ciepło
Godzina dwudziesta trzecia, niebo kruczoczarne, gwiazdy powalająco jasne, księżyc okrąglutki. Pohukiwanie sów, cykanie owadów, orzeźwiający powiew wiatru słyszalny przez drewniane ściany wakacyjnej, ciasnawej chatki w środku starego lasu. Sam początek jesieni — liście okolicznych drzew już lekko zarumienione, wokół roznosi się zapach życia i spokoju. Wydawałoby się jakby w okolicy nie było żywej, ludzkiej duszy. Czyżby niszczycielskie dłonie neoliberalnego, zachłannego człowieka nie dosięgnęły tego odległego od wszelkiej cywilizacji miejsca? Nic bardziej mylnego — odpowiedź na to pytanie zapewnia nam wspomniana już drewniana chatka. Malutka, zbudowana w sposób iście baśniowy, obrośnięta bluszczem, posiadająca niesamowicie misterne, ręcznie wykonane grawerunki na obręczach schodów wiodących do wejścia, z drzwiami z kołatką w kształcie smoka. Chatkę okrążał ogródek wypełniony roślinami uprawnymi, najróżniejszymi grządkami. Oko uważniejszego obserwatora mogłoby zauważyć niezdarnie porozrzucane dookoła, pochowane w trawie jasnozielone narzędzia ogrodnicze ze zdobiącymi je dziecinnymi rysunkami kwiatków polnych. Domek otaczał płot również wykonany z drewna, niepomalowany i dziurawy w kilku miejscach. Deski nieudolnie pozbijane rękoma amatora tu i ówdzie wystawały czy odpadały, co jedynie dodawało temu tajemniczemu miejscu pewnego rodzaju atmosfery swojskiej rodzinności. Im dłużej przyglądać się domowi, tym cieplejszy się on wydawał. Wymalowane przez jego mieszkańców kubki stojące w oknach, dziergane, koronkowe firanki, wycieraczka z mało chwytliwym hasłem „Ić stont", stojące na ganku uśmiechnięte od ucha do ucha krasnale ogrodowe w czerwonych kapelusikach i z żartobliwie domalowanymi czarnymi zębami... Wszystko to zachęcało do wejścia do środka.
Światła w całym domu, mimo później godziny, wciąż były zapalone, co sprawiało, że z zewnątrz dom otaczała aureola klimatycznego, ciepłego światła. Przez małe, pistacjowe, drewniane, uchylone okna kuchenne rozlegały się różne, ledwo słyszalne odgłosy — obijanie się o siebie naczyń, otwieranie szafek, szuranie kapci, mimowolne nucenie pod nosem nostalgicznych melodii. Okno zamontowano dość wysoko, więc żadna z wykonywanych przez domownika czynności nie była widziana z zewnątrz. Co jakiś czas w polu widzenia postronnego obserwatora mogłaby znaleźć się jedynie kasztanowa, nieuporządkowana czupryna przebywającego w kuchni chłopaka — Makoto Naegiego.
Makoto zajmował się robieniem kanapek, jednego z jego ulubionych „dań". Choć w zasadzie nie wiedział, czy miał prawo nazwać je ulubionymi. Brak umiejętności kulinarnych sprawiał, że umiał przygotować tylko chleb z dodatkami lub płatki z mlekiem — doprawdy, niesamowicie zróżnicowany wybór. Nie przeszkadzało mu to jednak w czerpaniu frajdy z samego procesu ich przyrządzania. Wesoło pogwizdywał, gibał się na boki, chaotycznie poruszał rękoma w powietrzu, nucił ukochane piosenki i co jakiś czas kładł na kromkach ciemnego pieczywa kolejne dodatki. Ser, szynka, pomidor, ogórek, majonez, cebula... Idealnie. Z uśmiechem cofnął się do lodówki, wyciągnął pojemnik wypełniony po brzegi domowej roboty keczupem. Nie zwracał uwagi na poplamioną już, wygodną, workowatą bluzę koloru karmelu ani przylegające dżinsy podarte w paru miejscach (ze względu na pracę w ogrodzie, które wykonywał przed nadejściem nocy). Czuł się świetnie i miał ogromną ochotę na swój ulubiony, apetyczny smakołyk. W nagłym przypływie adrenaliny podrzucił słoiczek z czerwoną mazią, chcąc złapać go drugą dłonią, zachwiał się jednak, poślizgnął na zdecydowanie zbyt dobrze wypolerowanej podłodze, krzyknął w przestrachu coś niewyraźnego, po czym upadł, wyginając dziwacznie kończyny.
Rozległ się donośny odgłos rozbijanego szkła, a słoik ostatecznie zakończył swój żywot. Nieskazitelnie czysta jeszcze przed chwilą podłoga spowiła się teraz krwistoczerwoną substancją.
— Ma. Ko. To — rozbrzmiało jadowite sylabizowanie w wykonaniu drugiego domownika. Z małego saloniku po lewej stronie od wejścia dobiegł dźwięk stukania obcasów drogich, eleganckich butów o starą, drewnianą podłogę. Nie trzeba było długo czekać, aby w akompaniamencie głośnego, pretensjonalnego westchnięcia w kuchni znalazł się nie kto inny niż Byakuya Togami we własnej osobie. Jak zwykle miał na sobie białą koszulę przyozdobioną zielonkawą wstążeczką, okulary oraz ciemne, eleganckie spodnie od garnituru wydłużające optycznie jego i tak już długie nogi. Z błyskiem rozbawienia w oczach przyglądał się z góry leżącemu na podłodze Naegiemu, doprawdy ledwo powstrzymując się od drwin bądź przyjaznego wybuchnięcia śmiechem. Nie miał jednak najwidoczniej ochoty na wyśmiewanie się z nieudolnego kucharza — sam w końcu nie był najlepszy w gotowaniu, jeśli można sobie pozwolić na użycie tak ogromnego eufemizmu.
— Makoto, czy ty zdewastowałeś słoik keczupu od Celestii? Czy ty wiesz, że bez niego nie jesteśmy w stanie przeżyć? — wygłosił tonem, jak zwykle niezwykle spokojnym i przepełnionym nutą ironii. — Doprawdy, zakładam, że nie dożyjemy do jutra. I to wszystko twoja wina. — Uśmiechnął się wyzywająco, poprawiając zręcznym ruchem dłoni opadającą mu na okulary jasną grzywkę.
— Przecież mamy jeszcze jeden... — wychrypiał Naegi, starając samodzielnie podnieść swe obolałe ciało ze zdecydowanie zbyt twardej podłogi. W końcu Togami zdecydował się na okazanie mu litości, podał chłopakowi swą bladą i perfekcyjnie gładką dłoń. Makoto wstał, opierając się na ręce zbawiciela, otrzepał spodnie i uśmiechnął się szeroko w stronę panicza. — Skoro już tu jesteś, to może zrobisz razem ze mną kolację? Nic nie jadłeś od południa, martwię się o ciebie.
— Nie muszę jeść tak wiele jak ty, bo nie biegam całymi dniami po ogrodzie niczym jakiś dwunastolatek. — Byakuya odwrócił wzrok, aby zająć się intensywnym wpatrywaniem w widok zza okna kuchennego: — Zresztą... Lepiej martw się o siebie, Naegi. — Makoto, jak na komendę delikatnie uśmiechnął się pod nosem. Zbliżył się do Togamiego, stanął na palcach, aby dosięgnąć twarzą do jego ust, chwycił go za podbródek, aby przestał wgapiać się w jakiś niesprecyzowany, odległy punkt i wyartykułował pewnym tonem:
— Czy to groźba? — Panicz jedynie głośno przełknął ślinę, rozpaczliwie szukając miejsca, w które mógłby popatrzeć teraz. Naegi chwilę podążał uważnie za jego spojrzeniem, zaczynał jednak stopniowo tracić równowagę. Byakuya czuł, że jego policzki powoli nabierają kolorów. Nie miał zamiaru być częścią tej nędznej gierki. Odsunął się pod ścianę, oparł o nią. Naegi zniżył się do swojej typowej wysokości i cały czas wyszczerzony w stronę wyższego, spoczął na drewnianym, składanym krzesełku, stojącym przy stoliku, przy którym zwykli jadać wspólne posiłki. Oparł głowę na złożonych dłoniach i wyczekiwał odpowiedzi partnera.
— Nie robisz na mnie wrażenia — wysyczał delikatnie drżący Togami, na którym zachowanie Makoto zdecydowanie zrobiło wrażenie, zdejmując z nosa zaparowane od oddechu pseudokucharza okulary.
— Naprawdę? Jesteś przekonany? — zapytał Naegi, doskonale udając, że jego wypowiedź w żadnym wypadku nie jest sarkastyczna. Zbyt wiele czasu spędził z Togamim, żeby wciąż nabierać się na jego mizerne sztuczki. Byakuya prychnął lekceważąco, długimi, sprężystymi krokami zbliżając się do lodówki. Zamaszystym ruchem otworzył jej białe drzwi, uklęknął, poprawił położenie okularów, aby móc lepiej przypatrzeć się leżącym w środku produktom.
— Naprawdę mamy tylko tyle jedzenia? — sprytnie zmienił temat, zadając szczere pytanie, co oznaczało również, że w końcu zrezygnował z opryskliwego tonu. — Dlaczego nic nie mówiłeś? — Zdziwiony tym komentarzem Naegi rozprostował nogi, podszedł do Togamiego i pochylił się nad jego plecami.
— Togami... Tylko jedna półka nie jest zapełniona... — wychrypiał ostrożnym tonem Makoto, delikatnie załamany podejściem bezdusznego kapitalisty. — Dosłownie mamy własne grządki, nie rozumiem, dlaczego potrzebujesz kupować kolejne sztucznie przetworzone produkty. I tak sam nic nie gotujesz.
— Na wszelki wypadek, tępaku. Co zrobisz, jeśli nas tu zamkną? Jeśli, nie będziemy mogli wyjść przez następne dwa tygodnie? Co wtedy? Będziemy żywić się marchewkami? — odparł, odwracając głowę w stronę stojącego nad nim Makoto, co było niezwykle niewygodne i spowodowało tylko dyskomfort w jego szyi. Togami nie miał jednak zamiaru okazywać słabości, wpatrywał się prosto w zielone oczy Naegiego, obserwował każdy ruch jego żywotnego spojrzenia.
— Dlaczego nie? Przecież nie trzeba ich jeść na surowo. Istnieje coś takiego, jak książka kucharska. — Makoto zaczął odczuwać już niepraktyczność swojego usadowienia, dlatego podążając za Togamim, również uklęknął. Nie uciekał spojrzeniem, co sprawiało, że wyglądali we dwoje dość komicznie — jak zwykle elegancko odziany Byakuya dziwacznie przekręcony o sto osiemdziesiąt stopni, trzymający jedną ze swych długich rąk otwarte wciąż drzwiczki od lodówki, agresywnie wpatrujący się w wyglądającego na zabawnie niskiego Makoto ubranego w brudne, znoszone dresy, wyraźnie rozbawionego (a może po prostu zaskoczonego?) tą absurdalną sytuacją. Naegi pytająco uniósł brew w oczekiwaniu na odpowiedź partnera. Zamarli w bezruchu, jedynie intensywnie wpatrując się sobie nawzajem w oczy.
— Dobra, niech ci będzie. Wygrałeś, kuchciku — wysapał Togami, z ulgą podnosząc się z ziemi i zatrzaskując z impetem drzwiczki lodówki tuż przed nosem Makoto.
— Poddajesz się? Coś trudno mi w to uwierzyć — szczerze zaśmiał się Naegi, również wstając w celu chwycenia szufelki, miotły oraz szmatki znajdujących się (a jakże inaczej) pod zlewem. — Idź w takim razie, panie burżuju, kiedy ja, zwyczajny poddany jaśniepana, posprzątam rozbity przeze mnie (jakże niegodnego pańskiej łaski) słoik z sosem pomidorowym. — Znajdujący się już przy drzwiach Togami gwałtownie się odwrócił, zlustrował rozbawionego chłopaka spojrzeniem, po czym pokazowo popukał się kilkukrotnie palcem w czoło. Zrezygnowany pokręcił głową i wrócił do salonu.
— Dobra, dobra, paniczu, nie obrażaj się. Może obejrzymy sobie we dwóch jakiś film? — krzyknął w jego stronę „kuchcik", który zdążył już posprzątać resztki słoika z keczupem, chwycił więc w jedną dłoń talerz z gotowymi, pysznymi kanapkami (niestety bez sosu pomidorowego), a drugą otworzył drzwi kuchenne. Ostrożnie, aby tym razem się nie przewrócić, wszedł do salonu, gdzie zastał oczywiście Byakuyę wyłożonego wygodnie w brązowawym, zabytkowym fotelu, czytającego trzeci tom przygód Sherlocka Holmesa.
— Niech ci będzie — odpowiedział Togami bez zawahania. Po chwili namysłu, bez odrywania wzroku od stron książki, dodał: — Jeśli już musimy...
— Weź przestań, ponuraku — Naegi płynnym ruchem odstawił talerzyk na stół kawowy i podszedł do fotela, na którym siedział Togami. Stanął za jego oparciem i nachylił się nad paniczem (zapewne, aby okazać dominację). — Co tam czytasz?
— Wiesz, że nienawidzę tego pytania — odpowiedział monotonnym głosem Togami, przewracając stronę. — Jak nie wiesz, co czytam to po prostu spójrz na okładkę.
Makoto zastosował się do polecenia aroganta, okrążył fotel, tym razem znalazł się twarzą w twarz z Byakuyą. Pochylił się, aby przeczytać tytuł książki.
— „Przygody Sherlocka Holmesa"? Oglądałem chyba serial na podstawie tego, może obejrzymy razem teraz? To ten z Benedictem? Cum... Cucumber? Cumlord-
— Cumberbatchem — przerwał mu w pół słowa zirytowany panicz, specjalnie wymawiając to nazwisko z przesadnie brytyjskim akcentem, który nabył w trakcie swych nauk na najlepszych angielskich uniwersytetach. — Błagam cię, nie wspominaj przy mnie o tym dziele szatana.
— Ale o czym ty mówisz, przecież ten serial był świetny! — wykrzyknął Naegi, pokazowo unosząc ręce ku niebu. Togami przewrócił oczyma, odkładając tomik na mały, drewniany stolik ze stosikiem czytanych aktualnie przez niego pozycji. Rozprostował palce, oparł łokcie na kolanach i ułożył dłonie w profesjonalnie wyglądającą piramidkę.
— Po pierwsze, pełno w nim błędów logicznych. Dla ciebie to pewnie nie ma znaczenia, liczą się tylko przystojni aktorzy oraz pseudoartystyczne kadry — na te słowa Makoto odwrócił twarz, aby ukryć rumieniec zawstydzenia, który pojawił się na jego twarzy — Dla mnie jednak jest to niezwykle ważne! Autorzy porzucają najlepsze wątki, a bohaterowie gubią wskazówki i wysnuwają wnioski znikąd! Nie jestem w stanie tego zdzierżyć. Nie mówiąc o tym w jaki ordynarny sposób twórcy podchodzą do materiału źródłowego... To, co zrobili z Irene Adler to jakaś kpina!
Makoto chwycił się za podbródek, żeby zademonstrować, że myśli. Kilka razy pokiwał głową, sugerując, że dochodzi do jakichś wniosków, a następnie, korzystając z chwili nieuwagi zadowolonego z podejścia swojego partnera Togamiego, wskoczył z rozbiegu prosto na kolana leżącego w fotelu panicza. Byakuya syknął z bólu, ledwo powstrzymując się od rzucenia w stronę Makoto serii przekleństw.
— Co ty wyprawiasz? — fan Sherlocka Holmesa starał się, aby te słowa wybrzmiały tak nonszalancko jak to możliwe.
— A nic. Chcę cię przytulić — rzekł roześmiany Naegi, przechodząc bez zawahania do czynu. Wtulił się w ciepłego Togamiego, wpatrując się w jego powoli podnoszące się kąciki ust. — Wiesz co, Sherlock bardzo do ciebie pasuje. Jesteście do siebie podobni.
— Czy to obraza? — zapytał cieplejszym tonem Byakuya, czuło obejmując ramieniem leżącego na nim Makoto, bawiąc się miękkimi, ciemnymi, nieuporządkowanymi włosami swojego niezdarnego chłopaka.
— Nie — odpowiedział tak samo, o ile nie czulej, zmęczony długim, pracowitym dniem ogrodnik. — I ciebie, i Sherlocka bardzo lubię. Przyjemnie się was obserwuje. Jesteście sami w sobie zagadkami, które aż miło jest próbować rozwikłać.
Togami odpowiedział najszczerszym uśmiechem na jaki było go stać. Przycisnął Makoto bliżej do siebie, zamknął oczy, czuł jak wszelkie zmartwienia opuszczają jego ciało. Chciał, żeby ta chwila trwała wiecznie — tylko oni, ich ciepły dom w środku lasu, rozpalony kominek, dobra książka i smaczne kanapki, które już za chwilę wspólnie skonsumują. Życie czasami jest dobre.
— A teraz — wykrzyknął Naegi gwałtownie zrywając się na równe nogi, budząc Togamiego z jego dziwnego stanu błogości — czas na czwarty sezon Sherlocka!
Zrozpaczony Togami chwycił się za głowę i wydał z siebie najgłośniejszy, najpatetyczniejszy wrzask na jaki było go stać. Naegi jedynie się zaśmiał, chwytając go za rękę w pokazowym geście wsparcia, drugą dłonią włączając wiszący na ścianie telewizor.
— Kocham cię, wiesz — wyszeptał bardzo cichutko rozbawiony ich dzisiejszymi scenkami Togami. Naprawdę uwielbiał spędzać czas z Makoto, a najbardziej uświadamiały mu to ich wspólne wyjazdy.
— Co tam mamroczesz? — odpowiedział Naegi, który w międzyczasie zdążył już puścić dłoń panicza i zamiast tego zajął się wkładaniem płyty DVD z serialem do odtwarzacza. Togami zmienił minę na swój zwyczajny, poważny wyraz i przesłodzonym tonem rzucił:
— Że masz dzisiaj okropną fryzurę. — Roześmiali się oboje, wiedząc, że ich przepychanki słowne to w zasadzie tylko żarty.
— Też cię kocham, Togami — odparł z uczuciem Makoto w akompaniamencie intra Sherlocka. — Czasami mnie wkurzasz, ale jesteś najlepszy.
— Dzięki, wiem — oznajmił Byakuya tym razem z uśmiechem, ironicznie przesyłając Naegiemu całusa. Znowu ledwo powstrzymali się od śmiechu, znowu nie mogli oderwać od siebie nawzajem wzroku. Ten słodki moment przerwały im dobiegające z telewizora słowa Mycrofta Holmesa: „#JakiPięknyPoranek". — To chodź, idioto, oglądajmy. Przynajmniej będzie z czego się pośmiać — oznajmił zadowolony Togami, robiąc na fotelu miejsce dla Naegiego.
— Dokładnie! — stwierdził radosnym tonem Makoto, ponownie wtulając się w partnera, rozkoszując się tym wspaniałym ciepłem między nimi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro