DID YOU JUST-
Siedząc na jednym z krzeseł w białym korytarzu szpitala Bucky uświadomił sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, ten szpital cholernie przypominał te z horrorów, które czasem oglądał z Sam. Dziewczyna, z kompletnie nieznanego mu powodu, często go na nie namawiała, aby potem cały film tulić się do niego i zakrywać oczy na ''strasznych scenach'', chociaż Barnes nie widział w nich nic strasznego. Widział w końcu o wiele gorsze rzeczy i kiedy jakaś dziewczynka zaczynała unosić się w powietrze a jej głowa obracała się jednocześnie o trzysta szęśćdziesiąt stopni, nie robiło to na nim szczególnego wrażenia. Ale musiał przyznać, że podobało mu się, kiedy Samantha się do niego przytulała, odwracając wzrok i ciągle piszcząc.
Po drugie, był cholernie zmęczony. Nie spał od dwudziestu czterech godzin, może nawet nieco więcej. W samolocie nie potrafił zmrużyć oka, wiedząc, że gdzieś operują jego ukochaną. Żołądek podchodził mu do gardła na samą myśl o tym wszystkim. Jedyne czego chciał, to móc ją w końcu zobaczyć.
Żywą.
Zdrową.
Całą.
Z zamyślenia wyrwał go Torres, podchodzący do niego z kubkiem kawy. Delikatnie uśmiechnął się i przyjął napój, wiedząc w duchu, że kofeina mu raczej nie pomoże.
Falcon usiadł obok niego, wzdychając cicho. Od razu było po nim widać, że coś jest nie tak. Zazwyczaj był wesoły i ciągle wszystkich zagadywał, mówiąc głupie żarty. Teraz milczał i był okropnie blady. Bucky doskonale wiedział o co chodzi i nie chciał, aby najlepszy przyjaciel Wilson się zadręczał. Znał to obrzydliwe uczucie.
- To nie twoja wina - spojrzał na niego - Nikt cię nie wini, uwierz mi. Ani ja... Ani Sam. Jak się tylko dowie, że się winisz, to ci nakopie. Już to z nią przerabiałem.
Joaquin parsknął suchym śmiechem i spojrzał na podłogę.
- Rozdzieliliśmy się tylko na chwilę. Byłem pewny, że jest ich góra pięciu, znam Sam i wiem, z czym sobie poradzi. A potem straciłem z nią łączność... - mówił cicho - Przez chwilę myślałem, że nie żyje.
James przez chwilę miał ochotę wymiotować. Nie chciał nawet myśleć, że mogłaby być martwa. Nie dałby sobie z tym rady, kompletnie by się załamał. Była jego jedyną ostoją, jedyną rzeczą, która pomagała mu jakoś sobie ze wszystkim zrobić.
Jej samo istnienie sprawiało, że czuł się prawdziwie wolny od wszystkiego, co zrobiła mu Hydra.
- Podobno się pokłóciliście. I to nie moja sprawa, ale muszę coś rozjaśnić, abyście potem znowu się nie pożarli. To chyba ostatnie, czego Sammy potrzebuje - Meksykanin wyprostował się, a Barnes spojrzał na niego z uwagą - Był powód, dla którego nie mogłeś uczestniczyć w misji. Ani znać jej prawdziwego celu.
- Niby jaki? - nie rozumiał mężczyzna.
- Jest taka grupa terrorystów, która działała za Blipu. Zabili łącznie 500 osób, w tym wielu polityków, którzy po pstryknięciu byli bardzo potrzebni - wyjaśnił Torres - Podejrzewaliśmy, że chodzi o Hydrę, ale na szczęście okazało się, że to pomyłka. Zabronili Sam ci tego powiedzieć, powiedzieli, że jeśli się tam pojawisz, to cię aresztują.
James wziął głęboki wdech. Wow, czuł się jeszcze gorzej niż wcześniej. Nie sądził, że było to w ogóle możliwe. Przynajmniej Hydra nie miała z tym nic wspólnego. Gdyby jeszcze mu ją zabrali...
Po chwili drzwi otworzyły się, a jeden z doktorów szedł w ich stronę. Obu mężczyzn wstało, natychmiast podchodzić do starszego człowieka.
- Operacja przebiegła dobrze, panna Wilson jest jeszcze pod narkozą. Niedługo powinna się wybudzić - wyjaśnił spokojnym głosem, a Bucky w myślach dziękował Bogu - Ma połamane żebra i złamaną, dosyć poranioną nogę. Przez najbliższe kilka tygodni będzie musiała się poruszać na wózku i zdecydowanie nie... no nie być Kapitan Ameryką.
- Możemy ją zobaczyć? - zapytał Bucky ciężkim głosem.
- Oczywiście. Proszę za mną.
Natychmiast za nim poszli. Przeszli przez kolejny korytarz, aż weszli do jednej ze szpitalnych sal. Spojrzał na dziewczynę. Wyglądała tak spokojnie, jakby po prostu spała. Jedynie jej włosy były nieco przetłuszczone, ubrana była w szpitalną koszulę, oraz miała dwie rurki podłączone do nosa, prawdopodobnie z tlenem. Twarz miała zwróconą w ich stronę, także widział drobne rany i skaleczenia na jej twarzy.
Lekarz powiedział, że dam im chwilę, po czym wyszedł. Oboje wpatrywali się w Samanthe, nie wiedząc co zrobić, pragnąc tylko, aby się obudziła i wszystko było tak, jak wcześniej.
- Była kiedyś w gorszym stanie? - zapytał Barnes, zbliżając się do łóżka. Usiadł na krześle obok i złapał swoją dziewczynę za rękę.
- Nie przypominam sobie - w głosie Joaquina był ból - Wybacz, ale... Nie mogę na to patrzeć, ja po prostu...
- Zadzwonię, jak się obudzi - obiecał Bucky.
Poczuł, że Meksykanin klepie go w ramie, po czym wyszedł z sali szpitalnej. Znowu spojrzał na Sam i delikatnie pocałował jej dłoń, pragnąc w tej sposób pokazać jak bardzo jest mi przykro i jak bardzo mu na niej zależy.
Nie wiedział dokładnie, ile tak siedział i czekał. W pewnym momencie musiał zasnąć, jednak nie trwało to długo. Przetarł oczy, powoli się rozbudzając, aż zobaczył jak Wilson się w niego wpatruje. Prawie odskoczył na ten widok, a ta uśmiechnęła się lekko.
- Wybacz, ale wyglądałeś tak uroczo - powiedziała zciszonym, pogodnym głosem - Jestem na jakiś lekach uspokajających, więc pokłócisz się ze mną później, dobrze? O tą misję i w ogóle...
Bucky, nieco oszołomiony postawą zwykle awarturniczej dziewczyny, pokiwał tylko głową. Poczuł, jej je drobna dłoń zaciska się mocniej na jego. Przyłożył ich splecione dłonie do swoich ust i znowu pocałował. Uśmiechnęła się na to szerzej.
- Zostaniesz tu ze mną? - zapytała - Czuję się nieco senna...
- Odpocznij - James przejechał dłonią po jej policzku - Nigdzie się nie wybieram.
- Też cię kocham, dupku...
***
Tym razem musiał zasnąć na nieco dłużej, bo kiedy obudził się było już rano. Jeknął lekko, krzesło było dosyć niewygodne. Dostrzegł, że Samantha powoli się wybudza. Po jej spojrzeniu widział, że leki przestały działać. Zerknęła na niego i westchnęła cicho.
- Zanim powiesz cokolwiek...
- Tak, jestem zły. Jestem w cholerę zły, że mi nie powiedziałaś, że poszłaś bez słowa, że jesteś ranna - przerwał jej Buck, a po chwili westchnął - Ale rozumiem. Znając życie, zrobiłbym to samo.
- Ja też rozumiem. Terapie - spojrzała na ścianę przed nią - Może mogłabym spróbować. Mogę mówić ludziom, że jestem jak każdy inny żołnierz, ale dostałam o wiele trudniejszą rolę do odegrania. Czasami ciężko się w niej odnaleźć.
Bucky pokiwał głową, doskonale ją rozumiejąc. Zerknął na korytarz, gdzie pielęgniarki zaczęły już odwiedzać pacjentów.
- Czyli jest między nami dobrze? - zapytała niepewnie Wilson.
Spojrzał na nią i pokiwał głową, a ta uśmiechnęła się z ulgą.
- Ale jeśli jeszcze raz pójdziesz na misje beze mnie, albo w ogóle pójdziesz na misje w ciągu najbliższego miesiąca, śpisz na kanapie.
- Jak śmiesz używać moich własnych zaklęć...
- Harry Potter, tak?
- Tak.
***
- Mam wrażenie, że perfidnie wykorzystujesz to wszystko, żeby mnie ponosić i poudawać kochanego - stwierdziła Wilson, kiedy Bucky wszedł, trzymając ją w stylu ślubnym, do ich mieszkania.
Mężczyzna tylko zachichotał, całując ją lekko w usta. Zrobił to ostrożnie, uważając na lekkie rozcięcie w jej wardze. Samantha objęła go mocniej ramionami, przewracając oczami na jego przesadną ostrożność.
- Ale ty wiesz, że ja ten wózek dostałam z jakiegoś powodu. Żeby go używać, a nie męczyć ciebie - powiedziała, odchylając głowę lekko do tyłu.
- Tak, już widzę, jak wjeżdżasz tym wózkiem na górę - parsknął James, wskazując na schody - Lekarz kazał ci się nie nadwyrężać. Wziąłem to na poważnie.
- Jesteś czasem taki okropny - Sam pokręciła głową i znowu go pocałowała - Skoro już robisz za mojego konia, to patatajaj na górę.
- Jak sobie życzysz, kochanie
Weszli na górę, po czym Buck pomógł jej usiąść na łóżku. Stęknęła cicho z bólu, pomimo silnych środków przeciwbólowych, które zażywała dwa razy dziennie, noga i żebra bolały jak cholera. Spojrzała na swojego chłopaka, który patrzył na nią z troską.
- Pójdę bo twój wózek i resztę twoich rzeczy. Nawet mi się nie ruszaj - Barnes pogroził jej palcem, a ta zaśmiała się cicho.
Odprowadziła go wzrokiem i westchnęła cicho. Była tak okropnie szczęśliwa, że się pogodzili. Wizja uczęszczania na terapie jak jakaś wariatka nie była dla niej przyjemna, ale nie chciała się więcej spierać. Może drobna pomoc była jej rzeczywiście potrzebna?
No i jeśli to miało też pomóc Bucky'emu, to czemu by nie? Nie było takiej rzeczy, której by dla niego nie zrobiła.
Jednak przez najbliższe kilka dni coś było nie tak. Niby się nie kłócili, Bucky spał z nią w jednym łóżku nawet wtedy, kiedy miał koszmary, ale coś definitywnie wisiało w powietrzu. Mężczyzna był czasem nieco nerwowy i rozdrażniony, uciekał gdzieś myślami. Za każdym razem, kiedy pytała czy wszystko jest w porządku, twierdził tylko, że jest nieco zmęczony.
Taka odpowiedź definitywnie nie pasowała Samanthcie, a Buck definitywnie coś ukrywał. Było to definitywnie widać.
Kiedy jedli kolacje, a ten w milczeniu patrzył przed siebie, ta westchnęła i odsunęła od siebie talerz, zakładając ręce na ramiona. Barnes spojrzał na nią z uniesioną brwią, udając, że nie wie, o co chodzi.
- Znowu? Znowu chcesz się kłócić? - zapytała - Możesz mi wszystko powiedzieć...
- Nic mi nie jest - odparł były Zimowy Żołnierz - Zawsze musisz mieć jakiś problem?
- Nie, to ty zawsze musisz mieć jakiś problem - prychnęła.
Złapała się stołu, próbując sama wstać. Jej chłopak szybko wstał i podszedł do niej, aby jej pomóc, ale ta odepchnęła go.
- Sama dam radę - warknęła - Tak samo jak ty zawsze doskonale sam dajesz sobie radę.
Nieco kulejąc, weszła sama na górę, nie patrząc się za siebie. Położyła się na łóżku i zamknęła oczy, wzdychając głośno.
Czy między nimi kiedykolwiek będzie normalnie?
Pomimo bólu w żebrach udało jej się zasnąć w miarę szybko. Koło trzeciej przebudziła się i ponownie stęknęła z bólu. Wzięła z szafki nocnej jedną pastylkę i połknęła ją bez popicia, krzywiąc się na jej dziwny posmak. Miała wielką nadzieję, że już za kilka minut poczuje ulgę.
Zerknęła w lewo, gdzie łóżko było puste. Kołdra była prosta, co oznaczało, że jej chłopak nawet się tu nie położył, tylko od razu wybrał kanapę. Pokręciła cicho głową i otarła śpiące oczy, po czym lekko je zmrużyła.
Jedna z szafek w ich pokoju, ta z rzeczami Barnesa, była otwarta na oścież. Była pewna, że wszystko było zamknięte, kiedy weszła wieczorem do pokoju. Powoli przeszła na drugi koniec pomieszczenia, chcąc ją zamknąć. Kiedy już złapała mebel, dostrzegła coś pomiędzy koszulkami mężczyzny. Włożyła tam rękę, aby sprawdzić co to. Nie wiedziała czemu, ale pierwsze co przyszło jej do głowy, to jakieś twarde narkotyki. Na to nie mogła mu zdecydowanie pozwolić.
Nie, to nie były narkotyki. Tylko niewielkie, ciemnobrązowe pudełko. Serce jej zabiło trzy razy szybciej, musiała zacisnąć na przedmiocie mocniej rękę, aby go nie upuścić. Już miała je otworzyć i prawdopodobnie omdleć, kiedy usłyszała cichy głos koło drzwi.
- Hej, usłyszałem, że wstajesz. Coś się.... Cholera jasna...
Bucky patrzył na pudełeczko, to na nią. Samantha, nadal z otwartymi ustami, wpatrywała się w przedmiot, po czym spojrzała na chłopaka. Nie umiała wydać z siebie żadnego dźwięku, nie wiedziała co powiedzieć. W końcu udało jej się skleić poprawnie zdanie.
- Prawie umarłam, więc postanowiłeś mi się oświadczyć? - zapytała z niedowierzaniem, a ten przejechał zdenerwowany dłońmi po włosach.
- Nie, nie, to nie tak! Ja to planowałem od kilku tygodni, wiem, że może nieco za wcześnie, ale kocham cię i pomyślałem...
Nie mógł dokończyć, bo Sam podziękowała w duchu, że lekarstwo zaczęło działać i szybko podeszła do niego. Złapała go za koszulkę i przyciągnęła do siebie mocno całując. Ten, dosyć zszokowany i zdziwiony, szybko oddał jej pocałunek. Po chwili odsunęli się od siebie, głęboko oddychając.
- Tak - wyszeptała Wilson, uśmiechając się szeroko - Wyjdę za ciebie, James.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro