Rozdział 2
MARIGOLD
TERAZ
Komisja pozwala mi odejść, więc dziękuję za uwagę i ruszam w stronę wyjścia z ogromnej sali teatralnej. Po odegraniu wylosowanej przez siebie sceny i przyjrzeniu się twarzom oceniających ją ludzi, nie wiem, czy mogę liczyć na zakwalifikowanie się do grona studentów. Cała trójka była raczej... małomówna i obojętna. Nie chcieli dać po sobie poznać absolutnie niczego.
Mam jednak nadzieję, że poszło mi dobrze nawet jeśli przez całą okropnie długą drogę do „tej lepszej części Nowego Jorku" zamiast jakkolwiek się przygotowywać, przeżywałam poranne zdarzenie. Nie miałam nad tym kontroli. Po prostu gdybałam w myślach.
Co by się ze mną stało gdyby nie ten chłopiec? Co by się ze mną stało gdyby nie Willard? Powinnam była mu podziękować. Nie zdążyłam. Odszedł zbyt szybko. Chociaż nie wyglądał, jakby potrzebował moich podziękowań, i tak myślę, że powinnam była to zrobić.
Przemierzam zaciemniony korytarz. Jestem tak bardzo zamyślona, że nagle z impetem na kogoś wpadam. Odbijam się od nieznajomego chłopaka. Gdyby nie jego dłonie, które przytrzymują mnie w pionie, pewnie poleciałabym do tyłu i uderzyła tyłkiem o posadzkę.
Oszołomiona mrugam powoli i odnajduję spojrzenie zielonych oczu.
– Och, cholera – wypowiadam te słowa z zawstydzeniem. – Strasznie przepraszam, chodzę dzisiaj z głową w chmurach.
Młody mężczyzna zabiera dłonie i chowa je w kieszeniach spodni. Na pierwszy rzut oka mimo mroku spowijającego przestrzeń, wygląda jak ktoś z wyższych sfer, kto jest piekielnie zamożny. Potwierdza to jego elegancki strój, w tym markowa marynarka oraz złoty zegarek.
Brązowe włosy opadają mu na czoło, gdy kiwa głową.
– Nic się nie stało – zapewnia mnie i wygina kącik ust w sympatycznym uśmiechu. – Jak ci poszło? Widziałem, że wyszłaś z sali, gdzie odbywał się test.
Poprawiam torebkę na ramieniu, która trochę mi się z niego osunęła wskutek zderzenia.
– Myślę, że całkiem dobrze, chociaż miny oceniających nie zdradzały, czy im się podobało, czy nie – odpowiadam, wzdychając przy tym pod nosem.
– Byłoby zbyt pięknie, gdyby od razu dali znać, na czym stoimy.
Również uśmiecham się delikatnie. Z jakiegoś powodu spokój i dobry humor, jaki bije od tego chłopaka, wydaje mi się zaraźliwy.
– Tak – zgadzam się z nim. – Zdecydowanie tak.
Mój rozmówca wyciąga dłoń w moim kierunku.
– Jestem Alexander, ale mów mi Alex.
– Marigold – kontruję, odwzajemniając uścisk jego ręki.
– Masz może ochotę wybrać się na kawę? Jeszcze nikogo tu nie znam, więc szukam kogoś, z kim mógłbym się dogadać. Wydajesz się dobrym strzałem – Alex mówi to, a ja przez kilka następnych sekund patrzę na niego z lekkim niepokojem.
Może on też... może on też ma złe intencje? Jak on.
Powinnam się cieszyć, ale zamiast tego boję się, że mogłabym znowu natrafić na kogoś, kogo zamiary wobec mnie nie są wcale dobre. Nawet jeśli jednak nie są one okropne, myślę, że idąc gdzieś z Alexem, tylko bym się przed nim zbłaźniła. Przez wiele miesięcy nie rozmawiałam za dużo z innymi ludźmi. Izolowałam się od nich i teraz jestem wycofana.
Alex mógłby wziąć mnie przez to za dziwadło. Co mam mu odpowiedzieć?
– To było bardzo szczere – stwierdzam, grając na czas.
Nie masz nic do zaoferowania.
Jesteś dziwadłem.
Zepsutym dziwadłem.
Odwracam na moment wzrok od twarzy nadal rozpogodzonego Alexa. Rozstrzygam swój dylemat, ale kompletnie nie wiem, jak mam postąpić, a to tylko podjęcie głupiej decyzji, czy pójdę z nim na cholerną kawę. Zaciskam powieki i na powrót je uchylam.
– Lubię być szczery – mówi wesoło chłopak. – To jak?
Krzyżuję z nim spojrzenie.
– Wiesz, chciałabym i byłoby mi bardzo miło, ale obiecałam sobie, że po teście pójdę rozejrzeć się po lokalnych kawiarniach za jakąś pracą – próbuję się wymigać. – Dopiero przyjechałam do Nowego Jorku i sam rozumiesz...
– Tak, życie tutaj nie należy do najtańszych – przerywa mi szatyn. – Ale wiesz co? Chyba mogę ci pomóc znaleźć pracę, której szukasz.
– Widziałeś jakieś aktualne ogłoszenie?
Alex kręci głową w geście protestu.
– Lepiej. Ale zdradzę ci wszystko, jeśli pójdziesz ze mną na tę kawę.
Wciąż słyszę swoje myśli. Wyciszam je, wyciszam je ile mam sił.
– W takim razie... – zaczynam, lecz nie jest mi dane dokończyć.
Nie w momencie, w którym zauważam, jak ponad ramieniem Alexa z czerni wąskiego korytarza prowadzącego za kulisy sali teatralnej, wyłania się ktoś, kogo zdążyłam już poznać. Zasycha mi w gardle. Willard idzie przed siebie z beznamiętną miną. Ubrany w skórzaną kurtkę opinającą szerokie ramiona oraz przetarte na kolanach spodnie, przeczesuje palcami włosy.
Widok blizn na jego poważnej twarzy mrozi mi krew w żyłach. Willard nie zwraca uwagi ani na mnie, ani na kogokolwiek innego. Po prostu idzie przed siebie, a kiedy nas mija, zapach papierosów uderza mnie w nozdrza. Nie odwracam się, by na niego spojrzeć.
Staram się uspokoić kołatające niemiłosiernie w piersi serce.
Chce studiować aktorstwo? On... chce studiować aktorstwo?
Wtem rozbawiony Alex postanawia się odezwać:
– Długo mnie torturujesz, Mari.
Coś ściska mnie w dołku.
– Proszę, wszystko tylko nie Mari – odpowiadam szeptem.
– W porządku, wybacz. Zobaczyłaś ducha? Wyglądasz ciągle za moje ramię.
Alex ucieka spojrzeniem za siebie i ponownie skupia się na moich oczach.
– Widziałam chyba znajomą twarz. To nie jest ważne. – Macham lekceważąco ręką w powietrzu i natychmiast decyduję się zapomnieć o tym, że przed momentem zauważyłam gdzieś tutaj Willarda. – Myślę, że możemy iść na tę kawę.
Chłopak przerysowanym gestem ręki wskazuje na wyjście. Na jego przystojnej twarzy wciąż maluje się szczery uśmiech, tym razem również w pewnym stopniu zachęcający.
– W takim razie zapraszam – zwraca się do mnie spokojnym tonem.
Dziękuję mu niemrawym kiwnięciem, kiedy po paru minutach otwiera przede mną drzwi. Wychodzimy z budynku uczelni na wiatr, który tego wrześniowego dnia daje popalić mieszkańcom Nowego Jorku, a ja chowam w dłoniach rękawy swojej bluzy i zakładam ręce pod biustem. Wciąż nie do końca pewnie czuję się z myślą, że wychodzę z chłopakiem na kawę.
Zwłaszcza z kimś pokroju Alexa. To z pewnością ktoś, kto się liczy.
A ja jestem tylko spłukaną, wyglądającą jak straszydło, Marigold.
Opuszczamy teren uczelni. Z zaciekawieniem przeczesuję spojrzeniem najbliższą okolicę, drapacze chmur i tłumy ludzi, pewnie w dużej mierze turystów, na długich ulicach. Co rusz dobiega mnie klakson auta, których również jest naprawdę dużo na jezdni. To istny chaos.
To zdecydowanie coś lepszego niż szary, niebezpieczny Bronx, myślę.
– Nie będę owijał w bawełnę – zaczyna Alex. – moi rodzice zajmują się swoimi poważniejszymi biznesami i nie mają zbytnio czasu, żeby poświęcić uwagę sklepowi z vinylami, który dostali po moim dziadku. Teraz szukają kogoś, kto by się nim zaopiekował.
Od razu przypominam sobie o czym wcześniej rozmawialiśmy. Praca. Moja praca. Zerkam kątem oka na chłopaka i orientuję się, że on ciągle patrzy wprost na mnie.
– To znaczy, że chcesz, żeby twoi rodzice mnie zatrudnili? – dopytuję.
– Nie mają nikogo na miejsce sprzedawcy – potwierdza szatyn. – Może to nie jest kawiarnia, o której wspominałaś, ale to też w miarę luźna praca. Tylko doradzasz klientom wybór płyt, sprzedajesz je i dbasz o czystość całego sklepu. Co sądzisz?
Niewiele mogę z siebie wykrztusić.
– Wow – dukam. – Brzmi super.
– Lubisz muzykę?
Wlepiam spojrzenie przed siebie, na ogromne wieżowce.
– Pewnie – przyznaję. – Gdy byłam mała, grałam nawet na pianinie.
– W takim razie to chyba coś dla ciebie. – Oczami wyobraźni widzę, jak Alex znowu unosi nieznacznie kącik ust. – Moglibyśmy wziąć kawę ze sobą, przejść się przez park, a potem zahaczyć o sklep. Tata robi tam dzisiaj porządki, więc to idealna okazja.
Wypuszczam materiał bluzy spomiędzy zaciśniętych pięści. To wydaje mi się naprawdę abstrakcyjne. Los jednak się do mnie uśmiechnął? Zesłał mi Alexa? Bardzo potrzebuję pensji. Muszę się jakoś utrzymać nawet jeśli mieszkam w kawalerce, za którą nie płacę wcale dużo.
– Rany, jak ja ci się odwdzięczę? Ratujesz mi życie, naprawdę potrzebowałam tej pracy.
Szatyn trąca mnie lekko łokciem.
– Daj spokój. Po prostu nie daj rodzicom powodu, żeby cię wylali.
– Postaram się nie dać ciała – rzucam nieco weselej.
W spojrzeniu Alexa migocze zaciekawienie, kiedy zadaje mi pytanie.
– Wspomniałaś, że dopiero przyjechałaś do Nowego Jorku. Skąd?
Przez moment zbieram się w sobie, by mu odpowiedzieć.
– Z Charleston – wyznaję nareszcie, opuszczając ręce. – Z Karoliny Południowej.
– Chciałaś zobaczyć, jak wygląda życie w wielkim mieście?
– Po części tak. A ty? – Moja brew szybuje ku górze. – Jesteś stąd?
Chłopak po dżentelmeńsku kładzie dłoń w okolicach mojego krzyża i zbliża mnie do siebie delikatnie, gdy jakaś dziewczynka jadąca na rowerze po chodniku prawie mnie taranuje. Patrzę wdzięcznie na Alexa. Zdecydowanie bujam dzisiaj w obłokach. Cholerny Willard.
Wciąż mam w głowie to, co stało się rano.
– Tu się urodziłem i tu zostanę – stwierdza Alex. – Chociaż nie będę wybrzydzać, jeśli dostanę się na te studia i zauważy mnie jakaś słynna grupa teatralna podróżująca po Stanach.
Rozbawiony zabiera swoją dłoń, a ja dopiero orientuję się, że napięłam ramiona.
Wypuszczam niemalże bezgłośne westchnienie spomiędzy rozchylonych ust.
– Oby wyniki były na czas. Chciałabym już wiedzieć na czym stoję.
– Powinny być jutro. Mieszkasz daleko?
– Na Bronxie – odpieram niemrawo. – Wiem, brzmi nieciekawie.
Alex wcale nie ukrywa, że tak, to, co powiedziałam, brzmi nieciekawie.
– Trochę – mówi szczerze i wyciąga telefon z kieszeni spodni. – Jeśli chcesz, ja mieszkam w apartamentowcu tuż obok uczelni. Mogę podskoczyć jutro, żebyś nie musiała się fatygować. Potrzebowałbym tylko twojego numeru, wiesz, aby dać ci znać co i jak.
Chwilę się waham. Aż nareszcie biorę od niego telefon.
– Jasne – rzucam wtedy i zapisuję mu swój numer. – Gotowe.
Zwracam Alexowi jego własność, a on strzela spojrzeniem gdzieś za moje plecy.
– Świetnie. – Patrzy na mnie ciepło. – Wchodzimy tutaj? Mają całkiem dobrą kawę.
Odwracam się. Kawiarnia sprawia wrażenie eleganckiej, ale przytulnej.
– Na pewno? – pytam, sama nie wiem czemu i uśmiecham się.
Szatyn rzecz jasna odwzajemnia gest.
– Jestem stuprocentowo pewny. A jeśli jednak będzie wyjątkowo zła, przynajmniej będę miał pretekst.
Ściągam nieznacznie brwi.
– Pretekst, żeby...?
– Żeby naprawić błąd i zabrać cię tam, gdzie serwują lepszą – odpowiada, jak gdyby nigdy nic. – A teraz wybieraj, na którą masz ochotę. Bierzemy na wynos i idziemy w drogę.
Wchodzimy do środka. Alex skupiając na sobie spojrzenia klientów swoimi dobrymi manierami, kiedy ponownie tego dnia otwiera przede mną drzwi, a ja myśląc, że być może spotkałam osobę, która sprawi, że moje życie w Nowym Jorku będzie nieco bardziej kolorowe.
***
Powrót na Bronx równa się z ogromnym rozczarowaniem. Gdy tylko wkraczam w nieciekawą okolicę, wspomnienie dzisiejszego poranka napędza we mnie falę strachu nawet jeśli jest jasno i prawdopodobieństwo, że ktoś odważy się do mnie podejść, jest o wiele mniejsze. Nie wkładam słuchawek do uszu. Tym razem idę przed siebie mając oczy i uszy szeroko otwarte.
Pokonując dystans dzielący mnie od bloku, układam w głowie przebieg jutrzejszego dnia. Będę musiała zjawić się na wieczorną próbną zmianę w sklepie rodziców Alexa. Poranną zaklepała dziewczyna, którą również zatrudniono kiedy kilka godzin temu przyszłam do sklepu państwa Findlay. Ta praca zapowiada się naprawdę dobrze. Przynajmniej na to się zanosi.
Wyciągam z torebki klucze i marszczę czoło, bo gdy tylko unoszę wzrok znad jej zawartości, zauważam przed blokiem... chłopca. Chłopca, który siedzi na rozlatującej się już prawie ławce ze spuszczoną głową i wielgachnym plecakiem na plecach. To chyba Rhodes?
Brat Willarda? Zostawiłby go tutaj samego? Mogę powiedzieć o moim sąsiedzie wiele: że jest bucem, dzikusem i wygląda na kryminalistę, ale nie to, że nie zależy mu na tym dziecku. Dzisiaj rano dał tego dowód, kiedy bez żadnego zawahania rzucił się na faceta, który mu groził.
Rozglądam się wokoło. Nie widzę go. Właściwie nie widzę nikogo. Przez dłuższy moment biję się z myślami. Mam podejść? Czy minąć go i iść do siebie? On ma jakieś sześć lat. Nie może tu być sam. Zresztą dzisiaj mi pomógł. Powinnam się odwdzięczyć.
Nawet jeśli Willardowi na pewno się to nie spodoba.
Mimo że wciąż powątpiewam, czy postępuję dobrze, zbliżam się do ławki i kucam przed siedzącym na niej chłopcem. Ten gdy tylko mnie dostrzega podrywa głowę i ściąga te swoje urocze brewki. Jest straszliwie podobny do Willarda. Są jak dwie krople wody. Ta sama gęsta, czarna czupryna. Te same brązowe, ciemne oczy. Tyle że starsza kopia ma też blizny na twarzy.
Odchrząkuję i zaczynam miękkim tonem:
– Hej, Rhodes prawda?
Malec przytakuje powoli.
– A ty? – pyta ostrożnie. – Kim jesteś?
– Mam na imię Marigold. To mnie rano bohatersko broniłeś.
Rhodes przez kilkanaście sekund przygląda mi się i nic nie mówi.
– To Willard cię obronił. Gdy dorosnę, chcę być tak silny, jak on.
– Jak twój tata. – Delikatny uśmiech wstępuje na moją twarz.
– Tata? Willard nie jest moim tatą.
Poważnieję, bo mały zbija mnie z tropu.
– Nie?
– Jest moim wujkiem – tłumaczy jakby to było oczywiste.
Rozchylam usta. Prędko je jednak zamykam. Czy to możliwe, by Willard był wujkiem Rhodesa, kiedy są do siebie podobni w aż tak dużym stopniu? Cholera, może tak. Rozglądam się znowu wokoło. Mam dziwne wrażenie, że czuję na karku oddech tego opryskliwego gnojka.
Ale nie dostrzegam nikogo. Po Willardzie nie ma choćby głupiego śladu.
– Gdzie podział się w takim razie twój wujek? – pytam Rhodesa, ponownie skupiając na nim całą uwagę. – Nie możesz być tutaj sam. To bardzo, bardzo niebezpieczne miejsce. Pewnie ci o tym mówił.
– Tak – słyszę jego odpowiedź. – Codziennie mi o tym przypomina. Czekam aż wróci.
– Zostawił cię samego? – dziwię się.
– Nie.
– Więc co się stało?
Chłopiec wydyma niewinnie wargę i wzrusza ramionami.
– Pani Hamilton nie otworzyła mi drzwi – zaczyna streszczać. – Miałem pójść do niej, ale mówiła coś o tym, że nikt jej nie zapłacił za kolejny raz, kiedy miała się mną zająć.
Słucham go uważnie i czuję, jak krew gotuje się w moich żyłach. Nie wiem, kim jest jakaś pani Hamilton, ale szlag, nawet jeśli Willard nie zapłacił jej za opiekę nad małym, musi być niezłą suką, skoro zostawiła dziecko na lodzie i kazała plątać mu się samemu po okolicy.
Zaciskam usta w wąską linię zupełnie mimowolnie. Nie mogę go tutaj zostawić.
Zanim zdążę pomyśleć dwa razy, uspokajam się i zwracam do malca:
– Rozumiem. Może chciałbyś poczekać na Willarda u mnie?
Rhodes przechyla podejrzliwie głowę.
– U ciebie?
– Nie znamy się, ale uwierz, nie byłabym w stanie nic ci zrobić – rzucam z lekka zakłopotana. – Sam rano widziałeś, że raczej nie jestem silna. Poza tym jesteś moim bohaterem. Powinnam raczej zafundować ci lody albo jakoś podziękować, że chciałeś mi pomóc.
Kącik ust chłopca lekko drga ku górze.
– Nie ma za co.
Po tych słowach zeskakuje na beton, bo nie dosięga go nogami, kiedy siedzi na ławce. Widzę, że przeciąża go plecak zapewne przeładowany opasłymi książkami, dlatego wyciągam rękę ku bagażowi Rhodesa, by zabrać go od niego.
– Daj. Pomogę ci – oferuję.
Chłopiec natychmiast protestuje.
– Nie trzeba – odpowiada, kiedy wchodzimy do bloku, w którym nadal śmierdzi papierosami i stęchlizną. – To z tobą wczoraj rozmawiał Willard? W nocy na zewnątrz?
Pokonujemy stopnie schodów, a ja zastanawiam się nad jego pytaniem.
– Chyba tak. Rozmawialiśmy za głośno? Obudziliśmy cię?
– Nie spałem. Rzadko śpię.
– Dlaczego? – dopytuję i nie mam bladego pojęcia, skąd we mnie taka ciekawość.
– Willarda często nie ma w domu. Często nie ma go w nocy, a wtedy jakoś tak... nie mogę – zwierza się mały, a ja wciskam klucz w zamek starych drzwi i otwieram je przed nim.
– Rozumiem – odpowiadam. – Wchodź.
Rhodes rusza w głąb, a ja odkładam na haczyk torebkę.
– Mieszkasz nad nami? – pyta.
– Tak. Gdybym puszczała muzykę za głośno, możesz mnie śmiało ochrzanić.
Uśmiecham się do niego, a on uśmiecha się do mnie.
– Lepiej żebym zrobił to ja, a nie Willard.
– Zrobiłby tu niezłą awanturę, co? – Zakładam ręce na piersiach i wkraczam do prowizorycznego salonu, gdzie znajduje się brzydka kanapa, a nad nią zasłonięte okno. Niewiele myśląc podchodzę do niego i szarpię za zasłony, wpuszczając do środka trochę dziennego światła. Rhodes w tym czasie siada na sofie w wygodnej pozycji, krzyżując nogi.
– Jest nerwowy – podsumowuje.
Jest. Jest bardzo nerwowy, przyznaję w myślach.
– Widziałam – zgadzam się z nim. – Widziałam go też dzisiaj na uczelni. Chyba będziemy razem studiować.
Mały zerka na mnie z ukosa.
– Studiować? Co to znaczy studiować?
Szybko się poprawiam:
– Hm, chyba będziemy się razem uczyć.
Rhodes robi dziwną minę.
– Willard nie będzie szczęśliwy.
– Nie lubi mnie – bardziej stwierdzam niż pytam i siadam obok chłopca.
– Nie przepada za tobą. Gdy szliśmy do szkoły, powiedział, że jesteś problemem. Że tu nie pasujesz i że prędzej czy później się stąd wyprowadzisz, bo nie dasz sobie rady – mówiąc to, spogląda na mnie tak, jakby bał się mojej reakcji na prawdę, o której mi opowiada.
Ja jednak się nią przejmuję. Spodziewałam się, że będzie tak o mnie myślał.
Zagryzam policzek. Nie odzywam się choćby słowem, ale tylko przez chwilę.
– To chyba w jego stylu. A gdzie on teraz jest? Bo pewnie nie na uczelni.
Mój gość odkłada plecak gdzieś na bok. Przedmiot ląduje na zabrudzonych deskach z cichym łoskotem.
– Pewnie załatwia ważne sprawy.
– Ważne sprawy – powtarzam za Rhodesem.
– Powinien za jakiś czas wrócić.
– Niech wróci nawet jutro. Przynajmniej mam się do kogo odezwać – rzucam, a następnie podnoszę się do pionu i wyduszam krótkie pytanie: – Jesteś głodny?
Ruszam do kuchni. Otwieram lodówkę i przeglądam jej zawartość. W czasie gdy to robię nie słyszę odpowiedzi Rhodesa, dlatego odwracam głowę przez ramię, żeby na niego spojrzeć. Ma wypisane na twarzy zastanowienie, jakby nie był pewny, co powiedzieć.
– Trochę – wyznaje nareszcie, niepewnie skubiąc zębami wargę. – Zazwyczaj pani Hamilton dawała mi to, co zostawało jej z obiadu.
Znowu odzywa się we mnie złość.
– Suka – burczę pod nosem.
Rhodes szybko to podłapuje.
– Suka? – powtarza za mną.
Otwieram szerzej oczy.
– Nie, nie – zaprzeczam od razu, bo rany boskie, Willard mnie zabije jeśli dowie się, że uczę dzieciaka takich słów. – Boże, nie. Nie powtarzaj tego po mnie. Może zrobimy naleśniki? Nie mam zbyt wielu rzeczy w lodówce, ale chyba skombinujemy z tego naleśniki.
Wracam spojrzeniem do zawartości półek. Będąc rano w sklepie nie kupiłam zbyt dużo rzeczy. Raz, bo nie jem za dużo, a dwa, bo nie mam wystarczająco pieniędzy, by organizować sobie jakąś cholerną ucztę. Wyciągam rzeczy z lodówki i spinam czarne włosy w koński ogon.
Wtedy orientuję się, że Rhodes zjawił się nagle obok mnie.
– Super – stwierdza weselej. – Mogę z tobą?
Uśmiecham się rozczulona na błysk w jego ciemnych oczkach. Jest uroczy. Nie wiem, jak Willard wychował go na takiego, ale jest aż zbyt uroczy. Kucam przed nim i zwracam uwagę na jego poszarpaną, o wiele za dużą bluzę, którą ma na sobie. Pewnie po wujku, myślę.
– Tylko podwiń rękawy, dobra? – zaznaczam łagodnie.
Chłopiec próbuje nieudolnie się z nimi uporać.
– Tak? – pyta, a ja patrzę z politowaniem na jego dzieło.
– Chodź tutaj.
Wyciągam ręce ku niemu i sama zakasuję jego rękawy na wysokość łokci. Dopiero gdy kończę wstaję oraz patrzę z niesmakiem na brudny blat. Biorę losową szmatkę i przecieram go. Wyciągam jakąś starą miskę, przepłukuję ją wrzątkiem, a następnie dodaję tam składniki.
Widząc, że Rhodes jest za mały, by dosięgnąć czegokolwiek, stwierdzam:
– Przyniosę ci taboret.
– Dam radę sam – zapewnia chłopiec.
Po krótkiej chwili wraca z taboretem i wchodzi na niego z małym trudem. Zaczynam go lubić, nawet jeśli nie powinnam, bo Willardowi bardzo by się to nie spodobało. Rano dał mi do zrozumienia, że jestem nikim, a także nikim, kogo chciałby widzieć przy Rhodesie.
– Jesteś bardzo zaradny – rzucam komentarzem, podając mu mleko.
Mały zdmuchuje z czoła gęste pasmo włosów i przelewa je do miski.
– Jak Willard – mówi dumnie.
– Willard jest zaradny?
– Odkąd tata odszedł, to on dba o nas dwóch.
Odkąd tata odszedł, słyszę echo słów chłopca i odczuwam dziwny smutek, chociaż ta informacja nie jest czymś, co powinno wprawiać mnie w pochmurny nastrój. Nawet nie znam Rhodesa i jego wujka. Nawet nie znam ich historii, ale myśl, że mały stracił tatę jest po prostu przykra. Sama straciłam swoich rodziców gdy byłam mała. Nie tak mała jak Rhodes, ale mała.
Naprawdę za nimi tęsknię. Tak bardzo tęsknię za mamą.
– Wychodzi mu to? – pytam, nagrzewając patelnię.
Mój pomocnik nie ma wątpliwości.
– Tak. Naprawdę tak.
– Wsyp to do miski. – Podaję mu kolejny sypki produkt. – Tylko wprost do miski, okej? – zaznaczam i uśmiecham się po raz kolejny, bo widzę rozsypaną po blacie mąkę.
Malec posłusznie wykonuje moje polecenie.
– Dobrze mi idzie? – zastanawia się.
– Świetnie, Rhodes – chwalę go.
Pomiędzy nami nastaje niedługa cisza.
– A gdzie jest twoja mama? – szepczę.
– Nie wiem. Odeszła jak tata.
Sposób, w jaki to mówi podpowiada mi, że ta wiedza go nie rusza.
Mimo tego i tak odpowiadam mu krótkim:
– Przykro mi.
– A mi tylko trochę. – Chłopiec spogląda na mnie z lekkim uśmiechem, którym tym razem nie mogę mu się zrewanżować, chociaż bardzo bym chciała to zrobić. – Wujek jest naprawdę super. Mówi, że za jakieś cztery miesiące się stąd wyprowadzimy.
Życzę im tego. Każdemu życzę, by się stąd wyrwał, chociaż mieszkam tu dzień.
– Gdzie? – dociekam. – Macie jakieś miejsce, gdzie chcielibyście się przenieść?
– Nie znam się na tym. Ale Willard mówi, że wszędzie będzie nam lepiej niż tutaj.
Ma sporo racji, dopowiadam w duchu i chowam składniki do lodówki.
– Na pewno – przytakuję. – A dlaczego dopiero za cztery miesiące?
– Nie wiem. Nie powiedział mi. Mógłbym to zamieszać?
Chłopiec patrzy na miskę, w której znajduje się już prawie gotowa masa na naleśniki. Podchodzę do niego i wręczam mu drewnianą łyżkę, którą mógłby ją zamieszać.
– Pewnie. Tylko bądź ostrożny. Ten taboret jest niestabilny – dorzucam, widząc, że mały się na nim odrobinę chwieje. Na wszelki wypadek trzymam się tuż przy nim, by w razie czego go złapać, kiedy on wydaje się wniebowzięty, mogąc przyrządzać coś w kuchni.
– Będę. – Błyska do mnie ponownie niewymuszonym uśmiechem.
– Włączymy muzykę? – proponuję. – Trochę tutaj ponuro.
Rhodes kiwa głową, dlatego sięgam po telefon i spełniam swój zamiar. Przez następne kilkanaście minut kończymy przygotowywać nasz obiad, rozmawiając o dzisiejszym dniu. Później przekładamy wszystko na dwa talerze i siadamy wygodnie na kanapie nieopodal.
– Smakują? – pytam, nabijając kawałek naleśnika na widelec i patrząc, jak mały pałaszuje swoją porcję. Ma uroczo wypchane jedzeniem policzki, gdy kiwa ochoczo głową.
– Są przepyszne. Dziękuję, Goldie.
– Goldie? – Ściągam brwi.
– Masz super imię.
Ciepło rozlewa się w okolicach mojego serca.
– Dziękuję. A teraz jedz. Musisz mieć dużo siły.
Gdy oboje jesteśmy już najedzeni, chłopiec rusza do łazienki, żeby umyć brudne ręce. Ja w tym czasie zanoszę talerze do zlewu i krzywię się na wodę, która w nim została. Pięknie. Jeszcze brakowało mi problemów z rurami. Postanawiam zająć się tym później, zwłaszcza że nagle słyszę huk. Słyszę okropnie głośny huk rozbrzmiewający po całym małym mieszkaniu.
Ktoś otwiera drzwi, a te uderzają mocno o ścianę. Momentalnie sztywnieję.
– Gdzie on jest? Gdzie on, do cholery, jest?!
Willard, uświadamiam sobie. Wpadł tutaj Willard.
Chłopak wychodzi z korytarza, namierza mnie spojrzeniem i tyle wystarczy, żeby w jego oczach zapłonęła furia. Zanim zdążę odetchnąć, jestem przyciśnięta dolną częścią pleców do krawędzi kuchennego blatu przez niego tak mocno, że przez moje ciało przetacza się ból.
Rozwścieczony Willard więzi mnie między szerokimi ramionami i dyszy mi w usta.
– Hamilton mówiła, że widziała z okna, jak go gdzieś zabierasz. Ten chłopak, który rano chciał ci pomóc. Gdzie go wysłałaś? – wypluwa z siebie słowa i napiera na mnie tak mocno, że tracę dech. Błyskawicznie odzywa się we mnie panika, bo jest blisko. Za blisko. Trzęsę się.
– Puść mnie – wyduszam szept.
Chłopak sięga po mojego kucyka i owija go sobie wokół nadgarstka.
– Dokąd go zabrałaś?! – wydziera się, ciągnąc mnie mocno za włosy.
Wypuszczam jęk bólu. Willard ciągnie za pasma jeszcze śmielej i wystawia moją twarz blisko swojej tak, że stykamy się niemalże nosami. Dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa, jestem przerażona i nie mam żadnej drogi ucieczki, kiedy jestem unieruchomiona.
– Uspokój się, nic mu nie zrobiłam – przekonuję go, drżąc i czując, jak szklą mi się oczy. Widok blizn na przerażającej, poważnej twarzy chłopaka jedynie sprawia, że moje nogi stają się jeszcze bardziej galaretowate. Ledwie wciągam kolejne wdechy.
Willard odchyla moją głowę, ściskając kucyka.
– To śpiewaj, kurwa, gdzie! – wrzeszczy.
– Masz problemy z agresją – wyduszam prawie że bezgłośnie.
– Gówno obchodzą cię moje problemy.
– Zabierz ze mnie te łapy w tej chwili. – Szarpię się, ale on napiera na mnie mocniej. Jego klatka piersiowa stapia się z moją, czuję twardość jego mięśni i upór, jaki od niego bije. Zaglądam w jego ciemne oczy i nie dowierzam, jakim cudem może tkwić w nich tyle furii.
Mój napastnik uderza wargami o mój policzek i zbliża je do mojego ucha.
– Moje łapy na tobie będą twoim najmniejszym problemem, jeśli nie przestaniesz sobie ze mną pogrywać, mała, podstępna żmijo – syczy zimno, a jego szybki i ciężki oddech rozbija się na mojej skórze i jest powodem, przez który mój żołądek zaciska się z nerwów w supeł.
– Ty nad sobą nie panujesz... puszczaj mnie, nic mu nie zrobiłam – powtarzam.
Druga dłoń Willarda sięga po moją brodę i zaciska się na niej żelaznym chwytem. Czuję, jak moja szczęka drętwieje pod wpływem nacisku jego smukłych, poharatanych palców.
– Dopiero przestanę nad sobą panować – mówi to tak, jakby mi coś obiecywał.
Przełykam i znowu uwalniam jęk, bo boli. To tak bardzo boli.
Wtem gdzieś w oddali odzywa się ktoś trzeci:
– Willard?
Chłopak puszcza mnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W kilku długich krokach doskakuje do stojącego w progu salonu chłopca i klęka przed nim, by zrównać z nim spojrzenie. Wciąż tli się we mnie strach i wciąż mam zaszklone oczy, kiedy patrzę na nich z kuchni. Dotykam delikatnie szczęki. Czuję, jak pulsuje i jak z trudem mogę otworzyć usta.
– Rhodes... – wydycha Willard, kładąc dłonie na ramionach chłopca. – Hamilton, zapomniałem, że mam jej zapłacić za opiekę. To ostatni raz, kiedy zapomniałem, okej?
Odwracam od nich wzrok. Czuję się kompletnie słaba, gdy stoję tak, poszarpana.
Dlaczego nigdy nie umiem się obronić? Dlaczego nigdy nie umiem tego zrobić?
– Okej – słyszę odpowiedź małego. – I tak wolę Goldie niż ją.
– Goldie? – dziwi się młody mężczyzna.
– Marigold. Zabrała mnie tutaj i zrobiliśmy razem naleśniki. Jest ekstra, wiesz?
Zamykam oczy, by zahamować łzy. Wydaje mi się, że Willard na mnie patrzy.
– Pożegnaj się z... nią. Wracamy do siebie.
Pogarda w jego tonie jest wręcz namacalna.
Rhodes jednak podbiega do mnie wesoło, a ja otwieram oczy i kucam, bo mały chce mnie przytulić. Odwzajemniam jego uścisk, starając się przy nim nie rozkleić jeszcze bardziej. W końcu on myśli, że Willard jest bohaterem. Niech dla niego nim pozostanie.
– Dzięki, Goldie – mówi mały.
– Nie ma za co, Rhodes – staram się brzmieć spokojnie, ale myślę, że załamanie mojego głosu i tak jest do wyłapania. Mimo tego dorzucam: – Gdyby coś, wiesz gdzie mnie szukać.
– Wiem.
Willard wstaje. Słyszę szelest, który mnie w tym utwierdza.
– Chodźmy – pogania nas, dlatego sama też podnoszę się do pionu.
Obserwuję, jak chłopiec biegnie do korytarza i znika gdzieś w nim. Później odwracam się tyłem do salonu i ścieram łzę, która spłynęła mi po policzku oraz brodzie. Słyszę odgłos ciężkich, stawianych powoli kroków. Willard ruszył się z miejsca, lecz zamiast pognać za dzieckiem, czuję jego obecność za swoimi plecami. Wlepiam spojrzenie w blat.
Wstrzymuję oddech w płucach.
– Nie zbliżysz się do niego chociażby raz więcej – rzuca cicho mężczyzna.
Wbijam paznokcie w dłonie, nie zważając na ból fizyczny, który odczuwam.
– Miałam zostawić go na pastwę losu? – pytam równie niewyraźnym szeptem. – On tego rano nie zrobił, gdy ja miałam kłopoty.
Willard prycha kpiąco.
– Tak, porównuj się do dziecka, bo zachowujesz się, jakbyś sama była pieprzonym dzieckiem.
Sznuruję usta w wąską kreskę.
– Jesteś takim niewdzięcznym gnojem – wypluwam, mimo wszystko ważąc słowa.
Chłopak stoi tuż za mną. Jego tors styka się z moimi plecami. Jego postawna sylwetka otacza mnie z każdej strony. Prostuję się jak struna i uciekam od niego do przodu, aż krawędź blatu wbija się nieprzyjemnie w moje podbrzusze. Coś ściska mnie w mostku, gdy usta Willarda znajdują się tuż przy moim uchu, a jego oddech rozbija się gdzieś w przestrzeni za mną.
– A ty? – zaczyna ozięble. – Podziękowałaś mi rano?
Strach we mnie rośnie i rośnie. Przypominam sobie, że ten chłopak jest nieobliczalny. Nieokrzesany. Nie umie nad sobą panować. A teraz nawija sobie bezczelnie na palec kosmyk włosów, który wyplątał się z mojego kucyka i śmieje się chrapliwie, ledwie słyszalnie.
Odwracam głowę i patrzę wszędzie, tyle nie na niego.
– Przynajmniej na ciebie nie naskoczyłam za to, że mi pomogłeś – odpowiadam.
Willard milknie. Znowu poważnieje, a ciężar jego zimnego spojrzenia przesuwa się po części mojej twarzy, którą ma na widoku. Czuję to doskonale, czuję jak mocniej mnie sobą otacza. Zaczynam zapadać się w sobie i kulić bardziej, jest wszędzie, a ja nie mogę się wydostać w pułapki, w którą mnie wpędził. Ciarki przechodzą mnie po karku, kiedy słyszę jego szept:
– Prawda jest taka, że w dupie miałem to, co stanie się z tobą – wyjaśnia bez zawahania, a jego pozbawiony emocji głos brzmi mrocznie i nieprzyjemnie. – To Rhodes jest moim jedynym priorytetem. Ty mogłaś skończyć w jakiejś melinie na obrzyganym materacu, skoro gdzieś miałaś moje rady, żeby nie plątać się po okolicy gdy jest ciemno.
Niewidzialny supeł zacieśnia się nagle gdzieś w moim gardle.
– Było jasno – zaprzeczam. – Nie jestem głupia, by wychodzić o zmroku.
Willard nic nie robi sobie z moich słów. Czuję go lepiej. Dominuje nade mną, gdy dociska mnie do blatu całą sylwetką, a następnie łapie mnie bez ceregieli za kark, zaciskając na nim władczo swoją dużą dłoń. Aż odrzucam głowę do tyłu, zamykając z przerażeniem oczy.
– Nie chcę cię więcej przy nim widzieć – cedzi mężczyzna.
Jego pokryta bliznami twarz jest bardzo blisko mojej.
– Nie chcę nawet widzieć cię na pieprzone oczy.
Z chwilą, gdy to powtarza, puszcza mnie.
A potem wychodzi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro