Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8. Nie miałaś lepszych butów?

— Panno McKee?

Podnoszę głowę zza książki, którą ustawiłam pionowo. Robię tak zawsze, gdy staram się skupić. Profesor Backston zadał nam do obliczenia jakiegoś punktu ze wzoru. Nie rozumiem potrzebę matematyki na studiach. Możliwe, że się na tym nie znam, wręcz to oczywiste, jednak męczą mnie te zajęcia.

— Słucham?

— Ma pani rozwiązanie?

Ugryzłam się od środka w policzek speszona pytaniem. Dopiero to ja czytam polecenie.

— Ja...

— Czy mogę podać odpowiedź? — proponuje chłopak, który siedzi przede mną.

— Proszę bardzo, panie Clark.

Odetchnęłam z ulgą. Uratował mnie nieznajomy. Raczej profesor Backston nie wściekłby się, gdybym nie odpowiedziała, lecz zdecydowanie lepiej, że pozwolił komuś innemu. Muszę podziękować Clarkowi.

Ostatecznie mężczyzna poprosił studenta, aby podał rozwiązanie na tablicy. Zapisuje je szybko, zanim zostanie zmazane o staram się przystąpić do kolejnego.

Ćwiczenia mijają szybko, gdy załapałam o co chodzi. Wychodząc z sali szukam wzrokiem mojego wybawiciela i na szczęście, chyba, na mnie czeka.

— Jestem Josephine — wyciągam rękę w jego stronę. — Przyjaciele mówią mi Jo lub Jose.

— Jestem Benedicth — z uśmiechem ściska moją dłoń. — Przyjaciele mówią mi Ben.

Śmieje się z jego nawiązania do mojego przedstawienia się.

— Dziękuję ci za ratunek. Zostałeś moim bohaterem dnia i mam nadzieję, że pozwolisz zabrać się na lunch.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Chętnie skorzystam z zaproszenia.

— Jo! — podbiega do nas Bri. — Za szybko wyszłaś z sali — spogląda na blondwłosego chłopaka. — Cześć Ben.

— Hej, Bridgette.

Unoszę jedną brew do góry.

— Znacie się?

Oboje spoglądają na siebie, po czym uśmiechają się do mnie jak głupi.

— Jesteśmy kuzynami.

Mrugam kilka razy zanim przyswoję wiadomość. Moja koleżanka dostaje w ramie.

— Czemu nie powiedziałaś nic?

— Nie było okazji. Przypomnę ci, że wole słuchać niż mówić.

— Racja. Zabieramy Bena na lunch. Jestem głodna, więc w drogę.

Udajemy się do bufetu, który pokazała mi Meadow. Z wdzięczności postanawiam postawić jedzenie Benowi. Na pierwszy rzut oka wydaje się w porządku. Gdy siedzi obok Bri, dostrzegam podobieństwo. W identycznych miejscach mają dołeczki, a ich oczy błyszczą w ten sam sposób.

— Skąd jesteś, Jo?

— Mieszkam w Arcadii z ciotką oraz wujkiem.

Biorę kawałek kanapki z kurczakiem. Polubiłam tu jeść.

— Niewielkie to miasteczko, prawda? — dopytuje Ben.

— Tak, wszyscy się tam znamy. Każde święto czy uroczystość są już monotonne.

— Halloween też? — dołącza się Bri, która kończy swoją sałatkę. — Na naszym kampusie ma odbyć się spora impreza przebierana.

— Słyszałam. Josh coś o tym wspominał.

— To przewodniczący Alfy?

Kiwam głową na potwierdzenie.

— Chciałem dołączyć do któregoś bractwa — oznajmia chłopak. — Jednak czuję, że mogą uznać mnie za zbyt uczącego się.

Coś w tym jest. W Alfie Pi czy w Becie raczej większość chłopaków należących nie jest wybitnie inteligentna. Nie ujmując Złotemu Trio. Josh zawsze uczył się dobrze, nigdy nie musiał spędzać wiele czasu nad książkami. Nate i Kai po prostu nie lubią się uczyć, choć i tak temu drugiemu lepiej wychodzi zdawanie testów na pozytywny wynik. Ja lubię naukę, dowiadywać się nowych rzeczy, czyli również czytać. W domu Molly i Arisa mam ogromną szafkę z książkami.

— Nie mam pojęcia, jak zaliczę biochemię — wzdycham. — Totalnie tego nie ogarniam.

— Mówiłaś, że Wendy jest na tym samym kierunku, tylko że na drugim roku — mówi Bri. — Poproś ją o pomoc, może wytłumaczy ci to lepiej niż profesor Froy.

— Masz racje, kompletnie o niej nie pomyślałam!

— Wrazie co też chętnie pomogę — dodaje Clark. — Może wybitny nie jestem, ale matematykę akurat ogarniam.

— Na pewno skorzystam — uśmiecham się w jego stronę.

Wyciągam telefon, aby napisać do Wendy, ale moją uwagę przykuwa godzina.

— Cholera! Obiecałam Meadow, że pomogę jej zanieść projekt na jej wydział!

Zbieram wszystkie swoje rzeczy, śmieci wyrzucam do kosza.

— Do zobaczenia później! Na nieszczęsnej biochemii! — macham do nich i biegnę w stronę akademika.

Mam nadzieję, że nie będą mieli mi za złe za opuszczenie ich tak nagle. Biegnę przez sam środek kampusu. Staram się nie wpaść na nikogo, ale muszę co kilka sekund krzyczeć „przepraszam", aby nie spowodować zderzenia. W końcu dobiegam i, nie spowalniając, wchodzę po schodach. Nienawidzę biegać. Został mi ostatni zakręt, na którym jednak nie podołuję. Uderzam o klatkę piersiową samego Kaia.

— Wolniej, McKee, bo zbijesz sobie swoją piękną główkę.

— Nie mam czasu. Czy wiesz...

— Meadow potrzebuje chwilę — mówi.

Uśmiecham się znacząco i ruszam kokieteryjnie brwiami. Wszystko jasne. Nie musi mówić więcej. Za to ja obrywam kuksańcem w ramię. Na pożegnanie klepie mnie w ramie.
Docieram do swojego pokoju. Hale jest już ubrana, na szczęście. Jej makieta stoi na samym środku.

— Dobrze, że już jesteś — oznajmia. — Pojedziemy windą.

Dzięki losowi. Nie zniosę więcej schodów w przeciągu kolejnych kilku godzin.

Chwytamy po dwa roki małej budowli i podnosimy ją do góry. Mam nadzieję, że moja gapiostwo nie da o sobie teraz żadnych znaków. Błagam. Odkładamy makietę na podłogę na środku korytarza, aby Meadow mogła zamknąć pokój.

— Kai nie mógł ci pomóc? — pytam się, kiedy wchodzimy już do windy.

— Poleciał teraz na drugi koniec miasta. Był tylko moment.

— Wykorzystaliście ten czas na coś lepszego niż zniesienie makiety?

Czarnowłosa śmieje się pod nosem.

— O tak — wychodzimy bezpiecznie z akademika. Teraz trzeba uważać na przechodzących studentów. — Widziałaś się ostatnio z chłopakami?

— Um, nie. Ten tydzień jest pokręcony i jakoś nie szczególnie miałam czas.

— Nawet z Natem? — Meadow posyła mi uśmiech.

Przez ostatnie dni miałam sporo nauki. Oni również ciężko trenują do rozgrywek. Jedynie widywałam Florę i Wendy, ich nie da się odkleić od siebie. Przysięgam, są momenty, kiedy mam je dość, bo im się usta nie zamykają, ale zarazem są bardzo miłe. Meadow mam na codzień, chyba że wybierze się na nocne randki. Wtedy przepada aż do rana.

— Nawet z Natem — odpowiadam. — Jak to się zaczęło z Kaiem?

Właśnie docieramy pod wydział, na którym studiuje Hale.

— Upiliśmy się na jednej z imprez, chyba u Kappa Pi. Tak, miałam brać udział w przydziale do bractwa.

— Miałaś być w bractwie?

— No, jednak mnie nie przyjęli, gdyż nie była zbytnio znana. Wtedy zaczęłam rozmawiać sporo z Joshem, który poznał mnie z Wepplerem — opowiada. — Bardzo pijani przespaliśmy się w pokoju Betty Parker.

Zaczynam głośno się śmiać. Ciekawe, czy Betty wie.

— Nate chyba dosyć mocno się tobą zainteresował, co nie?

Mogłam przewidzieć, że jak zacznę temat Kaia, to ona zacznie o nim. Cóż, mój błąd.

— Raczej jestem jego chwilową opcją — mówię niepewnie, bo nie mam pojęcia co skrywa głowa Collinsa. — Chociaż nie powiem, podoba mi się jego zachowanie do mnie.

— Oj nie dziwie się. Jest hot. Gdyby nie Kai, chętnie bym się z nim przespała — Hale śmieje się. — Żartowałam. Nathaniel jest twój.

Wywracam oczami. Mój. Dziwnie to brzmi, lecz on na pewno mówi że ja jestem jego.

Wchodzimy do budynku i idę z dziewczyną pod jej sale. Meadow przytula mnie oraz dziękuje mi za pomoc. Trzymam kciuki za jej makietę, gdyż naprawdę prezentuje się świetnie. Przedstawia model szpitala przystosowanego dla małych dzieci, które walczą z różnymi chorobami. Wspaniały pomysł i jej profesorowi musi się spodobać, nie ma innej opcji.

Ostatnim dzisiejszym zadaniem było wytrzymanie godziny na wykładzie z biochemii. Czarna magia dla mnie, jednak dzisiaj była mowa o węglowodanach, czyli temat, który w miarę mnie zainteresował.

W końcu po całym dniu mogę odsapnąć na łóżku z książką. Przygotowałam sobie herbatę i siedzę pod kocem. Przez ostatni tydzień nie miałam wiele czasu wolnego, dlatego czuje maksymalne odprężenie. Jednak do czasu, gdy telefon zaczyna dzwonić.

— Halo?

— Wychodź.

— Nate...

— Dawaj, czekam przed akademikiem.

Biorę głęboki wdech. Ten człowiek wyprowadzi mnie kiedyś z równowagi. Chwytam pierwszą bluzę, która zajmuje krzesło razem z innymi ubraniami.
Wychodząc, dostrzegam, iż Collins siedzi w samochodzie i nie jest to samochód Josha.

— Podoba się? — zadaje mi pytanie. — Dzisiaj pojechałem odebrać to maleństwo.

Jestem w szoku.

— Byłeś z Kaiem, tak? — przytakuje, a ja zajmuję miejsce obok niego. — Co ode mnie chcesz?

— Jedziemy na przejażdżkę.

I odpala auto. Cabriolet jest po prostu piękny. Środek, cały skórzany, zachwyca i jest bardzo wygodnie. Jedziemy do Surfer Titans, gdzie na drivie zamawiamy shake'i. Po odebraniu napojów Nate zerka na moje stopy.

— Nie miałaś lepszych butów?

Patrzę w dół, po czym od razu klepie się w czoło. Z tego wszystkiego zapomniałam zmienić kapcie na adidasy. Przynajmniej jest mi bardzo wygodnie. Jedziemy gdzieś, a ciemnowłosy puszcza jakąś playlistę z rockowymi utworami, tak mi się wydaje. Nie znam się na tym rodzaju muzyki.

— Dokąd mnie zabierasz? — siorbię powoli swój napój, kiedy on prawie cały wypił. — Oby też nie na długo, bo mam z rana ćwiczenia...

— Oj, Jo, spokojnie. Jadę cię wyruchać do lasu.

— Co?

— Żart — śmieje się, widząc kątem oka moją minę. Wjeżdżamy w jakąś uliczkę, a następnie naszym oczom ukazuje się spory parking na wzgórzu. — Znalazłem to miejsce na pierwszym roku.

Spoglądam przed siebie i widok mnie zachwyca.

— O kurczę! Widać stąd plażę i ocean! — nie ukrywam swojego podekscytowania. — Pięknie.

Nate uśmiecha się pod nosem, nasuwa na nos przeciwsłoneczne okulary.

— Bardzo lubię tu przyjeżdżać — oznajmia. — Czasami wolę w spokoju posiedzieć i pooglądać zachód słońca.

Wow. To tak bardzo nie pasuje do niego, ale to urocze. Nie powiem mu tego, bo zaraz znowu zacznie być chamem lub rzuci jakimś obrzydliwym żartem.

— Zabierasz tu każdą laskę, z którą przespałeś się, aby ona była w ciebie zapatrzona jak w obrazek? — rzucam.

— Jose, ty i tak jesteś zapatrzona we mnie jak w obrazek — mówi obejmując mnie, a ja rumienie się. — Tylko ciebie tu zabrałem.

Po tych słowach łączy nasze usta, ale jest to spokojny pocałunek, przy którym rozpływam się. Delikatnie ssie dolną wargę, a jego dłoń zanurza się w moich brązowych włosach. Właśnie Słońce zachodzi tuż nad horyzontem.

Czuję motylki w brzuchu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro