VII
Berk było dokładnie takie same jak te z moich snów. Zielone wysokie wzgórza, lasy, klify, plaże i urwiska nawet domy i niektórzy ludzie. Obserwujemy ich z góry, wykorzystując burzowe ciemne chmury. Postanowiliśmy przyjrzeć im się z bliska. Jednak zauważyli nas i zestrzelili. Padliśmy z impetem na ziemie, ból sprawił, że na powrót stałem się człowiekiem, przyprawiając zebranych wikingów o zawał. Przez tłum przedarł się masywny rudobrody wiking. To Stoik mój... tata.
-Ty... -Wskazał na mnie- Kim ty jesteś? I ściągnij maskę.- Zapomniałem, że mam ją na sobie. Nie pewnie ją zdziąłem. Stoik zamarł i zbladł.
-To... To nie możliwe...-Podszedł do mnie.- Czkawka?
- Tak...- syknąłem z bólu.
- Po tak długim czasie się spotykamy- myślał chwilę- Gdzie byłeś?
Popatrzyłem się na Szczerbatka. Miał zwichnięte skrzydło i kilka bolesnych zadrapań. Nie mogłem na to patrzeć.
- Na wyspie- zacząłem się szarpać, kilka węzłów puściło, z resztą sobie poradziłem.
Wstałem i otrzepałem się z kurzu. Podeszłem do gada i go rozwiązałem.
- Możesz chodzić?- zapytałem.
Smok tylko pokiwał głową.
- Przepraszam, ale nie mogę tu zostać, muszę opatrzyć Szczerbka- odparłem.
- Wrócisz tu?- zapytał Stoik.
- Może. Chodźmy.
Smok powoli wstał i zaczął iść do lasu. Ja za nim. Obejrzałem się jeszcze. Nikt za nami nie poszedł.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro