Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

MARIGOLD

TERAZ

Gdybym miała odrobinę więcej pieniędzy nigdy w życiu nie zdecydowałabym się na wynajęcie obleśnej kawalerki w samym sercu nowojorskiego Bronxu. Ale nie mam ich za dużo, dlatego teraz poprawiam niezgrabnie torbę na ramieniu i naciągam bardziej kaptur bluzy na tył głowy, idąc przed siebie w poszukiwaniu właściwego bloku oraz moknąc w ulewnym deszczu.

Fakt, że powoli zapada zmrok, nie ułatwia mi sprawy.

Fakt, że z klatek bloków wyłania się coraz więcej podejrzanych typów, również nie ułatwia mi sprawy, bo zaczynam czuć się cholernie nieswojo, kiedy mijam następnego z kolei faceta, który mierzy mnie dziwnym, zaciekawionym wzrokiem. Mam wrażenie, że stanowię atrakcję dla tutejszych, kiedy maszeruję do przodu i deptam leżące na chodnikach pety.

Cholera. Plotki mają wiele wspólnego z prawdą.

Bronx to wylęgarnia wszystkiego co paskudne.

Zagryzam wnętrze policzka i staram się unikać natarczywych spojrzeń. Próbuję wmówić sobie, że nowy rozdział w moim życiu jeszcze okaże się kolorowy: zacznę studia aktorskie, znajdę sensowną pracę, a może nawet znajomych, z którymi złapię wspólny język.

Czar pryska, gdy jakiś pijak zaczyna coś do mnie mamrotać.

Wykrzywiam usta i przyspieszam kroku.

Na szczęście namierzam spojrzeniem swój blok. Błyskawicznie doskakuję do drzwi oraz otwieram je znalezionym w kieszeni kluczem. Wchodząc do środka, słyszę odgłos skapujących na podłogę kropel deszczu. Wiele wskazuje na to, że w swoich niedużych czterech ścianach spotkam się z grzybem lub też z innym nieprzyjemnym gościem.

Zaczynam spacer po betonowych stopniach. Podziwiam otarte ściany, czuję chłód przyklejający się do skóry, nawet jeśli ciężki i przemoczony materiał bluzy również przylega mi do niej tak, że już bardziej nie mógłby. Zziębnięta wyglądam za stare, gdzieniegdzie powybijane okna. Zwracam też uwagę na jakieś napisy wypisane... wszędzie.

Gdziekolwiek nie spojrzę, widzę potwierdzenie, że trafiłam do meliny.

Zsuwam z głowy kaptur kiedy tylko docieram pod właściwe drzwi. Te skrzypią, gdy tylko je otwieram i wkraczam powoli do swojego nowego lokum. Długi korytarz prowadzi do niedużego pokoju połączonego z... cóż. Ciężko to nazwać kuchnią. Gdzieś jest też łazienka. Zsuwam torbę z ramienia i zaciągam się zapachem wypełniającym mieszkanie.

Nie jest przyjemny.

Nic tu nie jest przyjemne.

Deszcz bębni naprawdę głośno o szyby okien. Zaczynam wypakowywać swoje rzeczy i wpychać je do prawie rozlatującej się szafy. W czasie gdy to robię, próbuję przypomnieć sobie godzinę, o której powinnam zjawić się jutro w akademii, żeby przejść test praktyczny na studia aktorskie. To chyba była dziesiąta. Mam nadzieję, że uda mi się go jakkolwiek zdać.

Potrzebuję mieć ten papierek potwierdzający, że coś tam ukończyłam.

Nie wiem nawet, kiedy zapada zmrok. W pewnym momencie całe mieszkanie wypełnia czerń. Przebrana w suche ciuchy zwlekam się ze skórzanej kanapy i podchodzę do okna, żeby otworzyć je na oścież. Być może widok za nim nie jest ani trochę ładny, ale i tak wychodzę przez nie na typowe dla bloków na Bronxie przejście ewakuacyjne, by przyjrzeć mu się lepiej.

Metalowe kraty wżynają się w moje bose stopy, kiedy siadam na jednym ze schodków. Porywisty wiatr rozwiewa mi za to włosy, dlatego od razu zaczesuję kosmyki za uszy i omiatam spojrzeniem jedno wielkie blokowisko, które od dzisiaj mogę oficjalnie uznać za nowy dom.

Wystawiam twarz na delikatną mżawkę i trwam tak przez jakiś czas.

Przynajmniej dopóki nie słyszę dziwnego szmeru. Gdy ten do mnie dobiega, uciekam wzrokiem do piętra pode mną. Jakaś zakapturzona postać właśnie idzie moim śladem i wychodzi przez okno na kondygnację. Odruchowo zaciskam uda, bo to postawny mężczyzna.

Nie czuję się bezpiecznie przy facetach z Bronxu.

– Kolejna? – Z chwilą, kiedy dociera do mnie to jedno słowo, orientuję się, że tajemniczy chłopak mnie zauważył. – Kurwa, czy wy wszyscy musicie spadać akurat stąd?

Przełykam. Nieznajomy siada na najniższym stopniu schodów, podczas gdy ja siedzę na najwyższym. Zdaje się nie zwracać na mnie szczególnej uwagi, ale wiem, że mówi do mnie.

– Kolejna? – powtarzam za nim cicho. – Spadać stąd? O co ci chodzi?

Patrzę, jak chłopak zaczyna majstrować przy swoich kostkach.

– Zgrywasz głupią? – prycha. – Noc w noc ktoś stąd zlatuje. Z jakiegoś powodu jeśli ktoś chce ze sobą skończyć, przychodzi tutaj, a potem to mnie przypada ta zajebista rola sprzątania tego syfu. Szkoda tylko, że krew z betonu na Bronxie schodzi kurewsko trudno.

Instynktownie zerkam w dół. Jesteśmy na siódmym piętrze.

Upadek z takiej wysokości byłby śmiertelny.

– Nie chcę ze sobą kończyć – pomrukuję.

– Wyśmienicie. Już mam ci przyklaskać?

Marszczę czoło.

– Jesteś bucem.

– Po prostu zmiataj stąd, przybłędo.

– Byłam tutaj pierwsza – bąkam mało przyjemnie.

Zakapturzony kretyn wciąż majstruje przy swoich nogach.

– Byłaś, to ty chyba wszędzie, ale nie na Bronxie, skoro wchodzisz z kimś tutejszym w niepotrzebne dyskusje – mówi to znudzonym tonem i wypuszcza krótki syk.

Syk, który brzmi jak syk bólu. Nie przywiązuję jednak do niego uwagi. Zamiast tego przekrzywiam odrobinę głowę i mrużę podejrzliwie oczy.

– A co ty mi niby możesz za to zrobić, Panie Tutejszy? Boisz się nawet spojrzeć w moją stronę. – Sama nie wiem, z czego wynika ten mój przypływ odwagi, ale przez chwilę zaczynam żałować, że pozwoliłam sobie na wypowiedzenie tych słów.

Przez dłuższą chwilę odpowiada mi cisza.

– Myślisz, że boję się na ciebie spojrzeć?

– Z jakiegoś powodu unikasz mojego spojrzenia, więc tak... tak właśnie myślę. – Oplatam zmarznięte ramiona dłońmi, bo pogoda wciąż pozostawia wiele do życzenia.

– Pocieszna jesteś – stwierdza kpiąco chłopak. – Jak masz na imię?

Ściągam brwi.

– Marigold.

– Droga Marigold, nie patrzę w twoją stronę, bo nie jesteś nikim, kim chciałbym sobie zawracać głowę ani nikim, z kim chciałbym rozmawiać choćby sekundę dłużej. A teraz wynocha mi stąd – jego twardy rozkaz brzmi naprawdę ostrzegawczo.

Poprawiam się siedząc na stopniu schodów.

A on wciąż skupiony jest na własnych nogach.

– O co ci chodzi z tym grzebaniem w cholernych butach? – prycham pod nosem, nic nie robiąc sobie z jego wcześniejszego rozkazu. – Trzymasz koks w skarpetkach?

Chłopak napina ramiona. Widzę to doskonale nawet jeśli ma na sobie czarną bluzę. Na chwilę przestaje robić to, co robi i gapi się w dal, na deszcz, który spada z chmur w jeszcze większych ilościach niż wcześniej oraz pochłoniętą nim, szarą przestrzeń blokowisk.

Mija kilka sekund, zanim grzmi nieprzyjemnie:

– Powiedziałem już. Wynocha mi, kurwa, stąd.

Lodowate dreszcze przechodzą mnie po kręgosłupie.

Nie ruszam się. Ogarnia mnie dziwny paraliż, a już zwłaszcza, kiedy chłopak odwraca się nareszcie przodem do mnie. Zamieram, gdy tylko dostrzegam jego twarz. Jego przerażającą, pokrytą długimi bliznami twarz. Rozdziawiam usta i instynktownie wycofuję się delikatnie.

Potwór, słyszę głos w mojej głowie. Tak właśnie wygląda potwór.

– Jak już nie jesteś taka wyszczekana, to w końcu wiej – mówi spokojnym, lecz dziwnie niepokojącym mnie głosem. – Czym prędzej stąd i ode mnie, do cholery, wiej.

Wydaje się pewny, że to zrobię. Ucieknę. Ucieknę, zanim zdąży mnie złapać. Ja jednak patrzę na niego i nie dowierzam. Jak ktoś mógł mu to zrobić? Poharatać mu całą twarz. Ozdobić ją pociągłymi, wstrętnymi śladami po czymś ostrym, ciągnącymi się od żuchwy, idącymi przez policzki, aż do czoła, na które opadają ciemne pasma wilgotnych włosów. Cholera jasna.

Brązowe oczy wpatrują się we mnie twardo.

– Bardziej – słyszę ponaglający ton.

Wiatr znowu rozwiewa mi włosy.

– Odsuń się jeszcze bardziej – naciska chłopak.

Mimo że trochę się boję, mam okno na wyciągnięcie ręki. Zanim ten dziwak zdążyłby do mnie doskoczyć, wślizgnęłabym się do swojej kawalerki bez żadnego trudu. Między innymi dlatego zadzieram nieco brodę i wypowiadam kilkanaście ryzykownych słów:

– Widziałam brzydsze widoki niż widok twojej gęby. On nie robi na mnie wrażenia.

Nieznajomy sznuruje usta. Ewidentnie mnie tu nie chce. A ja w tej chwili zauważam co ukrywa. Robi mi się zimniej, bo nogawki jego spodni są zakrwawione. Krew wypływająca z ran otaczających kostki intensywnie je plami. Szkarłatne strugi spływają ciurkiem w dół. Chłopak nawet się nie krzywi. Wciąż uważnie mi się przygląda. To drut kolczasty?

Te rany wyglądają jak po spotkaniu z drutem kolczastym.

Brunet odzywa się, a ja ponownie zaglądam w jego puste oczy.

– Ja widziałem za to niemniej ładne buźki od twojej, których właścicielki często zostawały znajdowane nad ranem w okolicznych rowach – rzuca bez emocji. – Musisz się stąd wynieść, albo nauczyć trzymać język za zębami. Gdyby siedział tu jakiś naćpany sukinsyn, który tak jak ja nie chciałby towarzystwa, pewnie skończyłabyś zmaltretowana ze szmatą w ustach. To nie jest okolica, gdzie możesz pozwalać sobie na bycie wyszczekaną suką. A to nie jest groźba... raczej rada. Nie chcesz dostać nauczki, bo nie wzięłaś jej sobie do serca, Marigold.

Przez moment trawię w duchu sens jego słów. Nie jestem głupia, wiem, że ten chłopak ma sporo racji i sporo zaryzykowałam, chociażby wplątując się z nim w rozmowę. Nie powinnam była tego robić. Ale dotarłam do momentu w swoim życiu, gdzie wszystko mi jedno.

Mogłabym nawet być kolejną osobą, która skoczyła z tego miejsca na beton.

Natychmiast kręcę głową. Wyrzuć te myśli z głowy. Wyrzuć je. Nie zrobisz tego. A może zrobisz? Łapię się za skroń i pociągam nerwowy wdech. Mam wrażenie, że coś rozsadzi mi czaszkę. Wstaję niezgrabnie ze stopnia schodów. Ignoruję bałagan w swojej głowie i mówię:

– Masz rację. Nie będę się nigdzie zapuszczać ani do nikogo odzywać.

Wichura wzbiera na sile. Targane przez nią włosy uderzają mnie w twarz, kiedy stoję w miejscu i patrzę na nieznajomego, który odwrócił się i wciąż usilnie próbuje zmywać sączącą się z ran otaczających kostki krew. Widzę, że nie robi tego pierwszy raz, lecz i tak wzdycham.

– Zastanawiam się tylko... czy potrzebujesz pomocy?

– Pomocy? – upewnia się, że dobrze mnie usłyszał.

Wydaje się nieco zdziwiony, ale w jego głosie nadal pobrzmiewa perfidna nonszalancja. Kładę skostniałą dłoń na poręczy i wzruszam krótko ramionami, kiedy na mnie spogląda.

– Z odkażeniem tego co masz wokół kostek – precyzuję.

– Nie.

– Nie czy nie mojej? – Unoszę brew.

– Żadnej. Jak już tu musisz być, to chociaż milcz.

Chłopak gdy kończy mówić ponownie koncentruje się na swoim problemie, a ja wolną dłonią ścieram powoli krople deszczu, które zdążyły rozbryzgać mi się na lodowatym policzku.

– Dlaczego skoro cię tak irytuję, to ty nie pójdziesz do siebie? – zastanawiam się.

– Nie mieszkam sam.

Wlepiam wzrok w blokowisko, ale nawet jeśli to robię, wciąż przed oczami mam jego pokrytą bliznami twarz. Domyślam się, że przez to trudno będzie mi wymazać ją z pamięci. Przez jakiś czas każde z nas zajęte jest swoimi myślami, aż odzywa się we mnie ciekawość.

– Zrewanżujesz się? – zaczynam, nie wiedzieć czemu. – Powiesz jak masz na imię?

Brunet chyba właśnie teraz kręci niechętnie głową.

– Po co ci to wiedzieć? Nie będziemy się przyjaźnić, jeśli o to ci chodzi.

Chociaż tego nie widzi i tak przykładam teatralnie dłoń w okolice serca.

– Ach, już myślałam, że będę mogła wpaść po cukier, jak już jesteśmy sąsiadami – ironizuję, a potem dodaję poważniej: – Po prostu chcę wiedzieć, jak nazywa się mój doradca.

– Przełkniesz jakoś tę swoją niezaspokojoną ciekawość.

– A jeśli nie?

Wtem przez szum deszczu przebija się naprawdę cichy jakby... chłopięcy głosik.

– Willard? – słyszę, jak dobiega on z uchylonego okna do mieszkania chłopaka i mimo zdziwienia, które ogarnia mnie na ten przypadek, prędko uświadamiam sobie, że dostałam to, czego chciałam. Imię niemiłego, zakapturzonego nieznajomego z pokrytą bliznami twarzą.

Ciemnooki mówi coś niezrozumiałego w stronę okna. Chyba, że zaraz przyjdzie.

Kiwam w zamyśleniu głową i wycofuję się do swojego przejścia.

– Willard – mówię na głos. – Will. Ładnie.

Młody mężczyzna wypuszcza głośno powietrze. Chyba jest zły, że czegoś się o nim dowiedziałam. Spojrzenie, które posyła mi z dołu, jest nieprzyjemne i mrożące krew w żyłach, więc tym razem decyduję się posłuchać go i ulotnić się do siebie.

Zanim to robię, dopowiadam jeszcze neutralnym głosem:

– Powodzenia. Obyś jakoś się z tym uporał.

Później zwinnie przedostaję się przez okno do mieszkania i od razu je zamykam. Zasłaniając ciężkie zasłony myślę, że to było dziwne spotkanie. Ale znalazłam się w miejscu, które samo w sobie jest dziwne, więc tutaj... tutaj musi roić się od dziwaków.

Willard był jednym z nich.

A ja przeczuwam, że też mogę się nim z czasem stać. Odwracam się w stronę ciemności spowijających moje ohydne lokum i z westchnieniem zmniejszam odległość, jaka dzieli mnie od otartej sofy. Opadam na nią i kulę się, próbując ignorować nieprzyjemne uczucie głodu. Nic dzisiaj nie przełknęłam. Mój ostatni posiłek to była kanapka zjedzona jeszcze w Charleston.

Najchętniej poszłabym teraz do całodobowego, ale Willard miał rację. O zmroku nie wyjdę z mieszkania choćby się paliło. Mam jeszcze jakieś resztki zdrowego rozsądku, skoro nie kierowałam się nim przez ostatnich kilka lat, kiedy byłam naiwna i cholernie głupia, więc leżę nieruchomo przez kolejne godziny w ciszy oraz nieprzemijającej czerni.

Dopiero po czasie zaczyna robić się szaro, a deszcz ustępuje. Jasność nadchodzącego dnia wdziera się przez niechlujnie zasłonięte przeze mnie wcześniej zasłony, dlatego wstaję i wciąż czując okropne ssanie w żołądku, ruszam do torby, z której wyciągam portfel.

Jest już prawie siódma, orientuję się, kiedy sięgam po telefon.

Chyba... mogę już wyjść.

Z lekkim zawahaniem przemierzam korytarz i wyszarpuję z zamka klucze, którymi potem zamykam mieszkanie. Schodząc po schodach w dół, na parter, słyszę znowu upiorny odgłos kropel wody skapującej na ziemię. Wzdrygam się nieznacznie i wyglądam za mijane przez siebie okno. Trochę ludzi kręci się już po osiedlu, co dodaje mi otuchy. Nastał dzień.

Powietrze po deszczu jest rześkie.

Uderza mnie ono gdy tylko wychodzę przed blok. Od razu próbuję namierzyć wzrokiem pierwszy lepszy sklep. Muszę uzupełnić lodówkę. No i przygotować się jakkolwiek na wycieczkę po Nowym Jorku – za trzy godziny czeka mnie w końcu test praktyczny na studia.

Myślę o nim przez całą drogę do osiedlowego sklepu. Tam kupuję wszystko, czego potrzebuję. Nie ma tego dużo, ogranicza mnie budżet. Powinnam jak najszybciej znaleźć też pracę, ale to chyba nie będzie problemem. To miasto jest ogromne, pewnie będę miała wybór.

Wracając do mieszkania, wkładam słuchawki w uszy. Ze spojrzeniem utkwionym w swoich znoszonych trampkach poruszających się po popękanym chodniku, ściskam w dłoni reklamówkę i wsłuchuję się w tekst losowej piosenki puszczonej z telefonu. Przynajmniej robię to, dopóki blisko mojego celu, wejścia do bloku, nie wyrasta przede mną jakiś facet.

Błyskawicznie unoszę wzrok, a słuchawka sama wypada mi z ucha.

– Mówiłem coś – mężczyzna czka pijacko. – do ciebie.

Serce staje mi w gardle. Rozglądam się ukradkiem wokoło. Widzę kilka osób, ale każdy zdaje się zajęty sobą i nie zwraca uwagi na to, co dzieje się wokół. Ściskam mocniej w dłoni jednorazówkę, a następnie przełykam z trudem i próbuję wyminąć nieznajomego.

– Nie słyszałam – mamroczę, a on nagle owija brudne i wielkie palce wokół mojego nadgarstka. Sztywnieję i otwieram szerzej oczy, kiedy schyla twarz bardzo blisko mojej.

– Papierosa – burczy. – Masz?

Czuję odór z jego ust i zbiera mi się na wymioty.

– Nie – odpowiadam hardo. – Przepraszam, śpieszę się.

Staram się wyrwać rękę z jego uścisku, ale mężczyzna trzyma mnie ciasno przy sobie. Panika przenika przez wszystkie moje mięśnie. Znowu desperacko rozglądam się wokoło i znowu nie widzę w pobliżu nikogo, kto zainteresowałby się tym, co się dzieje.

Przerażona natrafiam na spojrzenie śmierdzącego faceta.

– Dokąd? – pyta obleśnie zadowolony. – Dobrze nam się rozmawia.

Kręcę głową i próbuję wyswobodzić się po raz kolejny. Nadaremnie.

– Niech się pan odczepi – wyduszam, upuszczając siatkę z zakupami.

Mężczyzna schyla się bardziej i przejeżdża nosem po moim policzku. Jest na pewno po czterdziestce, ma niewiele włosów, które zaczesał do tyłu, ubrany jest w jakieś szmaty i napiera na mnie całym ciałem, sprawiając, że rodzi się we mnie kolejna fala wstrętu i czystego strachu.

– Mieszkam blok dalej – mruczy. – Możemy iść do mnie. Nie pożałujesz, kwiatuszku.

Wykrzywiam usta w grymasie i oddalam się od niego najbardziej jak mogę.

– Puszczaj, do cholery! – unoszę się, zaczynam spazmatycznie oddychać.

Nie zniosę tego. Zniosę wszystko, ale nie to.

Wiercę się tuż przy nim, a on rechocze tak głośno i tak obrzydliwie, że chce mi się rzygać. Oczy pieką mnie niemiłosiernie, czuję wzbierające gorąco pod powiekami i nie muszę długo czekać, aż łzy spłyną po moich policzkach. On zaczyna mnie gdzieś ciągnąć. Panikuję.

– Puszczaj! – wrzeszczę znowu nienaturalnie wysokim głosem, zdzierając gardło.

Niewiele widzę. Ale słyszę, jak przez śmiech tego oblecha, przebija się czyiś głos:

– Ona powiedziała, że ma pan ją puścić.

Mężczyzna wykręca mi rękę. Syczę przez łzy i zaczynam się wydzierać o pomoc, a on wzmacnia wtedy chwyt. Skutecznie mnie ucisza, bo mam wrażenie, że zaraz połamie mi kości. Włosy rozsypują się po mojej twarzy, kiedy schylam się i nabieram łapczywie wdechy.

– Zmiataj stąd, gówniarzu – cedzi mężczyzna, do... chyba dziecka.

Wyrywam się znowu, a on znowu przywołuje mnie do porządku mocnym szarpnięciem, na które nie udaje mi się nie zapłakać. Ledwo trzymam się na wiotkich nogach i odczuwam ogromny ból, mając wygiętą rękę oraz znając zamiary pijanego faceta. Zagryzam mocno wargę.

– Ona nie chce iść... – chłopiec jest coraz bliżej, jego głos staje się wyraźniejszy.

Zaciskam powieki, błagając szeptem, by ktoś zakończył te męczarnie.

– Chcesz skończyć w tym jebanym kontenerze obok? Nie? To wypierdalaj w podskokach – mężczyzna wypowiada te słowa jadowitym tonem, po czym ponownie mnie do siebie przyciąga, niczym bezwładną lalkę. Wyję, czując, jakby tym samym połamał mi rękę.

Wtem do rozmowy wtrąca się ktoś jeszcze.

– Żebyś ty zaraz, kurwa, miał czym spierdalać w podskokach, skończony chuju.

– Willard... – wypuszczam ledwie słyszalny szept, unosząc niewyraźny wzrok.

Mrugam parokrotnie i wyostrzam obraz, widzę zbliżającego się do nas chłopaka. Jego spojrzenie jest nienawistne, rysy twarzy zdradzają, że jest wściekły, a blizny, które ją zdobią, sprawiają, że zaczynam się go bać. Willard jest wysoki. Jego postura jest ogromna, a cios, który wyprowadza, gdy tylko stoi już przy nas, tak silny, że aż odrzuca mnie do tyłu.

Upadam na chodnik, czuję pod palcami nieduże kamyki, które wbijają mi się w dłonie. Z mojej podskakującej piersi wydostaje się coraz szybszy oddech. Patrzę z drżącą dolną wargą na to, jak Willard zwinnie usadawia się na mężczyźnie, który mnie trzymał, a teraz wali go pięściami po twarzy, zaślepiony ślepą furią. Krew bryzga naokoło, przerażona wycofuję się niechlujnie i przytykam dłoń do ust, by zdusić w sobie kolejny szloch. Willard nie zna umiaru.

Uderza i uderza, jakby miał to w naturze.

A może ma?

– Jeszcze raz spojrzysz na to dziecko, a przysięgam, że otworzę cię i wypatroszę – wydycha lodowatym tonem i wyprowadza kolejne uderzenie.

Jego ofiara charczy, dławi się własną krwią, wyraźnie ma dosyć. Mężczyzna nawet nie walczy, a ja nie jestem pewna, czy ktokolwiek miałby teraz szanse powstrzymać tego chłopaka, kiedy wydaje się wręcz zaprogramowany, by uderzać i uderzać. Kompletnie roztrojona wstaję w pośpiechu i z wysiłkiem na nogi, chcąc pozbierać zakupy, a potem uciec stąd jak najprędzej.

Dopiero teraz zauważam, że siatkę podaje mi chłopiec. Ma na oko pięć lat. Słyszę w tle kolejne charknięcia i chrzęsty kości, zbiera mi się znowu na wymioty. Przecieram w pośpiechu twarz, by pozbyć się z niej łez i zabieram od chłopca swoje rzeczy, dziękując mu szeptem.

Nagle wszystko ucicha. Willard wstaje z faceta i jest kompletnie niewzruszony. Ciężko oddycha, odciąga dłonią materiał czarnej bluzy od pewnie spoconego torsu, a potem podchodzi do nas i oferuje uwagę jedynie stojącemu obok chłopczykowi, który chciał mnie obronić.

– Idziemy – zwraca się do niego szorstkim tonem oraz wyciera brudną od krwi dłoń o swoje ubranie, zanim sięga po rączkę bardzo podobnego do siebie dziecka. – Ile razy mam ci mówić, żebyś nie wdawał się z nikim w dyskusje, Rhodes?

Gula wyrasta gdzieś w moim gardle.

Wciąż paraliżuje mnie szok.

– Ale on chciał jej coś zrobić – broni się mały.

Willard marszczy brwi.

– Komu?

– No... jej. – Chłopiec wskazuje na mnie.

Czuję ciarki na ciele, kiedy ciężar uważnego spojrzenia bruneta ląduje na mojej napuchniętej na pewno od płaczu twarzy. Pamięta mnie. Błysk przypomnienia w jego ciemnych oczach jest tego dowodem. Willard zachowuje kamienną twarz i kuca przed dzieckiem.

– To nie jest twój interes – mówi twardo, brzmiąc naprawdę surowo.

Robię krok w tył. Mam ochotę zniknąć. Po raz kolejny i nie ostatni.

– Miałem stać i nic nie mówić? – pyta mały Rhodes.

– Miałeś dokładnie to robić – potwierdza nieprzyjemnie Willard, a jego cholernie szerokie ramiona się napinają. – Nie jesteś rycerzem na białym koniu. Nie tutaj, na Bronxie.

Chłopiec przytakuje posłusznie.

– Dobrze, Willard.

Młody mężczyzna wstaje i rzuca:

– A teraz chodź. Mamy mało czasu.

Zanim odchodzi razem z małym, mierzy mnie ostatnim pogardliwym spojrzeniem. A ja spuszczam wtedy pokornie wzrok i kompletnie rozbita ruszam pędem do właściwego bloku. Willard może mną gardzić, ale prawda jest taka, że zawdzięczam mu więcej, niż chciałabym.

Zawdzięczam mu o wiele więcej, niż chciałabym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro