Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

23. Też chcę ci podziękować i chyba ktoś bardzo chce mi w tym pomóc

Co się do cholery stało?

W sensie wiem, co zrobił Josh i co ja zrobiłam, ale miało tak nie być. Po ostatnim pocałunku mieliśmy wszystko zapomnieć. Przecież tak przyjaźń nie wygląda.

Chodzę po pokoju, od jednego kąta do drugiego. Trzymam się za głowę. Nie chcę patrzeć na pierniki. Ciocia mnie zabije, a muszę tam zejść później. Nie, nie muszę. Łazienka jest na górze, mogę zjeść całą tacę pierniczków. Tak, przeżyje ten wieczór. Jutro wymknę się, zanim wujek zawoła mnie na śniadanie. Spotkam się z Tammy i będzie wszystko w porządku.

— Josephine!

Zatrzymuję się na środku pokoju słysząc wołanie wuja Arisa.

Nie chcę tam schodzić...

— Miles przyjechał!

TYM BARDZIEJ NIE CHCĘ TAM IŚĆ.

— JOSEPHINE.

Kurwaaaaa...

Ciotka zabije mnie tam przy wszystkich. Nawet nie posprzątałam po sobie. Fartuch nadal wisi na mojej szyi.
Ludzie, czym ja się przejmuję? Zejdę na zawał przy kolejnym spotkaniu z Joshem. Prawie Tammy wygrała zakład. W PRZECIĄGU KILKU GODZIN. Serce wali mi jak oszalałe. Nie mogę wyrzuć z głowy dotyku jego ust na moich. Pragnę znowu je poczuć. Niech mnie znowu tak złapie za tyłek.

Ja pierdole.

Zdejmuję fartuch ubrudzony lukrem i przebieram się w czyste ciuchy, bo oczywiście i tak je uwaliłam wszystkim. Ugh, ciasto z pierników ciężko się spiera. Sprawdzam, czy nigdzie na twarzy nie został mi lukier. Włosy wyglądają dobrze. Biorę głęboki wdech, po czym chwytam klamkę i wychodzę.
Idę po schodach bardzo powoli, przedłużam chwilę spokoju tak długo, jak tylko mogę. Ostatni stopień. Nie ma odwrotu. Przyspieszam na wejściu do salonu. Jednak nie dane jest mi wejść spokojnie oraz normalnie. Potykam się o nóżkę sofy, przez co padam na dywan tuż obok stóp Milesa.

— Josephine, nic ci się nie stało?

Podnoszę się, zerkając na ciotkę. Wściekła królowa pszczół.

O losie, błagam o litość!

Miles wstaje i wskazuje ręką na kobietę o długich, ciemnych lokach. Jej skóra wygląda jest w odcieniu mlecznej czekolady, a zielone oczy podbijają rysy twarzy. Po prostu jest piękna.

— Jo, to Miriam.

Dziewczyna staje naprzeciwko mnie i wyciąga dłoń.

— Miło cię poznać. Wiele o tobie słyszałam.

Uśmiecha się. No tak. Nawet jej zęby są idealnie białe, mogłyby oświetlać najciemniejszy pokój na świecie.

Witam się z nią, bo tak wypada. Nic nie mówię, gdyż nie wiem, co mam powiedzieć. Siadam obok wujka Arisa, czy w idealnym miejscu, bo najdalej od ciotki. Jestem cicho, kiedy oni poruszają różne tematy. Kiedy ślub, ile gości, czy myślą o dzieciach. Masa pytań, które zapewne są dla nich niekomfortowe.

— Jak na studiach?

Miles kieruje to pytanie do mnie. Do kogo innego niby?

— Um, bardzo fajnie. Radzę sobie.

— Świetnie! Dietetyka?

Cholera. Niech już sobie odpuści. Nie mam siły odpowiadać mu na takie pytania. Ciocia świdruje mnie wzrokiem. Muszę gadać, ona tak chce. O losie...

— Mhm, zgadza się.

— Miami to świetne miejsce dla młodych ludzi. Podziwiam cię, że chciałaś iść na studia.

— Powiedzcie — wujek wtrąca się, widząc, jak ta rozmowa wprawia mnie w zakłopotanie, — na ile zostajecie lub kiedy nas znowu odwiedzicie?

Miles oraz Miriam spoglądają na siebie. Trzymają się za ręce. Muszą być naprawdę bardzo zakochani w sobie.

— Wyjeżdżamy dzień przed Sylwestrem — oznajmia mój brat. — Mamy lot na Hawaje, gdzie ze znajomymi się spotykamy. Przyjedziemy może w lutym znowu.

— Wspaniale! — Molly naprawdę jest szczęśliwa, że mój starszy brat wrócił. — Miriam, pewnie chcesz odpocząć. Przygotowałam dla was pokój gościnny.

— Bardzo dziękuję, proszę pani...

— O nie, nie nie! Mów mi Molly.

Ona już uwielbia tę dziewczynę. Jej chyba nie da się nienawidzić. Pozwoliłam im odejść, co ja tez miałam zrobić, lecz w ostatniej chwili kobieta złapała mnie za łokieć.

— Ty, młoda damo, posprzątasz całą kuchnię oraz salon — o zgrozo. — Ma być wszystko idealnie, kiedy Aris wróci z choinką.

Kiwam głową tak, że prawie mi odpada. Wujek patrzy na nas zakłopotany. Dobrze, niech nie wie, czemu jego żona jest wściekła na mnie.
Posprzątanie wszystkiego zajmuje mi czas aż do wieczora. Na szczęście skończyłam przed przybyciem choinki, którą to i tak ja musiałam ozdabiać. Nie zliczę ile bombek zbiłam...

***

W końcu. Dzień Wigilii, a ja mogę dać prezent Tammy. Ubieram się najszybciej, jak mogę, i biegnę przed dom. Widzę z daleka pędzącą Tamarę. W dłoniach trzyma niewielki pakunek. Zatrzymuje się tuż przede mną. Wymieniamy się prezentami. Otwieram swój i jestem w szoku. Obudowa na telefon. Niezwykła, gdyż wygląda jak zbroja Iron Mana.

— ŻARTUJESZ.

— NIE HAHAHAHAHA.

Sama zagląda do swojego. Krzyczy. Wiedziałam, że trafię.

— JESTEŚMY DOPASOWANE.

Oczywiście, że kupiłam jej obudowę przypominającą tarczę Kapitana Ameryki.

— WIADOMO SIOSTROO.

Przytulamy się do siebie. Nie mogłyśmy sobie trafić lepiej, do tego nie ustalałyśmy tego. Obie mamy świra na punkcie Marvela. To musiały być te obudowy. Przeznaczenie.

Nie miałyśmy dla siebie za wiele czasu, lecz zdążyłam opowiedzieć jej co działo się z Joshem. Słuchała mnie z rozdziawionymi ustami.

— GADASZ.

— NO GADAM, MORDO.

Klepie mnie w ramię. Widzę jej podziw w oczach.

— Ty to masz farta do tych chłopaków. Jak nie Nate, to Josh. Kurna, zazdro normalnie.

Śmieję się. Chyba nie brzmi to dobrze, iż najpierw kręcę z jednym, a potem z drugim. Szczerze? Jebać. Przynajmniej nie jestem jak Collins i nie robię dwóch na raz.

— Prawie przegrałam zakład — przyznaję się, bo nie ma co ukrywać.

Chciałam, aby to poszło dalej.

— Wiedziałam! To będzie łatwa kasa.

Czas nam się kończył, żegnamy się i wracamy do domów. Nie mogę powstrzymać się od otworzenia pozostałych prezentów. Ciągnie mnie do nich, cóż na to poradzę. Otwieram każdy po kolei. Moi przyjaciele niezmiernie postarali się. Wszystkie są niesamowite. Kocham dostawać książki i naprawdę dostałam ich sporo. Jednak jedna ma szczególne znaczenie. Kiedy ją zobaczyłam, wmurowało mnie, a po chwili starałam się powstrzymać śmiech. Nie czekam na niewiadomo co i wybiegam ponownie na dwór. Tę książkę trzymam pod pachą. Przebiegam na drugą stronę. Pukam do drzwi.

Josh otwiera dosłownie po sekundzie. Ma na sobie koszulkę z deską surfingową z najlepszego sklepu sportowego w Miami. Skąd wiem? Bo to właśnie mój prezent dla niego.
Patrzy na przedmiot, który trzymam. To kolejna cześć z serii, którą czytałam, gdy wpadł do mojego pokoju w akademiku.

— Ja...

Nie wiem, po co tu przyszłam. Zrobiłam to w emocjach i teraz zabrakło mi języka. Zacięłam się. Kurwa, spalę buraka, jak nic nie powie.

— Wiedziałem, że będziesz zadowolona — uśmiecha się, a ja mogę się rozpływać. — Powinienem znowu przyłapać cię na czytaniu tego.

Podchodzi bliżej. Nie mogę oddychać. Jeny...

— Dziękuję.

Śmieje się. Miód dla uszu.

— Też chcę ci podziękować i chyba ktoś bardzo chce mi w tym pomóc.

Podnosi wzrok do góry, robię to samo.
Kurwa kurwa kurwa kurwa
Jemioła. PIERDOLONA JEMIOŁA.

— Josephine McKee, mogę ci podziękować, całując cię pod jemiołą? — nie pozwala mi odpowiedzieć, gdyż dalej mówi. — Pozwól mi, ponieważ marzę o tym od wczoraj, gdy rozmazałem ustami lukier na twoich ustach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro