III - Śmierć
Gemomancja od zawsze była sztuką tajemną. Wszyscy, którzy nią władają, na całym kontynencie pilnie strzegą arkan swego fachu. Mimo że widziałem na własne oczy, jak pojedynczy gemomanta obraca w proch cały oddział żołnierzy, to moje pojęcie o ich mocy jest raczej nikłe. Gemomancja czerpie jednak swoją siłę z tych samych kamieni, które używane są do zaklinania.
Ren była cała spocona i ciężko dyszała. Gorączkowo próbowała przypomnieć sobie koszmar, który ją obudził.
To był koniec.
Nie potrafiła opisać, jak wyglądał. Po prostu. Widziała koniec. I jednocześnie początek. Nie umiała tego wytłumaczyć.
Usiadła na łóżku, ocierając spływające jej po czole krople potu i poprawiła mały czarny kolczyk, który nosiła w uchu. Wyprostowała się, a twardy stelaż przaśnego łóżka boleśnie wbił się jej w pośladki. Odkąd została archeolożką, życie nie rozpieszczało jej pod względem wygód. Pomieszczenie, w którym mieszkała, wydawało się bardziej komórką niż pełnoprawnym pokojem. Wydrążoną w skale izdebkę oświetlał ciepły blask hebanolitowych pochodni owiniętych nasączonymi tłuszczem szmatami. Płonące sztuczne tkaniny roztaczały po wentylowanym cienkimi kanałami pokoju nieprzyjemny zapach, ale Ren zdążyła do niego przywyknąć. Ostatnio królestwo Laccii oszczędzało drogocenne heliodory, więc takie źródła światła stawały się coraz powszechniejsze. Dziewczyna rozejrzała się po pomieszczeniu. Oprócz łóżka znajdowało się tu niewielkie lustro i żłobiona wymyślnymi wzorami skrzynia z granetyku – sztucznego tworzywa o śliskiej, gładkiej powierzchni, które łączyło w sobie solidność oraz lekkość. Pokój, mimo że niespecjalnie duży, i tak był sporo większy od tych należących do jej współpracowników. Wyjątkowo otrzymała obszerniejszą izbę niż te, które normalnie przysługują nowicjuszom takim jak ona – wszystko przez pewną niewygodną przypadłość. Ren krzywiła się na samą myśl o ciasnych przestrzeniach. Te niemal za każdym razem budziły w niej coś, co od dawna chciała uśpić w najgłębszych odmętach umysłu. Stanowiło to nie lada przeszkodę w zawodzie archeolożki. Ren widziała w nim jednak coś, co budziło w niej fascynację silniejszą niż lęk.
Na przykład ich ostatnie znalezisko. Dla nieobeznanych to tylko kamień, jednak jeśli mu się przyjrzeć, był inny niż wszystkie – idealnie czarny. Do tego stopnia, że wszelkie nierówności można było zauważyć dopiero przyglądając mu się z okiem tuż nad powierzchnią. Wydawał się niezwykły, nienaturalny. I pasjonujący. Wieczorem umieścili go w specjalnym magazynie, by czekał tam na karawanę, która przetransportuje go na badania.
Ściągnęła przepoconą koszulę nocną. Niestety sztuczne włókna z granetyku nie oddychały za dobrze, a nie stać jej było na piekielnie drogie ubrania z bawełny czy lnu. Wstała i obejrzała się w brudnym i nadpękniętym lustrze. W odbiciu zobaczyła młodą kobietę o wątłej budowie ciała. Brązowe włosy opadały jej na plecy kaskadami, a na czole tańczyło kilka niesfornych kosmyków. Twarz miała smukłą, choć delikatnie zaokrągloną, a piegowaty nos nieznacznie zadarty. Piegi. To było coś niespotykanego. Kiedyś podobno powszechne, teraz stanowiły niemal anomalię. Ren skrzywiła się i przeniosła wzrok niżej. Delikatnie dotknęła szyi. Jej dłonie podążyły w dół, mijając wystające obojczyki, w końcu docierając do piersi. Właściwie to tylko jednej – w miejscu drugiej znajdowała się rozległa blizna. Dziewczyna westchnęła i zakryła twarz dłońmi.
Od tamtych wydarzeń minęły już trzy lata, ale wciąż nie umiała sobie z tym poradzić. Nie tyle ze swoim wyglądem, a z tym, co się wydarzyło. Pokręciła głową i wyjęła ze skrzyni ubranie. Na nogi naciągnęła brudne brunatne spodnie, po czym zamocowała zapinaną na paski protezę w miejscu nieobecnej części ciała. Kiedy założyła grubą, białą koszulę o paskudnej, sztucznej fakturze, z zadowoleniem stwierdziła, że udało jej się zamaskować brak połowy biustu. Dzięki iluzji, że wszystko było w porządku, nikt nie zadawał pytań.
Zaczęła upinać włosy, nucąc dawno zasłyszaną melodię, jednak coś wytrąciło ją z równowagi. Zadrżała. Usłyszała krzyki. Rwane, rozpaczliwe krzyki, które zamilkły równie szybko i niespodziewanie, jak się pojawiły. Była niemal pewna tego, co usłyszała. Ręce zatrzęsły się jej jak starcowi, w lustrze mogła dokładnie dostrzec, jak dygocze jej każdy mięsień. Jednocześnie obudziła się w niej ciekawość, zbyt duża, by po prostu się schować. Po cichu zbliżyła się do drzwi pokoju, uchyliła je i nasłuchiwała. Wrzaski musiały dobiegać z drugiego końca korytarza. Tam znajdował się magazyn z czarnym kamieniem. Wychyliła niepewnie głowę, dalej cała się trzęsła. Wiedziała, że to nie był dobry pomysł, ale pokusa spojrzenia była zbyt duża. Jej oczy rozszerzyły się gwałtownie. Drzwi do magazynu stały otwarte na oścież.
Usłyszała kolejny krzyk, wtem ujrzała człowieka, który wybiegł z magazynu na wydrążony w skale korytarz, potykając się o własne nogi. Takie zachowanie zupełnie nie pasowało do jego wyglądu – barczystego bruneta ubranego w srebrzystą szatę, którą przykrywał wypolerowany kirys.
– Stra... – zaczął, jednak nie zdążył dokończyć.
Mężczyznę uderzyła fala nefrytowego blasku, który prześwietlił jego ciało w przedziwny sposób, tak, że Ren mogła przez krótką chwilę dostrzec znajdujący się w nim szkielet. Błysk zniknął tak szybko, jak się pojawił, momentalnie zmieniając odcień skóry ofiary na blady niczym u nieboszczyka. Brunet runął na ziemię w bezruchu, a z ręki wypadł mu błyszczący diament, który potoczył się po korytarzu, odbijając się dźwięcznie od nierównej skalnej podłogi.
Ren uderzyła nagła fala gorąca, poczuła, jak jej kolana się uginają. Chronomanta, potężny mag, który miał czuwać nad bezpieczeństwem ich nowego znaleziska, leżał przed nią martwy.
Nie minęła chwila, a z magazynu wyłoniła się kolejna postać. Okutany w czarną szatę mężczyzna o długich do ramion kruczych włosach, które przysłaniały mu część twarzy, postąpił dwa kroki do przodu. Powoli i niespiesznie przekroczył próg i omiótł wzrokiem korytarz. Jedyne widoczne oko zabłyszczało wyraźnym, nefrytowym światłem, kiedy spojrzał na Ren. Dziewczyna momentalnie zatrzasnęła drzwi. Zaczęła oddychać szybko i nerwowo. Niewiele myśląc, schowała się pod łóżkiem i spróbowała się uspokoić, jednak bezskutecznie. Straciła nad sobą kontrolę. Łapczywie nabierała powietrze. Krótki, rwany oddech sprawił, że świat zaczął wirować.
Uspokój się, powtarzała sobie w głowie, ale ciało nie reagowało.
Kiedy minął pierwszy szok, zorientowała się, że leży w ciasnej przestrzeni pod łóżkiem. Miała wrażenie, że stelaż zbliża się do niej, jakby chciał ją przygnieść. Zrobiło jej się duszno, ale zdecydowała, by pozostać w kryjówce. Wyjęła z kieszeni mały oszlifowany rubin. Kiedyś dostała go w prezencie od matki, jednak wtedy nie podejrzewała, że ten na lata stanie się dla niej kłębowiskiem skrajnych uczuć, lęku i nadziei. Zacisnęła na nim palce. Oddychała płytko i szybko. Cały czas zerkała, czy nieznajomy nie kręci się gdzieś blisko. Kim musiał być ten człowiek, żeby zabić chronomantę? Do tej pory Ren myślała, że ci magowie są niepokonani.
Drzwi otworzyły się, a dziewczyna jęknęła cicho. Mężczyzna wszedł powolnym krokiem do środka. Kręcił się po pokoju, stawiając ciężkie kroki, po czym zatrzymał się tuż obok łóżka. Serce Ren biło jak oszalałe, zacisnęła mocniej dłoń na kamieniu, aż pobielały jej kłykcie. Wierzyła, że to może pomóc. Jak wtedy.
Człowiek w czerni schylił się, a Ren ujrzała jego twarz i upiorne świecące oczy. Wrzasnęła, wysuwając rękę z kamieniem do przodu. W powietrzu zawirowały szkarłatne wiązki magii. Z dłoni dziewczyny buchnął strumień ognia, zalewając potwornym blaskiem twarz mężczyzny. Zadziałało. Czerwone języki zasłoniły oblicze nieznajomego, którego potem mogła już nie rozpoznać. Podtrzymała płomienie przez dobre pół minuty. Przynajmniej tak jej się wydawało, bo straciła poczucie czasu. Zalała się potem, ale nie miała pojęcia, czy to przez strach, czy też piekielne gorąco. Myślała tylko o tym, by przetrwać. Nie zwróciła nawet uwagi, że tajemniczy mężczyzna w ogóle nie reaguje na smagające go płomienie.
Gdy ogień zgasł, Ren uświadomiła sobie z przerażeniem, że nie wyrządził najmniejszej krzywdy nieznajomemu. Otworzyła szeroko oczy i usta, a jej żuchwa zadrżała.
To koniec, pomyślała. Skuliła się i w drgawkach czekała na wyrok.
Mężczyzna wziął głęboki wdech w oparach dymu. Otworzył usta, a Ren chciała krzyknąć.
– Cicho. – Jego głos był pusty. Przycisnął palec do warg.
Ren zdusiła mający wydostać się z jej krtani wrzask i powoli odwróciła się w stronę nieznajomego. Pokiwała głową, nie mogąc niczego pojąć. Jej oczy tępo wpatrywały się w upiorną twarz zielonookiego. Ten człowiek... Kim on był?
– Nie zabiję cię – oświadczył beznamiętnie. – Wydaje mi się, że masz naprawdę wspaniały dar, dziewczyno. I nie mówię wcale o tych płomieniach. Szkoda byłoby go zmarnować.
Wstał, przecierając zasmoloną twarz, jak gdyby nigdy nic.
– Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
Nie, to nie mógł być człowiek, stwierdziła w myślach Ren. Żaden z nich nie byłby w stanie tego przetrwać.
– K... kim jesteś? – wyszeptała drżącym jak szarpnięta struna głosem. Przeklęła się za swoją wścibskość.
Włamywacz nie odpowiedział od razu. Zakołysał się na obcasach wysokich butów, a kąciki jego ust uniosły się nieznacznie.
– Śmiercią – oznajmił.
Potem, nie mówiąc już nic, opuścił pokój i pozostawił skuloną pod łóżkiem dziewczynę samej sobie. Ren nie wiedziała, ile jeszcze czasu spędziła pod stelażem, ale wydawało jej się, że były to niemal lata. Słyszała tylko kolejne krzyki, a z jej twarzy nie znikały łzy przerażenia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro