*
Rozdział dedykowany @laurmysz
- Co się stało? - zapytał Bucky.
Drżącymi dłońmi schowała telefon do kieszeni. W głowie miała już najgorsze scenariusze, martwe ciała jej rodziny, ją, stojąca w czarnej sukni na pogrzebie, rozpacz po ich śmierci. Nie, nie mogła do tego dopuścić. Była cholerną Falcon, nie pozwoli na coś takiego. Nigdy. Będzie ich bronić do usranej śmierci.
- Karli zadzwoniła do Sarah, groziła moim siostrzeńcom - wyjaśniła.
Zazwyczaj emanowała stoickim spokojem, ale nie potrafiła ukryć drżenia głosu. Chodziło przecież o jej rodzinę, o jej jedyną rodzinę. Nie mogła ich stracić.
- Chce się ze mną spotkać, zostawiła swój numer telefonu - dodała, a po chwili telefon znowu zabrzęczał.
Terrorystka odpowiedziała na jej wcześniejszą wiadomość, podając adres i dopisek. Samantha przejechała dłońmi po włosach, po czym spojrzała znowu na Jamesa.
- Mam przyjść sama - powiedziała cicho.
- Idę z tobą - ton mężczyzny oznaczał, że nie przyjmuje żadnej odmowy.
Normalnie, pewnie zaczęła by się kłócić. Ale tylko pokiwała głową. Mogła mówić sobie co chciała, ale prawda była jedna.
Potrzebowała go.
I powoli zaczynała zdawać sobie sprawę, że on potrzebuje także jej.
*
Walcząc, usłyszał głośne warknięcie Sam. Warkot bólu i złości. Jeden z Flag - Smashers nie dał jej rozwinąć swoich skrzydeł i przebił nią ścianę. Dobiciem dziewczyny zainteresował się kolejny mężczyzna. Bucky odepchnął metalowym ramieniem kobietę, która akurat do niego skoczyła i ruszył, aby ratować Falcon.
Szybko kopnął jednego z nich, a drugiego rzucił w inną ścianę, płacąc mu pięknym za nadobne. Spojrzał na Samanthe, która z bólem próbowała wstać z podłogi. Z tej odległości mógł już zauważyć, że pewnie ma zranione żebro.
Podbiegł do niej i kucnął, pomagając jej usiąść.
- Żyjesz? - zapytał, trzymając rękę na jej plecach.
- Tak i nie - jęknęła z bólu, zaciskając zęby - Zaraz wstanę, dam radę walczyć. Było u mnie gorzej.
- Nie ma za co, tak w ogóle - prychnął Barnes, a ta uniosła brew - Za uratowanie ci tyłka.
- Nie pamiętam, abym kazała ci dziękować za pomoc przy tych ciężarówkach - zauważyła i przekręciła głowę - Teraz mam ci balladę na twoją cześć wymyślić? Oh, wielki Biały Wilku...
- Nie potrzebuję żadnych podziękowań! - oburzył się mężczyzna - W sensie, czasem byłoby na pewno miło, gdybyś doceniła, że dzięki mnie jeszcze żyjesz!
- Oh, proszę, jeszcze może mi powiesz, że robisz to wszystko z dobroci serca? Sam to powiedziałeś Walkerowi, nie jesteśmy partnerami, nie jesteśmy przyjaciółmi! - warknęła Samantha - Jesteśmy Sokołem i Zimowym Żołnierzem, dwójką randomowych...
- Mogłabyś się zamknąć? Skoro dasz radę walczyć, to może pomóżmy Walkerowi...
- Nie będziesz mnie uciszał! Nie masz...
- Jezus Maria, Samanatha! Nie chcę cię stracić, to tyle!
Oczy kobiety rozszerzyły się, a jej usta otworzyły delikatnie. Były Zimowy Żołnierz, sam nie wiedział czemu, właśnie na nich się skupił. Pewnie właśnie dlatego skorzystał ze swojej pozycji, pochylił się i lekko musnął ją swoimi własnymi.
Spodziewał się liścia w policzek. Spodziewał się wyzwania od kretyna i zboka. Nawet kopnięcia w jaja. Ale na pewno się nie spodziewał, że Sam położy rękę na jego szyi, aby przyciągnąć go do siebie bliżej i głębiej go pocałować.
Kilka sekund później znowu zostali zaatakowani zaatakowani. Szybko się od siebie odsunęli i zaczęli znowu walczyć, jak gdyby nic chwilę temu się nie zdarzyło. Bucky nie wiedział jak Wilson, ale on szczerze przez ten czas nawet nie myślał o ich pocałunku. Liczyło się to, aby przeżyć i pokonać tych anarchistycznych gnojków raz na zawsze.
Kiedy John Walker wyskoczył po śmierci przyjaciela przez okno, szybko pobiegli za nim. Również milczeli. Może ze strachu przed tą rozmową, a może dlatego, że przeczuwali, że stanie się coś złego.
Na pewno żadne z nich nie przewidziało, że tarcza, która dla wielu była symbolem sprawiedliwości i dobra, może zostać przyozdobiona krwią. Oboje na ten widok zatrzymali się gwałtownie. Barnes miał wrażenie, że kolana się pod nim uginają. To nie on zabił tego faceta, ale czuł się jak śmieć, jakby to on to zrobił. Czuł, że zawiódł, że nie podołał zadaniu, jakie dał mu Steve, choć nigdy mu tego nie powiedział.
Spojrzał na Sam, która miała łzy w oczach, ręce znowu się jej trzęsły. W Jamesie buzowały różne emocje, miał ochotę i na nią znowu nakrzyczeć za oddanie tej tarczy i znowu ją pocałować. Ale w tej chwili zdał sobie sprawę z jednej bardzo ważnej rzeczy.
Potrzebował jej.
I powoli zaczynał zdawać sobie sprawę, że ona także go potrzebuje.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro