Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

9 krąg piekielny

Gdyby ktoś zapytał, co robiłam w wakacje, powiedziałabym, że nie pamiętam.

Niestety, nie był to stan spowodowany niesamowitym kacem po dwumiesięcznym ciągu imprez, a jedynie moja własna ułomność, w której ponad 60 podobnych do siebie dni zlewało się w niewyraźną i abstrakcyjną jedność. Nie żebym żałowała spędzenia dobrych paru tygodni mojego życia na kilkukrotnym rozegraniu Wiedźmina 3 i wściekania się do białości, gdy moja piękna, wierna Płotka znów się blokowała na słupku. Spiracenie i skalibrowanie gry oraz dodatków na mojego wysłużonego laptopa, grzejącego się niczym przenośny piecyk przy otworzeniu więcej niż pięciu stron w przeglądarce na raz, było chyba jednym z największych osiągnięć mojego żywota. W przyszłe lato mogę już spokojnie zatrudnić się w serwisie komputerowym.

W dodatku obcowanie z kulturą wzbudzało we mnie zadziwiające odruchy, w których istnienie nie wierzyłam. Pierwszy raz w życiu poczułam cień poczucia winy za kradzież własności intelektualnej. Za dziesięć lat, gdy będę już obrzydliwie bogata, prześlę twórcom należne pieniądze z naliczonymi za czekanie procentem. Na razie zastanawiałam się, skąd pobrać Cyberpunka, aby całkiem nie zawirusować sprzętu, bo przy kolejnym czyszczeniu dysku naprawdę szlag mnie trafi.

W skrócie: te wakacje były wyjątkowo zadowalające. Przynajmniej tak sobie powtarzałam, gdy o 3 w nocy Bartek wysyłał na grupie klasowej filmy jak to cudownie się bawi w pięknej, słonecznej Kalifornii. Później jeszcze spontanicznie wyjechał z dziewczyną do Czech, choć wysyłania tych zdjęć chyba żałował. Docinki które zawaliły moje powiadomienia na parę godzin były ostrzejsze od skalpela chirurgicznego.

Może najdalszą podróżą jaką odbyłam w całe lato było pojechanie autobusem do sąsiedniego powiatu, by umyć okna koleżance babci, ale przynajmniej w żaden sposób nie naraziłam swojej rodziny na brzemię alkoholizmu, narkotyków, śmiertelnych wypadków nad wodą czy nastoletniej ciąży.

Boże, jak ja bym chciała być w najmniejszym, najmikrejszym stopniu zagrożona nastoletnią ciążą.

Z moim szczęściem nawet wtedy skończyłoby się na niepokalanym poczęciu.

Te refleksje towarzyszyły mi, gdy we wrześniowy poranek przemierzałam brukowany chodnik, ciesząc się, że w ostatniej chwili zrezygnowałam z samobójczego pomysłu założenia obcasów. Dziury w drodze były jakieś większe, niż je pamiętałam. Jakby wszechświat chciał mi przekazać, że podążam w zgubną dla mnie stronę.

Za późno, stało się. Przede mną rozcierały się otworem wrota piekielne. Za nimi zbłąkane dusze, nieświadome tego co je czeka, nierozumiejące, że to ostatnia szansa na wycofanie się, ucieczkę oraz zachowanie zmysłów, niewinne owieczki idące na ubój. Znaczy pierwszaki.

Przepychałam się przez wrzący w chaosie tłum dążąc z zaciekłością godną lepszej sprawy do mego przeznaczenia, kilku metrów kwadratowych boiska wyznaczonych jako stanowisko mojej klasy. Widziałam już zarys sylwetek reszty skazańców, powoli zbierających się na egzekucję.

22 osobników płci (podobno) męskiej i 8 przedstawicielek płci nie-tak-pięknej, z którymi przyjdzie mi spędzić kolejny rok. Ktoś może zwróciłby uwagę, że nie ładnie tak naśmiewać się z koleżanek. Jednak sama stanowiłam 1/8 tegoż zgromadzenia, co dawało mi pewne prawo wypowiedzi. Zwłaszcza po zobaczeniu swojego odbicie w szybie mijanego po drodze sklepu. Nie chciało mi się farbować odrostów podczas wakacji, więc spłowiała, nierówna zieleń zaczynała się dopiero kilka centymetrów poniżej czubka głowy, a nagła i bolesna zmiana cyklu dobowego na rannego ptaszka odbiła się w worach pod oczami. Tyle dobrego, że zasada "pójdzie w cycki", którą powtarzałam jak mantrę idąc o pierwszej w nocy do lodówki, chyba rzeczywiście zadziałała albo moja koszula była już naprawdę stara. Reszta towarzyszek nie wyglądała wiele lepiej.

Z daleka widziałam drobną sylwetkę Kai, dziewczęcia pięknego i skromnego, jednej z niewielu osób, które potrafiły wyciągnąć mnie z piwnicy na dłużej niż dwie godziny i której towarzystwo ceniłam bardziej od popołudnia grania w ligę. Te niewątpliwe cnoty niewieście nie powstrzymały jej jednak od spamienia mi cały tydzień wiadomościami, jak to cudownie jest na Cyprze i z pewną zadumą zauważyłam, że karma odpłaciła jej się karnacją czerwieńszą od pomidora.

Sara na sukience miała dziwne czerwono brunatne plamy. Być może był to artystyczny performens, manifest przedstawiające idee i prawdy o współczesnym systemie edukacji, sytuacji społecznej i gospodarce. Albo ślady po kebabie, na którego poszliśmy całą klasą po zakończeniu roku w czerwcu. Nie byłam pewna, musiałabym się zapytać.

- Przywiozłaś oscypki? - stanęłam obok mojego blondwłosego spaleńca.

- Cześć, Arleto, też dobrze cię widzieć. U mnie w porządku, miło, że pytasz.

- Nawzajem. To kupiłaś, czy nie?

- Jakie oscypki?

- Ser kozio-owczy, regionalny. Istniał taki, jestem prawie pewna.

- Halloumi.

- Czyli taki cypryjski oscypek, tak?

Z niezrozumiałych powodów Kaja przewróciła oczami.

- Mam, ale ci nie dam.

- Nie lubię cię.

- Jeśli zacznę opowiadać o czystości wody Adriatyku i pływaniu w podwodnych jaskiniach...

- Znielubię cię jeszcze bardziej.

Pokręciła głową, ale wybrała nie niszczyć naszej przyjaźni. Na boisko zlewało się coraz więcej ludzi. Co chwilę nowe osoby podchodziły i z większym lub mniejszym entuzjazmem wybuchały kolejne grupowe powitania. Staliśmy tak sobie, na pełnym słońcu, które prażyło mocniej niż przez większość lata, czekając, aż łaskawie dyrekcja raczy przyjść na swoją własną imprezę. W końcu wychowawcy zaczęli zaganiać niesubordowanych na miejsca, a na środek wyszedł wielce szanowny dyrektor w garniturze w purpurowe prążki. Wziął mikrofon do swej dyrektorskiej dłoni i... nic.

Wśród kadry nauczycielskiej nastąpiła konsternacja. Zaczęły się poszukiwania innego mikrofonu. Informatyk miał okazję zaprezentować swoją zaawansowaną znajomość technologii. Nie wykorzystał jej, jedynie wysłał polonistkę po baterie, co okazało się nie pomóc. Gdyby potrwałoby to jeszcze chwilę nie byłoby już kogo witać. Trudno ocenić, czy więcej uczniów by wyszło czy zmarło na udar słoneczny. Jednak oto na horyzoncie pojawiła się bohaterka: biolożka przypadkiem kopnęła w głośnik i nagle nagłośnienie zaczęło działać.

Potem to już standardzik: gadka szmatka, wejście pocztu sztandarowego, hymn, dyro mówiący jak to świetnie nas widzieć, jak cała kadra za nami tęskniła (kłamstwo), jak my zapewne również tęskniliśmy (jeszcze większe kłamstwo), gratulacje dla pierwszaków dostania się (raczej kondolencje) i dla zeszłorocznych maturzystów, za ich wyniki na egzaminach (żaden tego nie słyszał, a poza tym wyniki wcale nie były takie wybitne) oraz o nadziejach, że ten rok będzie piękny, harmonijny i pełen sukcesów (marzyć zawsze można).

- Pamiętajcie, macie się w tej szkole rozwijać, a nie zwijać...

- Niczym rolka papieru toaletowego - mruknęłam.

Wtedy nagle rozległ się pisk opon. Z bramy wyskoczył jaskrawozielony fiat punto z prędkością zdecydowanie nie-parkingową. Skręcił wyjątkowo ostro i nie zwalniał. Z okna wyłoniła się głowa wfisty, który krzyczał, jednak nie dało się usłyszeć co. Auto wjechało z całym rozpędem na boisko. Ludzie zaczęli uciekać, ale było za późno. Nad samochodem nie było kontroli. Rozległy się wrzaski, wszyscy zaczęli tratować się nawzajem. Uciekali przed coraz to zmieniającą się trajektorią samochodu, co chwilę pakując się prosto przed maskę. Uczniowie padali na ziemię jak muchy. Pierwszaki wepchnięte przez maturzystów pod koła, nauczyciele panikują, krzyki i biadolenia, znajomi popychający się bez pamięci, byle uratować własne życie, bratobójcze walki, wszędzie krew, pot, łzy, chaos. Spod maski wydobywa się dym, auto wybucha w płomieniach. Ogień przeskakuję na plastikową trawę boiska. Okrutny smród towarzyszy skowytom bólu...

Tak naprawdę, to nie.

Szkoda, przynajmniej zdarzyłoby się coś ciekawego.

Przyglądałam się jak zielone punto wjeżdża przez bramę i z niedyskretnym piskiem zatrzymuje się na parkingu. Spóźniony wfista wyszedł z auta i jakby nigdy nic stanął za resztą nauczycieli, ignorując miażdżące spojrzenie wicedyrektorki.

- Za chwilę rozejdziecie się do klas, jednak najpierw, nadeszła, moi drodzy, pora na pierwszy dzwonek - oznajmił uroczyście dyrektor.

Zapadła chwila dramatycznej ciszy. Chwila przeciągała się. Dyrektor odwrócił się w stronę informatyka.

- Panie Grzegorzu, powiedziałem, pora na pierwszy dzwonek.

- Aa.

Nauczyciel podniósł wzrok znad swoich butów i pacnął w klawiaturę ustawionego na stoliku laptopa. Metaliczny dźwięk przeszył powietrze niczym strzała.

- Kolejny rok - westchnęła Kaja, kierując się w stronę budynku.

- Zaiste - przyznałam równie filozoficznie. - Nie da się zaprzeczyć.

Szłyśmy w stronę wejścia głównego, przed nami przepychał się tłum, chcący jak najszybciej dojść do swoich sal. Nad drzwiami wypisano piekielny napis, jarzący się czerwienią diabelskiego ognia. Wystawiłam język przechodząc pod banerem z wymalowanymi drukowanymi literami: 

WITAJ, SZKOŁO

🔥🔥🔥

[1.09.24, 1245 słów]

[powodzenia kochani, wspaniałego roku życzę]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro