Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III

- No dawaj Aron. Rzucaj wreszcie - zniecierpliwieni koledzy zaczęli go popędzać.

Spojrzał na trzymane w ręku kości, a potem na niewielki stosik monet na stole. Chuchnął, potrząsnął dłońmi i rzucił. Zagryzł z nerwów wargę, kurczowo trzymał kciuki aż pobielały mu knykcie.

Toczyły się leniwie po stole, Aron miał wrażenie, że w zwolnionym tempie. Zatrzymały się. Szlag by to. Szóstka i czwórka. Do zwycięstwa potrzebował co najmniej szóstki i piątki. Tak blisko! Usłyszał śmiechy, a Jeffrey zgarnął kasę z blatu.

- Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Może następnym razem się odkujesz - zarechotał wrzucając monety do sakiewki.

Lekko się skrzywił. Za każdym razem przegrywał. Już miał coś powiedzieć, gdy rozległy się dzwony.

Jeffrey, dowódca oddziału, zerwał się na równe nogi:
- Do broni! Wsiadać na konie, potrzebują nas! - ryknął i zaczął popędzać innych w stronę wyjścia. - Ruchy, ruchy!

Aron wybiegł ze strażnicy. Cztery dzwony. Czyli coś w Midenvalle, małej wiosce trzy minuty jazdy stąd. Sam tam mieszkał, ale zaciągnął się w Ruhindorfie, najbliższej jednostce wojskowej.

O żesz ty! W Midenvalle była Louisa. W biegu wskoczył na konia i pognał przez bramę. Tuż obok niego jechała reszta oddziału. Gdzieś po prawej niebo na chwilę rozbłysło białym światłem, ale nikt nie zwrócił na to większej uwagi, każdy dalej pędził w stronę czerwonej łuny, unoszącej się nad drzewami, jasno odcinającej się na tle nocnego nieba.

Wjechali między budynki. Wiele z nich płonęło, nieumarli gonili przerażonych mieszkańców. Kilku przeciwników zwróciło się w ich stronę. Wojownicy nawet na chwilę się nie zatrzymując tratowali i siekali wrogów. Koń Arona został ranny, zeskoczył więc i zaczął walczyć w zwarciu. Wtedy usłyszał wrzask przebijający się przez bitewny zgiełk.

Znajomy głos. Wyminął zombie i pobiegł w tamtą stronę. Jego dom miał teraz wielką dziurę w bocznej ścianie. Wbiegł przez nią i rozejrzał się szybko dookoła. Wszystko było porozrzucane, firanki w oknach zaczęły zajmować się ogniem. Ujrzał jak dwa szkielety wloką jakąś postać, przez drzwi, na ulicę.

Wybiegł za nimi i z rykiem powalił pierwszego. Korzystając z jego chwilowej bezbronności skrzyżował ostrza z kolejnym. Nie myślał o technice i precyzji, po prostu uderzał z całej siły. Po kilku ciosach wróg opuścił gardę, a Aron potężnym uderzeniem rozłupał mu głowę. Usłyszał krzyk za plecami. Błyskawicznie odwrócił się w tamtą stronę.

Drugi szkielet wyciągnął miecz z piersi Louisy.

- Nie! Nie!

Rzucił się na niego i zamaszystym uderzeniem odciął mu łeb. Czaszka poturlała się po bruku. Mężczyzna klęknął przy leżącej kobiecie. Ta spojrzała na niego łagodnie. Położyła dłoń na swoim ciążowym brzuchu.

- Może tam będzie mu lepiej. Nie zazna przykrości tej ziemi - powiedziała cicho i uśmiechnęła się słabo.
- Nie mów tak, wyjdziesz z tego - roztrzęsionym głosem powiedział Aron ściągając kaftan i rozpaczliwie próbując zatamować krwawienie - Ja... Przepraszam, to moja wina. Nie zdążyłem. Powinienem był...

Przerwał, gdy Louisa położyła mu palec na ustach, a potem przesunęła dłonią po szorstkim policzku, patrząc mu głęboko w oczy. Na dłoni była krew, ale nie zwracał na to uwagi. Złapał jej dłoń.
- Niczego nie żałuję, Aronie - szeptała coraz ciszej. - Byłam szczęśliwa. Cieszę się, że żyłam z tobą u boku. Dziękuję.

Dłoń znieruchomiała, głowa opadła na bok. Wydała ostatnie tchnienie, a mężczyzna pozostał z martwym ciałem swej żony w ramionach.

Dookoła było słychać krzyki ludzi z jego oddziału. Nie zwracał na to uwagi. Nie mieli szans. Dlaczego? To w większości były szkielety. Nic trudnego. Podniósł głowę. Ujrzał jakąś sylwetkę kreślącą jakieś znaki w powietrzu. Zaklęcia.

Kolejny żołnierz zginął nabity kolcem, który nagle wyrósł z ziemi. Wtedy czarodziej zwrócił się w jego stronę i zaczął iść w jego stronę. Powoli, niespiesznie. Aron poczuł wielki gniew. To przez niego zginęła.

Wstał.

I z głośnym okrzykiem ruszył w jego stronę unosząc miecz do zadania ciosu. Czarodziej, pewnie nekromanta, zaczął kreślić w powietrzu znak gwiazdy. Aron spojrzał w górę.

Gwiazda zaczęła lecieć w jego stronę, zostawiając za sobą ognisty ogon. To koniec. Osłonił się przed uderzeniem.

***

Jęknął z bólu i przetoczył się na plecy. Pod sobą miał miękką, zieloną trawę, nad sobą - gwieździste nocne niebo, a dookoła leśną gęstwinę. Bardzo ładnie tu było. Zaklął.

Wstał i zaczął rozglądać się po polanie, jakby czegoś szukając. Dreptał i przeklinał wszystkich bogów, jakich znał. A Marrock znał ich całkiem sporo.

Wreszcie pochylił się i podniósł z ziemi złoty klucz. Pocałował go z radości. Jest szansa. Ale jak, jak ma osiągnąć cel? Jak ma wrócić do domu?

Ehh, chyba nie ma wyjścia. Pomodli się do tej bandy snobów. Podrzędnych bóstw. Nie to co... "Stop" upomniał się w myślach. Przyklęknął, zdjął cylinder i wzniósł głowę do góry, pogrążając się w niemej modlitwie.

I się doczekał. Myśli wypełniły mu słowa, a przed oczami zobaczył wizję.

''Ratuj świat, pomóż człowiekowi. Musisz nauczyć się ratować i pomagać". Obraz zaś przedstawiał twarz. Jakiś mężczyzna. Marrock go nie znał.

Wstał. Cel ma postawiony. Uratuj świat. Dla niego to pestka. Tylko przed czym i przed kim. I ma pomóc temu kolesiowi z wizji. Dlaczego ma mu pomagać? Niech sam sobie załatwia swoje sprawy. Westchnął. Musi. Przecież nie może tak tego zostawić.

Po wstaniu miał nieco ponad metr wzrostu. Poprawił swój duży cylinder, do którego przyczepiona była czterolistna koniczyna, przeczesał swoją rudą brodę, schował do kieszeni zielonego surduta fajeczkę. I stuknął obcasem w ziemię.

I zniknął.

Pojawił się na głównym placu. Leprechaun rozejrzał się dookoła. Wszędzie było pełno ludzkich ciał. Gdzieniegdzie pojedynczych nieumarłych. A na ulicy przed którymś z domów zobaczył zakapturzoną postać przed którą unosił się niebieski znak gwiazdy. Jakiś mężczyzna biegł na niego z wyciągniętym mieczem. Nagle zatrzymał się i spojrzał w górę.

Marrock również spojrzał. Wielka kometa leciała prosto na atakującego. Niemożliwe. Tego zaklęcia nie powinien móc rzucić człowiek. Szczególnie nie w pojedynkę.

Stuknął obcasem. Na ziemi pojawiła się brązowa moneta, a on przeniósł się tuż obok mężczyzny i narysował w powietrzu znak tarczy, a potem pchnął w niego manę. Zajaśniał zielonkawym światłem, a kometa rozpłynęła się uderzając w niewidzialną barierę.

Jego mana drastycznie spadła. Ale mógł walczyć. Człowiek obok niego był ten którego ma chronić. Widocznie bogowie mają jakiś plan wobec niego. Odwrócił się w stronę przeciwnika. Ruszył biegiem w jego stronę wyciągając przewieszoną przez ramię laskę zrobioną z drewna.

Spojrzał na nią. Nędzna imitacja poprzedniej. To już była kpina. W biegu narysował symbol wiatru przed sobą. Gwałtownie przyspieszył. I uderzył przeciwnika w brzuch. Widząc ból na jego twarzy lekko się uśmiechnął. Ta też jest magicznie wzmocniona.

Odskoczył sprawnie przed kopniakiem. Narysował w powietrzu trójkąt i pchnął w niego manę. Magiczny pocisk poleciał w stronę wroga. Ten zablokował go tarczą energii.

"Ma jeszcze manę? Po tamtym zaklęciu?"

Stuknął obcasem i przeniósł się tuż za niego, na wysokości jego głowy. Kopnięciem w głowę trochę go ogłuszył. Przeciwnikowi spadł kaptur.

Marrock od razu teleportował się dalej od niego, aby uniknąć kontrataku. Zdziwił się widząc twarz chłopaka, może dwudziestoletniego. A potem zobaczył jego oczy. Świeciły się bladoniebieskim blaskiem. Gdzieś już widział ten kolor. Nekromanta zaśmiał się. Lecz nie był to głos pasujący do tak młodej osoby.

- A zatem i ty tu jesteś - wydawał się być dziwnie spokojny i pewny siebie, mimo, że przed chwilą mocno oberwał. - Przyznaję, żeś mocny, dobrze walczysz, mimo, że deklarujesz swoją przynależność do tych "pokojowych i dobrotliwych" - splunął

- Już do nikogo nie należę - Marrock czuł, że powinien go znać. narysował symbol ognia. Ledwo starczy mu many. To ostatnie zaklęcie jakie będzie mógł użyć.

Otoczył przeciwnika pierścieniem płomieni, który zaczął się zaczął się kurczyć. Czarodziej spojrzał się na niego spokojnym spojrzeniem. Znak księżyca pojawił się przed nim.

Leprechaun znieruchomiał. Kolejne bardzo potężne zaklęcie. W dodatku, z reguły nie do nauczenia, chyba, że...

Powiał zimny wiatr, który bez trudu ugasił płomienie. Ciemne chmury rozstąpiły się odsłaniając tarczę księżyca. Czarodziej zaniósł się śmiechem. Z lasu dobiegło wycie wilków. Marrock opadł z sił. Musi to przerwać, musi...

Nie dał rady się podnieść.

Czarodziej nie podszedł do pokonanego przeciwnika, nieco obawiał się. Odwrócił się i odszedł na północ:

- Miło było spotkać się ponownie - powiedział na odchodnym.

Kiedy zniknął w lesie, Marrock drżącą dłonią narysował znak słońca i pchając w niego żałośnie małą ilością many posłał go do góry.

- To nieco go opóźni.

Ostatnim co zapamiętał, była twarz mężczyzny, pochylającego się nad nim z przerażoną miną. Nie było to pocieszające. A wycie wilków było coraz bliżej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro