nie mogę pozwolić sobie na zawalanie ocen na studiach. Przyjazd do Nowego Jorku i rozpoczęcie ich miał być dla mnie nowym początkiem. Tak też będzie. Będę dawać z siebie wszystko, nawet jeśli muszę zacisnąć zęby i odhaczyć współpracę z przerażającym Willardem.

Zamieram, gdy czuję, jak nagle postawna postura przylega mocno do moich pleców.

– Bu – słyszę kpiący ton przy uchu. – Tu jestem, nieznośna Marigold Harding.

Każdy nerw w moim ciele przesiąka napięciem. Zamykam oczy, odnajdując w czerni wspomnienie twarzy Willarda. Znowu to robi. Znowu napiera na mnie od tyłu, uzmysławiając mi, że to on dyktuje warunki i jeśli zechce, może zrobić mi coś okropnego, a ja się przed tym nie uchronię, bo nie jestem w stanie się od niego odpędzić, gdy jest silnym, zawziętym gnojem.

Nienawidzę gdy to robi. Nienawidzę gdy mnie osacza.

Otwieram oczy i wiercę się pod jego naporem.

– Zacznij – wydycham cicho.

Czuję go jeszcze lepiej.

Jak nakrywa mnie sobą, swoim ciężarem mięśni, jak z łatwością odbiera mi zdolność racjonalnego myślenia. Uderzenie zimna i gorąca nachodzi mnie w tym samym momencie. Willard wyciąga poharatane palce w kierunku mojej twarzy i odgarnia mi z niej włosy.

– Co? – wypowiada to jedno słowo z niezachwianym spokojem.

Wykrzywiam usta z bezsilności, znowu się szarpiąc.

– Zacznij obwiniać mnie za to, że utknęliśmy w tym szambie razem – mówię nieco nieskładnie. – W końcu tak bardzo mnie nienawidzisz i tak bardzo nie chcesz mnie widzieć, że na pewno ci się to nie podoba i na pewno potrzebujesz się przez to na kimś wyżyć.

Willard chyba się uśmiecha. Nieco mrocznie. Nieco niebezpiecznie. Jego usta muskają moją żuchwę, czuję ich chłód na skórze i nerwowy skurcz w podbrzuszu. Dreszcz spływa mi po plecach, które nadal przywierają kurczowo do twardego, męskiego torsu.

– Żebyś wiedziała, że mi się to nie podoba – prycha wymownie brunet, a moja klatka piersiowa mimowolnie podskakuje ze strachu coraz szybciej i szybciej. – Brzydzę się tobą.

Odsuwam się z sapnięciem, kiedy kąsa łapczywie zębami moją szczękę.

Boli.

Boli tak bardzo, że pewnie zostawił na niej ślad zębów.

– Dlatego nie zamierzam nic z tobą robić – parska śmiechem, opierając swobodnie ręce na krawędziach podestu. Widzę jego obrzydliwe dłonie po swoich bokach i po raz kolejny się szarpię, a on po raz kolejny naciera na mnie coraz śmielej, wprawiając moje serce w galop.

Czym ty jesteś?

Czym ty, do cholery, jesteś Willard?

– Chcę zaliczyć jakkolwiek to zadanie – gram twardą i zadzieram hardo brodę. – Musimy się spotkać i dogadać, nawet jeśli sama okropnie tego nie chcę, bo cię nie trawię.

Moje nogi stają się miękkie, kiedy chłopak otula miarowym oddechem moją skroń.

– Nie musimy – zaprzecza kompletnie spokojnie. – Będziemy improwizować. Dobrzy aktorzy nie potrzebują przygotowania żeby odegrać swoje role perfekcyjnie, nie sądzisz?

– Jeśli przez ciebie to obleję, to przyrzekam... – zaczynam, lecz nie kończę.

Przerywa mi Willard oraz jego pospieszne pytanie:

– Co mi zrobisz, Gold?

W tej samej chwili, gdy to wypowiada, przyszpila mnie całym sobą do krawędzi podestu tak mocno, że spomiędzy ust wyrywa mi się niekontrolowane sapnięcie. Zachłystuję się powietrzem, bo czuję na dolnej części pleców sprzączkę od pasa jego spodni. Willard łapie mnie ręką za biodro, a ja mam być może naiwne wrażenie, że tylko się ze mną droczy po tym, jak mu zagroziłam.

Krawędź podestu nieprzyjemnie wżyna mi się w brzuch. Tkwię w zasadzce chłopaka, pośród mętnego światła reflektora i ciemności spowijających pustą salę teatralną, a on zamyka w ustach płatek mojego ucha, ponownie uśmiechając się tak, jakby to wszystko go bawiło.

Ty szyderczy dupku.

– Nazwałaś mnie szyderczym dupkiem? – pyta z zaciekawieniem.

Błądzę rozbieganym spojrzeniem po kartce. To mi się wymsknęło?

Pierwsze krople potu spływają mi po karku. Otulona ciepłem rosłego ciała zapadam się w sobie z każdą chwilą coraz bardziej. Staram się dusić w sobie panikę, trzymać w ryzach wspomnienia i kontrolować oddech, który nie wiedzieć kiedy, zdążył paskudnie przyspieszyć.

Willard przebiega dłonią po moim boku i spuszcza na nią wzrok. Nie wiem, o czym myśli, ale jestem pewna, że nie o tym, jak idealnie dopasowana jest do mojego biodra. Sama nie chcę o tym myśleć, kiedy zaciska na nim palce i wzmacnia od razu żelazny chwyt.

Mam ochotę się rozpłakać, ale nie robię niczego. On tego właśnie chce dopiąć.

Staram się panować nad drżeniem głosu, kiedy rzucam zaciekłym tonem:

– Och, Chryste. Po prostu nie mogę mieć złych ocen, rozumiesz?

– Pokłóćmy się na tej scenie. Tyle wystarczy, żebyś nie dostała złej oceny.

– Bo naprawdę cię nienawidzę i nie będę musiała tego grać – zgaduję.

Chłopak schyla się nieco i patrzy na mnie z boku.

– A ja naprawdę nie trawię ciebie. To będzie aż zbyt prawdziwe.

– Może jednak to ma sens? – udaję wyluzowaną.

– Wiesz co go nie ma? – pyta poważnie.

Strach wzbiera gdzieś we mnie jak na pieprzone zawołanie, ponieważ spojrzenie Willarda znacząco tężnieje. Brunet zdaje się bez żadnego trudu wypalać mi nim dziurę w twarzy, aż czuję, jak odpływają mi z niej wszystkie kolory, mimo że próbuję stwarzać pozory.

– Twoja obecność w mieszkaniu nade mną – dodaje po krótkiej chwili złowróżbnym, oraz wypranym z emocji tonem, od którego huczy mi w głowie. – Wynieś się stamtąd.

Wynieś się stamtąd, słyszę echo jego słów.

Już nie próbuję z nim walczyć. Wiem, że to nadaremne.

– Gdybym miała kasę, już dawno zwiałabym żeby nie oglądać twojej paskudnej mordy – odpieram szeptem, odczuwając wstręt i ledwo trzymając się na wiotczejących nogach.

Rozpacz zalewa mi krtań. Oddałabym wszystko, żeby Willard się odsunął.

Nie wpadnij w histerię. Nie wpadnij w histerię. Nie wpadnij w histerię.

Chłopak prostuje się. Jest okropnie wysoki. Ma potężną sylwetkę. Na pewno ma też prawie dwa metry wzrostu, bo gdy obraca mnie do siebie przodem gwałtownym szarpnięciem, na linii mojego spojrzenia jest jego pierś. Z oporem unoszę spojrzenie na jego poważną twarz.

A on przejeżdża końcem języka po policzku i uśmiecha się jak ostatni świr.

– Jeśli coś jest paskudne, to tylko moje myśli na twój temat, Marigold.

Cała drętwieje, bo ciężar jego uważnego spojrzenia przesuwa się od moich ust, do oczu. Nie cierpię, kiedy akurat on skraca dystans jaki nas dzieli, gdy jest tak blisko, gdy nie mam od niego żadnej ucieczki. Zaczynam nie cierpieć tego tak bardzo, że już bardziej nie mogłabym.

Wycofuję się maksymalnie do tyłu i wbijam lędźwie w krawędź podestu.

W międzyczasie wyszeptuję coś w niewielką przestrzeń pomiędzy nas:

– Jesteś pokręcony i obrzydliwy...

Willard przekrzywia głowę, nie spuszczając ze mnie pustego wzroku.

– A ty głupia i niby twarda jak złoto. – Wiem, że nawiązuje do przezwiska, jakie nadał mi mały Rhodes kilka dni temu w moim mieszkaniu. – Podobno nie da się go skruszyć... Ale ja znajdę sposób, by pokazać ci, że jednak się da – mówiąc to, nabiera głęboki wdech nosem.

A następnie robi krótki oraz pewny krok w moją stronę. Zamyka w wielkiej łapie mój policzek i styka nasze czoła. Zagląda mi głęboko w oczy, upewniając się, że chłonę każde słowo, które wypowiada tonem, jakim równie dobrze mógłby złożyć komuś obietnicę.

– Rozlecisz się – zapowiada twardo, na co zaciskam powieki.

Jego oczy gonią za moimi tak zaciekle, że muszę mieć je zamknięte.

Ale on wzmacnia uścisk na moim policzku i daje mi sygnał, że mam je otworzyć. Robię to z oporem. Natrafiam na spojrzenie brązowych oczu, a przerażenie, które się we mnie odzywa, jest uporczywe i zaczyna pozbawiać mnie resztek sił. On nie ustąpi. Naprawdę mnie nie trawi.

Potwierdzenie tego odnajduję w jego kolejnym prychnięciu:

– Zostanie po tobie marne nic.

Napięcie krąży w powietrzu, gdy jesteśmy tak blisko. Sięgam po jego rękę.

Oplatam drżącymi palcami przegub jego dłoni i staram się oddalić jego palce od swojej twarzy. Jakimś cudem udaje mi się to zrobić, dłoń Willarda zsuwa się z mojego policzka, a ja czuję jak powiew chłodu uderza w to jedno miejsce dotychczas otoczone ciepłem jego skóry.

– Masz rację – wyduszam ledwie słyszalnie.

Cień zaciekawienia maluje się w jego tęczówkach.

– Wolę improwizować i ryzykować słabą oceną, niż spędzać z tobą choćby głupią chwilę – dopowiadam, znowu odnajdując w sobie tę dziwną odwagę. – A teraz zejdź mi z drogi.

Po tych słowach mijam go oraz ruszam w pośpiechu w stronę wyjścia.

Gdy do niego dojdę, jestem pewna, że zapłaczę z ulgi. Już teraz ją czuję. Czuję się tak cholernie dobrze, gdy odzyskuję swobodę ruchu, gdy nic mnie nie ogranicza, gdy zostawiam Willarda w tyle, a on nie łapie mnie w swoje sidła. Opatulam rękami ramiona i przełykam ślinę.

Nadal jednak w moim krwioobiegu krąży niepokój. On chce się mnie pozbyć.

Willard Covington chce się mnie pozbyć i zamierza dopiąć swego.

Wchodzę na pierwszy stopień schodów.

Właśnie wtedy przywołuje mnie jego głos:

– Jesteś jak cholerny liść na wietrze, Marigold.

Zastygam w bezruchu, mocniej ściskając dłońmi ramiona. Mogę tego nie widzieć, zwrócona twarzą do znajdującego się u szczytu sali teatralnej wyjścia, ale doskonale wiem, że Willard wlepia we mnie ten swój baczny wzrok, który zabiera ode mnie przedwczesną ulgę.

Czuję, że z nerwów mam już serce w samym przełyku.

Czym tak okropnie zalazłam ci za skórę?

– Wiejesz raz w jedną, raz w drugą stronę – kontynuuje, a ja mrugam pospiesznie, chcąc odpędzić niechciane łzy. – Jesteś czasami wyszczekana, a czasami zagubiona, jak niewinna owieczka. Teraz pytanie: którą z tych ról odgrywasz, a jaka jesteś naprawdę?

Stoję w miejscu jak słup soli i pociągam bezgłośnie nosem.

Może sama nie wiem, jaka jestem naprawdę?

Raz chcę ze sobą skończyć. Innym razem chcę żyć pełnią życia i coś osiągnąć. Gdy chcę tego pierwszego, jest mi wszystko jedno i gdzieś mam to, co może zrobić mi Willard. Balansuję na granicy. Gdy chcę tego drugiego, boję się go, bo chcę przetrwać. Chcę zejść z tej granicy.

Może tak naprawdę sama nie wiem, czy chcę trwać, czy przestać trwać?

Nagle po sali roznosi się trzask drzwi. Natychmiast unoszę zaszklone spojrzenie do góry i natrafiam nim na stojącego u szczytu schodów Alexa. Chłopak przeczesuje wzrokiem pomieszczenie. Dopiero po krótkiej chwili odnajduje mnie w czerni, skuloną i przerażoną.

– Marigold? – Posyła mi uśmiech. – Możemy już iść?

Odwracam się. Przy scenie... przy scenie go nie ma.

Willard zdążył wtopić się w mrok.

– Tak – przytakuję słabo.

Patrzę na Alexa i dodaję:

– Możemy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro