**
- No proszę, znowu razem! Sokół i Zimowy Żołnierz! - ucieszył się Joaquin, wchodząc do pomieszczenia.
Razem? Znowu?
Samantha miała ogromny problem ze zrozumieniem ich relacji. Przed śmiercią Steve'a można by powiedzieć, że się dogadywali. Po pogrzebie praktycznie o sobie zapomnieli. Kiedy zmuszeni byli razem pracować, praktycznie skakali sobie do gardeł, z małymi przerwami na rozmowy u terapeutów, gadki o uczuciach i dziwną formę flirtowania. Od prawie dwóch godzin można było dorzucić do tej listy całowanie się i wyznania, że mężczyzna nie chciał ją stracić. W innym okolicznościach, Wilson mogła by odpowiedzieć to samo.
Pocałunek był cudowny. Oczywiście miała okazje się już z kimś wcześniej całować, miała w końcu prawie trzydzieści lat, ale dawno tego nie robiła. Zakładała również, że musiała być pierwszą dziewczyną, z którą zrobił to Barnes od II wojny światowej. Nie oznaczało to oczywiście, że całował źle. Cholera, całował nieziemsko.
To dlaczego teraz nawet nie potrafił przy niej stanąć, tylko z końca pokoju patrzył na nią jak na wroga? Musiał mieć bardzo ciekawe życie, jeśli CAŁOWAŁ swoich wrogów.
Kiedy odszedł, nie miała nawet siły za nim iść. Odprowadziła go tylko zmęczonym wzrokiem. Taki mieli przecież układ? Zrobić swoją robotę, a potem rozejść się w swoje strony.
Do momentu, aż zniknął jej całkowicie z oczu, kobieta miała nadzieję, że wróci.
Nadzieja matką głupich.
Zostawiając Torresowi swoje skrzydła, a biorąc tarczę, poczuła zmianę. Poczuła początek pewnej ery, której nie chciała.
Ery nowego Kapitana Ameryki. Czarnoskórej kobiety.
Ah, tak.
Świat, z amerykańskim rządem na świecie, na pewno pokochają ten pomysł.
*
- Nie ma za co - powiedział Bucky, przecierając dłonie.
Ludzie, nieco zdziwieni supersilnym mężczyzną, patrzeli na niego chwilę, po czym wrócili do swoich obowiązków. Mężczyzna, patrząc na Sam, miał przez chwilę wrażenie, że istnieją tylko oni i ich miały konkurs na spojrzenia.
Znowu się zaskoczył, bo na twarzy Samanthy nie widział złości, może małe zaskoczenie. Najbardziej zszokował go delikatny uśmiech w kąciku jej ust. Podeszła do niego, a ten położył przed nią pudło, które dostał od Ayo.
- Chciałem to tylko podrzucić - wyjaśnił - Mała przysługa od Wakandy.
Ta chciała zapewne podziękować, ale gaz zaczął wylatywać z jednej z rur statku. Sam szybko pobiegła, aby to naprawić, a James postanowił jej pomóc.
- Więc to jest ta łódź? - rozejrzał się po niej.
- Tak, to ona - Wilson pokiwała głową.
- Ładna. Potrzebna ci pomoc?
*
Kiedy mieli chwilę przerwy, Sam podeszła do siostry. Ta trzymała w rękach dwa piwa, które jej natychmiast podała.
- Macie pogadać - rozkazała władczym tonem starszej siostry.
- Teraz dostrzegam, dlaczego powiedzenie ci o tym pocałunku było okropnym pomysłem - prychnęła Samantha.
- Hej, jestem tylko dobrą, starszą siostrą! Taka moja rola! I skopać tyłek tego Barnesa, jak jeszcze raz zostawi cię samą!
Wilson roześmiała się, po czym wróciła do Bucka. Usiadł na jednej za skrzyni, również delektując się chwilą wytchnienia. Podała mu butelkę, którą z chęcią przyjął, po czym usiadła po drugiej stronie, wpatrując się w prezent od Wakandy.
Nazwanie go prezentem od Jamesa wręcz bolało ją w środku.
Cieszyła się, że przyszedł. Na prawdę, choć może nie umiała tego dobrze okazać. Dopiero, kiedy na moment zniknął z jej życia, zdała sobie sprawę, jak bardzo kocha jego towarzystwo, ich wieczne droczenie się.
Ale nie potrafiła zrozumieć po co wrócił. Kiedy sobie wtedy poszedł, dał jej znać, że ich współpraca skończona, a pocałunek był jakimś kompletnym nieporozumieniem. Teraz wrócił. Co to oznaczało? Zmienił zdanie? Może sam nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć?
Jeśli to ostatnie było prawdą, potrafiła go doskonale zrozumieć. To, jak jej nastrój z ''Boże, chcę go zamordować gołymi pięściami'' szybko zmieniał się na ''Boże, chcę się z nim znowu całować, a najlepiej to w ogóle przespać'' było dla niej zdumiewające.
Upiła łyk zimnego alkoholu, a ten wstał wzdychając. Stwierdziła, że nie zszokowałoby jej, gdyby po prostu sobie poszedł.
- Mam jutro samolot - zaczął, biorąc łyka piwa - Muszę znaleźć sobie jakiś hotel...
- Oh, czyli znowu sobie pójdziesz i mnie zostawisz? Najlepiej bez słowa? - zdanie miało zabrzmieć jak żart, ale Sam musiała z siebie wyrzucić frustracje. Ten chciał się widocznie jakoś wytłumaczyć, ale mu przerwała - Możesz tu zostać na noc. Ludzie z tego miasta są najbardziej serdecznymi ludźmi jakich znam. Mają gdzieś, czy nosisz za małe koszulki, czy masz sześć palców u stóp...
- Dobra, czaję - roześmiał się James - Ludzie są mili.
- Tylko ty bądź miły dla mojej rodziny. Bo jeśli przyłapię cię na choćby złym spojrzeniu w kierunku mojej siostry, zbiorę ekipę i nakarmimy tobą ryby.
- Jasna sprawa...
*
Otworzył powoli oczy, słysząc ciche kroki na korytarzu, które zapewne przerwały mu sen. Szybko stwierdził, że to pewnie jeden z tych dzieciaków, ale okropnie się zdziwił, kiedy do salonu weszła Samantha, w rozpuszczonych włosach, mająca na sobie jedynie dużą koszulkę, która pewnie odkryłaby nieco za dużo, gdyby ta uniosła ręce do góry. Na jego widok wycofała się lekko i przeklnęła.
- Cholera, wybacz - powiedziała cicho - Zapomniałam, że tu śpisz. Już sobie idę...
- Nic się nie stało - zapewnił ją Bucky, po czym się jej przyjrzał - Czy tobie coś się stało?
Zauważył drżenie jej rąk, które zawsze powtarzało się w sytuacji stresowej. Miała trochę potu na czole i ogólnie wydawała się czymś wystraszona.
- Tak, tylko... Zły sen, nic strasznego - machnęła ręką, chcąc pewnie zabagatelizować sprawę - Wrócę lepiej do siebie...
- Chcesz o tym porozmawiać?
Spojrzała na niego, kompletnie zdziwiona. Po chwili wyjrzała na korytarz i westchnęła.
- Dobra, ale chodź do mnie. Tutaj jeszcze ich obudzimy, a z Sarah o tym rozmawiać nie będę - machnęła głową na znak, aby za nim poszedł, co brunet zrobił.
Spał w samych bokserkach, więc nałożył na siebie koszulkę i dołączył do niej. Musiał to być jej stary pokój, ponieważ pełno było w nim wycinków z gazet dotyczących wojska, broszur o wstąpieniu do armii i paręnaście pucharów sportowych. Usiadła na swoim łóżku, a Barnes zrobił to samo.
Wilson przez chwilę patrzyła się na dłonie, jakby nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Bucky jej nie poganiał, z doświadczenia wiedział, że w takiej sytuacji trzeba po prostu poczekać.
- Śniło mi się, że oszalałam. Że społeczeństwo nie zaakceptowało czarnoskórej kobiety jako Kapitan, chciało z powrotem Walkera. Bo może i zabił człowieka i splamił tarczę krwią, ale chociaż z wyglądu przypominał bohatera. Oczywiście, miałam jakieś wsparcie. Rodzinę, Torresa, ciebie... - zerknęła na niego, po czym kontynuowała - Ludzie mnie znienawidzili, bo urodziłam się jakaś. Więc postanowiłam dać im prawdziwy powód do nienawiści.
- Jaki? - były Zimowy Żołnierz przysunął się bliżej.
- Nazwałam siebie Kapitanem Hydrą. AntyKapitanem. Zabijałam ludzi, krzywdziłam niewinnych. Mściłam się. Nadal potrafię to poczuć, tą całą złość - po policzku poleciała jej łza. Zamknęła na moment oczy, po czym westchnęła - Takie sny się powtarzają, od pogrzebu Starka. Ale ten był inny niż wszystkie.
- Dlaczego?
- Bo zabiłam w nim ciebie - spojrzała na niego - Nie błagałeś mnie o litość. Po prostu tam stałeś, a ja... Zrobiłam tobie to samo co Walker temu człowiekowi...
- I teraz się boisz, że mnie zabijesz, albo staniesz się Kapitan Hydrą - dokończył James. Złapał ją za rękę - Nie zrobisz. Bo jesteś dobrą osobą, i właśnie to dostrzegł w tobie Steve, kiedy wybrał cię na Kapitana.
Samantha zaśmiała się cierpko, ocierając łzy wolną ręką. Westchnęła, patrząc się na ścianę.
- Nawet nie wiesz, ile nocy spędziłam rozmyślając, dlaczego ja. Nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć. Zawsze myślałam, że to będziesz ty. Do twarzy ci w niebieskim, nie będę kłamać.
- Jesteś dobrą osobą. Potrafisz racjonalnie myśleć, jesteś uparta jak osioł, chcesz zrozumieć drugiego człowieka, masz wręcz chorobliwą chęć na pomaganie wszystkim dookoła, której nawet ja nie jestem w stanie zrozumieć. Jesteś idealnym materiałem na Kapitana.
Jeszcze kilka łez spłynęło po jej twarzy, a ta je szybko starła. Przetarła oczy, po czym znowu na niego spojrzała, siląc się na lekki uśmiech.
- Dziękuję - powiedziała i przechyliła głowę - I przepraszam, za pobudkę. Kanapa ci pewnie też nie ułatwia spania, jest strasznie niewygodnie.
Bucky wzruszył tylko ramionami na te słowa.
- Nie robi mi to większej różnicy. Jestem przyzwyczajony do spania na gołej ziemi - wyjaśnił cicho - Czuje się tam jakoś bezpieczniej...
W spojrzeniu dziewczyny dostrzegł współczucie. Skarcił się w myślach. Nie chciał tego, nie potrzebował tego. Ważniejsze były teraz jej problemy, jej koszmary...
- To, skoro już wszystko w porządku to ja... - chciał wstać, jednocześnie chcąc puścić jej rękę, ale jej uścisk stał się nieco mocniejszy. Spojrzał na nią zdziwiony.
- Zostajesz tu. Nie dyskutuj, albo uznam, że jesteś niemiły i nakarmię tobą ryby. Nie potrzebuję do tego pomocy innych, sama dam radę.
- A gdzie ty niby będziesz... - odpowiedzi na to pytanie udzielił sobie sam, kiedy przesunęła się na drugą stronę łóżka, wchodząc pod koc.
Łóżko było jednoosobowe, więc stykali się ciałami. Sam leżała zwrócona w bok, a Barnes patrzył w sufit. Ciężko mu było zasnąć. Obecność dziewczyny w łóżku była tak bardzo nienaturalna. Zaczął się bać co się stanie, jeśli będzie miał w nocy koszmar, czy jej nie skrzywdzi. Wiedział, że potrafiła by się obronić, ale sama myśl, że mógłby ją zranić... Zaczął myśleć o wstaniu i wyjściu bez słowa, ale usłyszał jej ciche słowa.
- Też nie chcę cię stracić, James.
Spojrzał na nią i dostrzegł, że ona również się w niego wpatruje swoimi dużymi, brązowymi oczami. Po chwili kolejnego, małego konkursu na spojrzenia oboje przysunęli się do siebie, niemal w tym samym czasie, aby spotkać się w desperackim pocałunku. Jej zimne ręce znalazły się na jego szyi. Wspięła się na niego, nie przerywając pocałunku, on objął ją w talii. Odsunęli się dopiero po dwóch minutach, a Samantha wykorzystała ten czas, aby zdjąć z niego koszulkę. Na widok jego umięśnionej klatki uśmiechnęła się delikatnie.
- Od kiedy tu wszedłeś, myślałam praktycznie tylko o tym, aby zedrzeć z ciebie tą koszulkę - wyznała cicho, po czym znowu go pocałowała, ocierając się o jego męskość.
Jęknął cicho, oddając pocałunek i obejmując ją w talii. Po chwili jej pieszczoty przesunęły się na jego szyję, a ten ochoczo odchylił jej głowę.
- Nie, żebym chciał przestać - wychrypiał - ale nie jesteśmy sami.
Usłyszał jej lekki chichot. Znowu wyrwał mu się cichy jęk, kiedy trochę poniżej szyi zrobiła mu malinkę.
- Więc będziesz musiał postarać się być cicho.
Starania nie zawsze ludziom wychodzą.
*
Sam stwierdziła w myślach, że jeśli oboje, oprócz łapania i kopania tyłków złym ludziom, mieli jakieś wspólne hobby, było to kompletne ignorowanie tego, że chwilę temu mieli jakieś zbliżenie. Tak samo, jak po ich pierwszym pocałunku jak gdyby nigdy nic wrócili do walki, tak następnego ranka po prostu się ubrali i wyszli razem z domu, aby kontynuować naprawę łodzi.
To było aż dziwne, że nie było między nimi żadnej niezręcznej ciszy. Rozmawiali, żartowali i droczyli się miedzy sobą, dokładnie jak dzień wcześniej, jakby to, co wydarzyło się w nocy, w ogóle się nie wydarzyło. Samantha nie była pewna, czy jej to do końca pasowało. Niby tak, ale jednak nie. W głowie migotało jej jednak tylko jedne, zasadnicze pytanie
Kim dla siebie teraz byli?
Wkrótce dołączyła do nich Sarah, wkurzona, że zaczęli bez niej. Kazała im sobie pójść, choć oboje upierali się, że mogą zostać pomóc. Ta westchnęła i założyła ręce na piersi.
- Możecie albo sobie stąd pójść, albo pogadamy o tym dziwnym wietrze w nocy w pokoju Sam - powiedziała, a Wilson i Barnes spojrzeli na siebie.
- Ta, może chwila odpoczynku zrobi nam trochę dobrego - zauważył, kiedy wstał.
- Chyba masz rację - dodała kobieta, zaczynając się zbierać.
- Tylko, jeśli byłoby wam za mało, to róbcie to w pokoju S... - jej siostra nie skończyła, bo pilotka uderzyła ją w żebra, po czym wróciła z Jamesem do domu.
Na ćwiczeniach szło jej nieco lepiej, niż myślała. Tarcza nie zawsze do niej wracała lub nie odbijała się o wszystkie drzewa, ale każdy musi przecież gdzieś zacząć.
- Dziwne uczucie - stwierdziła, znowu rzucając tarczę.
Odbiła się o dwa drzewa, ale tym razem złapał ją Bucky. Spojrzała na niego. Musiała przyznać, pasowała mu.
- Dziedzictwo tej tarczy strasznie skomplikowane - zauważyła, a po twarzy mężczyzny zrozumiała, że rozmowa będzie poważna.
- Kiedy Steve powiedział mi o tym, co planuje, żaden z nas chyba nie rozumiał, jakie to będzie uczucie dla czarnoskórej kobiety. Nie potrafilibyśmy tego zrozumieć. Zasługujesz na przeprosiny - podszedł do niej i podał jej tarczę - Przepraszam.
Możliwe, że w innych warunkach oburzyłaby się, że zdobył się na to wyznanie dopiero po jej koszmarze. Ale tylko uśmiechnęła się delikatnie i przyjęła tarczę.
- Dzięki.
- Walker... To nie twoja wina. Rozumiem cię. Może to dziwne, ale ta tarcza to najbliższe co mam. Kiedy ją oddałaś, poczułem, jakbym nie miał już nic. Zacząłem wszystko kwestionować, ciebie, Steve'a, siebie. Mam tą książkę - uniósł przedmiot - Myślałem, że jeśli działała na niego, to podziała też na mnie.
Głos mu drżał, był bliski łez. Sam przypomniała się ich wizyta u terapeuty. Dopiero teraz zrozumiała, jak szerokie było tamte wyznanie, jak bardzo mężczyzna nie radzi sobie z tym wszystkim.
- Rozumiem to. Ale Steve'a już tu nie ma. I to już nieważne co on myślał - znowu rzuciła tarczą, która odbiła się o trzy drzewa, po czym ją złapała - Musisz po prostu przestać szukać ludzi, którzy powiedzą ci kim jesteś.
Tym razem to on złapał tarczę. Patrzał na nią, a w oczach miał szacunek.
- Nadal masz te koszmary? - zapytała Wilson.
- Cały czas - uśmiech sierżanta był gorzki - Śnię o wspomnieniach... Zimowy Żołnierz nadal jest we mnie.
Z całym impetem rzucił tarczą, którą Sam po chwili złapała.
- Musisz się zaklimatyzować w piekle, w którym przyszło nam żyć. Rób, to co musisz. Nie zatrzymuj się przy ludziach, bo wyrządziłeś im krzywdę. Nie idź tam, aby powiedzieć ''przepraszam''. To nic nie zmieni. Musisz sprawić, aby to oni poczuli się lepiej. Na pewno w tej książce jest chociaż jedna osoba, która potrzebuje jakiejś pomocy.
- Będzie tak z tysiąc...
- Dobrze. Zacznij z jedną.
Barnes uśmiechnął się. Pilotka wiedziała już, co to za chwila. Pożegnanie. Nie na zawsze, ale jednak pożegnanie.
Podszedł do niej z wyciągniętą ręką. Ta nawet nie uniosła brwi, tylko skróciła dystans między nimi i pocałowała go. Było to inne od poprzednich razy. Ten był delikatny, jakby mieli mnóstwo czasu, aby się sobą nacieszyć. Znowu objął ją ramionami w talii, przyciągając ją bliżej. Kiedy po chwili się od siebie odsunęli, spojrzeli sobie w oczy.
- Kiedy wylądowaliśmy razem w kwiatach, mówiłaś, że nie jesteś taka łatwa - zauważył, a Wilson parsknęła śmiechem.
- Tak. Ale mówiłam także coś o zaproszeniu mnie na kawę. Kiedy ten cały burdel się skończy, chętnie przyjmę takie zaproszenie.
Patrzyła na niego jeszcze chwilę, po czym odsunęła się pozwalając mu wziąć swoje rzeczy.
Odszedł, a ona powróciła do treningu. Nie była na niego zła. Nie mogła teraz się rozpraszać, a jego widok był zdecydowanie rozpraszający. Musiała się skupić na przygotowaniach, do przyjęcia swojego dziedzictwa.
Do przeobrażenia się z Sokoła w Kapitan Amerykę.
Kawę mogli wypić dopiero po posprzątaniu burdelu, jaki mieli wyrządzić Flag - Smashers.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro