Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

Dayenar chwycił pazurami wierzchołek samotnej skały i wdrapał się na nią, by obserwować nadejście nieuchronnego końca. Słońce oświetlało jego półprzezroczyste ciało, ukazując zarys całego zestawu kości i narządów wewnętrznych. Kryształowa skóra migotała wyraźnym i szlachetnym blaskiem. Siedział na kamieniu, wspierając się na przednich łapach i rozpościerając skrzydła. Na jego podłużnym pysku malował się smutek zmieszany z bezradnością.

– Zawiedliśmy – usłyszał.

Na skałę obok wpełzł stwór podobny do Dayenara, jednak pozbawiony zewnętrznej powłoki. Jego szkielet był dobrze widoczny, natomiast trzewia wydawały się mgliste i rozmyte. Skrzydła miał kościste, a ich błony wyglądały jak sfatygowane długą bitwą chorągwie, postrzępione przy krawędziach i nieregularnie podziurawione na całej swojej powierzchni. Szczudlaste łapy i poskładany z rozpadających się kręgów ogon zadziwiająco dobrze wspomagały stwora w utrzymaniu równowagi. Zarówno te, jak i wszystkie inne jego kości spowijała gęsta nefrytowa mgła, na pierwszy rzut oka niestabilna, a jednak kurczowo trzymająca się groteskowego ciała jak dziecko matczynych objęć.

– To koniec, Dayenarze – słowa wydobyły się z wnętrza kościanego stwora, chociaż ten nie otwierał uzębionej paszczy.

Obserwowali czyste niebo i kojące promienie słońca, które oświetlały krajobraz, zalewając go ciepłem i eksponując jego piękno – zielone połacie łąk i gęste lasy, miasta, które zdawały się z tej perspektywy małe niczym miniaturowe makiety, a w oddali także zarysy ośnieżonych gór dumnie pokazujących strome granie i strzeliste szczyty. Kontynent Farean tętnił życiem, wszystko wyglądało tak, jak powinno. Wszystko, poza jednym szczegółem, który psuł całe to piękno jak robak drążący dojrzałe jabłko. Na horyzoncie, niczym zaczątek śmiertelnej choroby, malował się mrok, który stopniowo pochłaniał firmament. Kawałek po kawałku zabierał jaśniejące słonecznym blaskiem niebo. Ławica czarnych jak smoła nici kłębiła się pod błękitną kopułą, by uszyć własne, pozbawione światła sklepienie.

Stojący na skale towarzysze wymienili się spojrzeniami. Wszystko, na co teraz patrzyli, miało przestać istnieć.

– To nie koniec. Jeszcze nie, wciąż możemy coś zrobić. Mogę spróbować zakrzywić tę sferę i...

– Nie – przerwał kościany, słysząc bezsensowną desperację w głosie Dayenara. – Czas się z tym pogodzić, już nic nie da się zrobić. Zakrzywienie tylko odwlecze w czasie naszą porażkę. Już tego próbowaliśmy.

Stwór zbudowany z kryształu odetchnął głęboko, przez skórę można było zauważyć jego kołaczące serce.

– Jest jeszcze jedno wyjście – popatrzył znacząco na towarzysza.

Ten cofnął lekko łeb. Wiedział.

– To samobójstwo, Dayenarze!

Dayenar odwrócił się w kierunku pożeranego przez ciemność nieboskłonu. Patrzył, jak czarne niczym smoła macki łapczywie sięgają po kolejne skrawki firmamentu, dusząc błękit i zarzynając szukające drogi przez mrok promienie słoneczne.

– Nie zamierzam uciekać – powiedział twardo. – Złożyliśmy obietnicę.

– Są rzeczy ważniejsze niż obietnice – stwierdził kościany. – Nie udawaj, że jesteś taki szlachetny.

Dayenar przeszył go wzrokiem.

– A co zamierzasz zrobić?! – zapytał ostro. – Uciec? Dokąd? Tu nie ma dokąd uciekać! Strzeżenie tych ziem to nasze jedyne zadanie! Zostawisz te wszystkie istoty na śmierć i odlecisz za Horyzont Przejścia, by tam czekać na koniec? Nawet nie wiemy, gdzie on jest! Ani co tam na nas czeka.

– Zawsze można spróbować – mruknął w odpowiedzi kościany stwór. – Lepsze to niż śmierć tu i teraz. Moglibyśmy znaleźć dla nas inny plan.

Dayenar pokręcił głową.

– Czas jest bez znaczenia, Nephritionie. Nie ma innego planu. Dobrze wiesz, że mamy tylko jedną szansę.

Puste, spowite zielonkawą mgłą oczodoły jego towarzysza przez dłuższą chwilę pozostawały skupione na trawionym przez ciemność nieboskłonie.

– To będzie koniec wszystkiego, wiesz o tym? – powiedział w końcu.

– Mylisz się – zaprzeczył Dayenar. – To będzie koniec jedynie naszych istnień. Przynajmniej w formie, jaką znamy teraz. To brak działania będzie końcem wszystkiego.

Jego towarzysz milczał. Szukanie w nim teraz jakiejkolwiek pewności byłoby daremnym trudem. Czarna powłoka na niebie wciąż łapczywie pożerała dogorywający błękit, jakby był bezbronną przekąską. Smoliste smugi zaczęły spadać na ziemię niczym ulewny deszcz, a powietrze zrobiło się ciężkie. Nephrition uginał się na swoich wcześniej stabilnych łapach, zupełnie jakby ktoś przywiązał mu do szyi kowadło.

– Boję się, Dayenarze – wyszeptał w końcu. – Cholernie się boję.

Kryształowy posłał mu ciepłe spojrzenie.

– Boimy się tego, co nieznane, Nephritionie. Ja też się boję. Jednak dobrze wiem, że musimy to zrobić. Ty też to wiesz.

Mglisty stwór wydał z siebie coś w rodzaju desperackiego śmiechu, stłumionego przez kłęby otaczającej go mgły.

– Dayenarze, ty sukinsynu! Ty i te twoje bzdury.

Ten zawtórował mu śmiechem.

– To jak? – zapytał kościanego towarzysza. – Dotrzymasz ze mną obietnicy?

Zapanowała cisza. Oba stworzenia patrzyły, jak błękitne niebo znika kawałek po kawałku. W oddali zaczęły wirować kruczoczarne skupiska mgły.

– A niech cię Mrok pochłonie, Dayenarze! Zwołam braci, zakończmy to raz na zawsze!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro