Losowe pisanie: Akademia Żniwiarzy i Doktorów
Nasz świat zawsze polegał na dwóch podstawowych filarach, były nimi Śmierć oraz Plaga. Te słowa powtarzał mój ojciec, kiedy siedziałam przy jego ostatnim łożu. Te słowa wymawiała również moja siostra, kiedy wykrwawiała się w moich dłoniach. Te słowa głosiła też moja matka, gdy choroba przeżarła już w niej wszystko poza jej strunami głosowymi. To powtarzali wszyscy moi nauczyciele, wszyscy znajomi, każda osoba na ulicy.
Wszyscy w moim życiu cytowali tę rymowankę, jak niewolnicy losu i przez dużą część mojego istnienia, ja również za nią podążałam. Zwyczajnie bałam się przeciwstawić się jedynej frazie, której pewny był absolutnie każdy. Ale dzisiaj; dzisiaj jestem tutaj, w Akademii. Jako osiemnastolatka, wreszcie mam szansę przeciwstawić się motto, które krążyło za mną niemal dwie dekady. Śmierć i Plaga nic do nas nie mają, kiedy to my właśnie uczymy się ją kontrolować. Akademio, nadchodzę!
***
Nie miałam nikogo, więc pojawiłam się u stóp szkoły samotnie, zwyczajnym autobusem, kiedy wszyscy inni zostali podrzucen zazwyczaj samochodami, większość przez swoich rodziców, czy starsze rodzeństwo. Nie dotknęło mnie to, byłam przyzwyczajona do automatycznego oddalenia od reszty swoich rówieśników. Zastanawiało mnie jedynie, jakie były ich powody, nie wyglądali na takich, co ja. Tych, muszących zmagać się z żywiołami od dzieciństwa; pewnie pochodzili z bogatych rodzin, a przynajmniej bogatszych niż moja.
Ścisnęłam w dłoniach swoją torbę, jedyne co miałam tutaj ze sobą. Nie było w niej wiele, jedynie ciuchy dzienne, piżama i trochę książek. I Pan Izobold, nie zapomnijmy o nim! Pan Izobold był moim ulubionym pluszakiem, błękitnym smokiem przypominającym mi jeszcze o moim dziecięcym marzeniu o karierze w opiece nad smokami. Ale to już było za mną, nie mogłam w końcu skupić się na niczym innym, jak na Akademii. Nie miałam żadnego planu B, tak naprawdę to tylko liczyłam na a) nie bycie wywaloną z Akademii, i b) jakoś zdaniu później roku. No i tego kolejnego, i kolejnego... Choć planowanie na tak późno chwilowo nie wydawało się dla mnie najlepszym pomysłem.
Dla dzieciaków z biednych rodzin nie było zbyt wielu opcji wyższej edukacji, tak naprawdę nie było ich wcale, poza ewentualnymi brankami przez instytucje naukowe. Tak właśnie tutaj trafiłam, było to zaledwie parę miesięcy temu.
Pracowałam nad wierzchowcem swojej Matczyny, termin którego kazała używać Wioska na nasze "adoptowane rodziny", czyli inaczej Panów. Była Matczyna i Ojczyzna, i Rodzeństwo: wszyscy, którzy byli razem z tobą przez nich zatrudnieni. Nie wiem, czy inne Miasta robiły takie rzeczy, ale nasze bało się nazywać dzieci pracownikami i wolało udawać, że żyjemy sobie spokojnie w wesołych nowych rodzinach. To pierdoły, nawet dobre domostwa nie były nigdy prawdziwie rodzinne.
- Hej, młoda! - usłyszałam wtedy głęboki męski głos zza swojego ramienia. Obróciłam się na pięcie, spotykając się twarzą w twarz z jasnoskórym, brodatym mężczyzną, siedzącym na skrzydlatym, ciemnoniebieskim koniu i ubranym w wykwintnie przystrojony mundur, jedwabne spodnie i wysokie, stylowe obcasy. Rozpoznałabym ten strój wszędzie: to był akademicki oficjant - Ile masz lat?
- Skończyłam osiemnaście w zeszłym miesiącu, sir. Czy to ważne?
- Wybitnie ważne, młoda samo - wręczył mi list obwiązany w piękną czerwona kokardę i odjechał dalej bez słowa.
Nie wiedziałam wtedy, dla jakiej szkoły ten jegomość delegował, ale ten papier powiedział mi to raczej wprost.
"Drogie Państwo,
Jeżeli otrzymało Państwo ten list, znaczy to że jesteście zaproszeni do dołaczenia naszej kochanej Akademii. Możecie odrzucić tę propozycję, lecz nie jest to zalecane. Proszę najpierw dogłębnie zastanowić się nad naszą inwitacją.
Zdecydowaliśmy się na wykorzystanie Branki, aby wybrać naszych nowych studentów z powodu braku odpowiedniego zainteresowania ze strony uczniów aplikujących się do nas ręcznie. Mamy nadzieję, że to poszerzy trochę nasze horyzonty.
Z poważaniem,
Williama Vubworth, Dyrektorka Akademii Żniwiarzy i Doktorów"
Moja dezycja nie miała w sobie zbyt wielkiego zamysłu, muszę przyznać. Prawie natychmiast zaczęłam przygotowywać się do wyruszenia. Branka nie doryczyła jedynie osób biednych, tylko zwyczajnie kogokolwiek, kogo Akademia typowo nie wzięłaby jako studenta, ale i tak miałam nadzieję, że w mojej klasie była chociaż jedna osoba podobna do mnie. Branki zawsze były powodem do radości i to było ewidentnie widoczne na twarzach ludzi i nieludzi żegnającymi się ze swoimi członkami rodziny.
Jeszcze raz spojrzałam na swój list. Podejrzewałam, że każdy był dokładnie taki sam, w końcu nie miał w sobie żadnej personalizacji, ale cieszyłam się z jego posiadania, nawet wiedząc że mógł należeć do kogokolwiek.
- Ekhem! - wszyscy obrócili się w stronę głosu. Pochodził on z małego balkoniku, wiszącego nad głównymi schodami Akademii, które prowadziły w stronę recepcji i należał do małej kobietki z rudymi włosami ułożonymi w wytworny, wysoki kok - Pierwszym waszym przystankiem będą dormitoria. Zanim zbierzecie się w Audytorium, musicie najpierw zapoznać się z pozostałymi uczniami i żeby tego dokonać, zostaliście losowo przydzieleni do dormitoriów z pięcioma innymi osobami. Wasze dormitorium będzie składać się z jednego salonu w połączeniu z kuchnią i sześciu osobnych sypialni, aby zapewnić wam pewien rodzaj prywatności.
Fala ulgi musiała przepłynąć przez wszystkich introwertyków w tłumie, którzy niewątpliwie nie byli przygotowani na jazgot jakim jest spanie z pięcioma innymi nastolatkami w jednym pokoju. Mi, z drugiej strony, w ogóle to nie przeszkadzało. Byłam przyzwyczajona do snu w niekomfortowych sytuacjach i dzielenie pomieszczenia z innymi było częstym zjawiskiem, lecz nawet ja muszę przyznać że posiadanie przypisanego tylko sobie pokoju brzmiało szczegölnie miło i przyjemnie.
- Numery waszych pokoi pojawiły się na waszych listach - kobieta nie kłamała, rzeczywiście na dole kartki widniał teraz mały podpis "A24". Niektórzy uczniowie musieli pogrzebać trochę w swoich torbach, zanim ich w ogóle pojawił się im w dłoniach - "A"- kontynuowała rudowłosa - Odnosi się do waszego budynku. Jako że jesteście pierwszoroczniakami, macie przydzielony do siebie pierwszy budynek - wskazała tu na daleki budynek z charakterystycznie wyrzeźbionym czerwonym dachem - W późniejszych latach przeniesiecie się to pozostałych budynków, podzielone są na lata, mam nadzieję że tego się domyśliście. Jeżeli nie, pewnie to nie będzie się was tyczyć. To znaczy, że nie uda wam się awansować - wyspecyfikowała, choć wszyscy byliśmy w pełni świadomi, co oznaczało to lekko wredne spostrzeżenie - Ta liczba obok litery A to numer waszego pokoju. A teraz lećcie, pierwszy apel jest o osiemnastej - i z tymi instrukcjami, niska pani wycofała się w głębie Akademika, zostawiając nas z misją samotnego zapoznania się z własnymi rówieśnikami.
Chyba stałam tu dość długo, wpatrując się w swój numer, bo kiedy uniosłam głowę połowa uczniów już odeszła w poszukiwaniu swoich pokoi. Westchnęłam. Mam nadzieję, że moi współlokatorzy będa dobrzy, że spotkam kogoś podobnego do mnie...
"Życie jest zawiedzające" zaakceptowałam, postanawiając nie skupiać się na tych nadziejach. Ruszyłam w stronę budynku "A", witajcie Dormitoria!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro