II - Dowódca
Onyks i heliodor to kamienie wolne, oznacza to, że jako jedyne wywierają efekt nawet wtedy, kiedy nie są elementem zaklęcia albo źródłem mocy gemomanty. Ułożone na ziemi, roztaczają na pewnym obszarze niemożliwą do sforsowania przez cienie barierę. Mogłoby się wydawać, że stanowią całość, wolno stojący onyks nie odpędza cieni bez połączenia z heliodorem, może jedynie je ranić, choć o tej funkcji niemal zapomniano, kiedy wynaleziono zaklinanie. Ponadto, kiedy przedmiot zaklęty jest zarówno onyksem, jak i heliodorem, czarno-biała i żółta smuga łączą się w jedną. Nie znaleziono zastosowania dla owego połączenia, choć podejrzewam, że zjawisko to nie jest zwykłym przypadkiem.
Dwudziestoletni dowódca – to nie zdarzało się zbyt często. Rhyan nie miał wyboru, pozostał ostatnim z oddziału, więc zgodnie z zasadami musiał objąć stanowisko. Wiązało się to z pokaźniejszym żołdem, ale również większą odpowiedzialnością i liczbą obowiązków. Rhyan westchnął, spoglądając na otulający jego tors bandaż z drogiego lnu. Przeżył, ale jego umysł wciąż nie był spokojny. Zdarzało się, że cieniobójcy ginęli z rąk cieni, zawsze traktował to jednak jak nieszczęśliwy wypadek. Pomioty Wszechnocy były dla niego jedynie zagrożeniem, skazą otaczającego go świata, która musiała zostać wypleniona. Do teraz. Upiór, który wyrżnął jego oddział wydawał się jakby... ludzki. Rhyan mógłby przysiąc, że jego działania nie były przypadkowe. On działał świadomie.
Minęły zaledwie trzy dni od wydarzeń na północnym trakcie. Koliber był wojownikiem, nie ministrem, dlatego z rozpaczą zerknął na piętrzącą się stertę dokumentów z papieru hebanolitowego. Sięgnął po pierwszą kartkę i natychmiast przypomniał sobie, jak nieprzyjemną i szorstką fakturę miał ten materiał. Skrzywił się. Podobno wiele lat temu papier wytwarzany z drzew i innych roślin był bardziej powszechny, teraz kosztował jednak naprawdę niemało. Rhyan zerknął na arkusz podbity hrabiowską pieczęcią i przeczytał to, o czym doskonale już wiedział – musiał zająć się kompletowaniem nowego oddziału. Zdawał sobie sprawę, że ciężko będzie znaleźć osobę, która udzieli mu jakichkolwiek wskazówek. Od dziesiątek, a może nawet setek lat nie było sytuacji, w której cały oddział wymagał stworzenia od podstaw, toteż nikt nie przewidział planu na takie okoliczności. Chłopak nie wiedział od czego zacząć, w Hyrie, poza nieżyjącymi już cieniobójcami, nie miał niemal żadnych koneksji czy znajomości, a część mieszkańców podejrzewała go nawet o sabotowanie misji, na której zdarzył się tragiczny wypadek. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, plotki, podobnie jak religie, szybko pozyskiwały ludzi, którzy skłonni byli w nie uwierzyć.
Freeze wytężył umysł, by znaleźć jakiś pomysł. Zwykle wolał działać na własną rękę, jednak w końcu stwierdził, że tym razem będzie potrzebował drobnej pomocy. Osobą, która mogła mu jej udzielić, była Lydhia, zaklinaczka i zarazem jedyna pozostała przy życiu persona w mieście, która potrafiła zamienić z nim więcej niż dwa słowa. Rhyan uśmiechnął się mimowolnie. Nigdy nie rozumiał, dlaczego ta dziewczyna chciała mieć z nim coś wspólnego. Podobno słynął ze swojej raczej nieprzyjaznej i chłodnej natury, toteż nawet ludzie, którzy uważali cieniobójców za bohaterów, nie spoglądali na niego z wielką sympatią. Lydhia była inna, choć może tylko tak mu się wydawało. Tak czy owak, nigdy nie odmówiła mu kieliszka lumifungówki po trudniejszych patrolach, i zaklinała jego broń z największą dokładnością. Miał nadzieję, że nie odmówi mu małej przysługi, mimo iż ostatnimi czasy nieco zaniedbał ich relację przez natłok obowiązków. Westchnął. Lydhia była jego jedyną nadzieją. Z jej usług korzystało wiele osób, a zaklinał u niej nie byle kto, w końcu uchodziła za jedną z najlepszych w swoim fachu na południu kraju. Ale czy ludzie, którzy mieli dość pieniędzy, by zaklinać u Lydhii, mogli być chętni do służby w oddziale cieniobójców? Zwłaszcza po ostatnim wydarzeniu? Cóż, zawsze mógł spróbować jakoś ich przekonać. Bez oddziału trakty w pobliżu Hyrie były zagrożone, a jeśli miasteczko zostałoby odcięte, czekałby je kryzys, a w końcu zagłada. Mieszkańcy mogli sami produkować żywność, ale nie mieli kopalń, a bez heliodorów i onyksów, Hyrie spotkałaby katastrofa. To powinno zmotywować co odważniejszych. No i duże pieniądze, wysoki żołd, rzecz jasna. Rhyan pogładził się po żuchwie. Wiele by dał, żeby zapytać teraz o radę swojego ojca, jednak ten znajdował się na drugim końcu Khigoru. Wedle tradycji każda osoba, która ukończyła szesnaście lat, musiała rozpocząć samodzielne życie, często z dala od rodziny. To sprawiało, że Khigorczycy szybko się uczyli, a także zachowywali tradycję koczowniczego ludu, którym byli przed Wszechnocą. Nie dało się jednak ukryć, że taki model życia często okazywał się brutalny dla rodzinnych więzi. Wybór zawodu pozostawał decyzją każdego Khigorczyka, ale do każdej mieściny trafiali młodzi ludzie o takich predyspozycjach, które aktualnie były w danym miejscu potrzebne. Oczywiście zdarzały się nadmiary i niedobory kandydatów do różnych zawodów, ale system ów działał na tyle dobrze, że przez kilka stuleci w zasadzie nie uległ zmianie. Nowe miejsce zamieszkania każdego młodego Khigorczyka było narzucane przez Lorda Północy na podstawie sprawozdań hrabiów.
Właśnie! Kiedy do Lorda dotrą wieści o krwawej potyczce, z pewnością do Hyrie zawitają młodzi kandydaci na cieniobójców. Rhyan jednak szybko stracił entuzjazm i pokręcił głową. Nie miał tyle czasu. Nie mógł też oprzeć całego oddziału na młodych rekrutach, którzy wymagaliby najpierw podstawowego szkolenia nawet we władaniu mieczem. Musiał mieć kogoś, kto posiada chociaż elementarne umiejętności. Spotkanie z Lydhią wydawało się jedyną szansą na znalezienie kandydatów możliwie szybko.
Nie czekając dłużej, chłopak podniósł się z niewygodnego kamiennego siedziska, uszykował do wyjścia i opuścił lokum. Na zewnątrz nic się nie zmieniło, niebo wciąż było czarne jak smoła, a powietrze gęste i obciążające płuca. Rhyan stał przez chwilę na ulicy, obrzucając spojrzeniem swój przysadzisty dom zbudowany z ciosanych kamieni. Budowla wydawała się solidna i jednocześnie bardzo surowa, a płaski jak płaz miecza dach tylko potęgował to wrażenie. Z niewielkich okien wydobywało się blade światło heliodorowej lampy, które niemrawo odganiało wszechobecny mrok.
Dom Rhyana nie był niczym nadzwyczajnym. Niemal wszystkie budowle w Hyrie wyglądały podobnie, tak samo jak w całym Khigorze. Stawiano na jednolitość i prostotę. Ulice z kocich łbów łączyły regularnie ustawione kamienne budynki w zorganizowaną i przemyślaną całość. Miasteczko zbudowano na planie koła otoczonego przez kapliczki podobne do tych przy traktach. Można było je znaleźć również wewnątrz miasta ustawione tak, by cały jego obszar znajdował się w zasięgu działania niewidocznego ochronnego pola. Rozświetlone niskimi heliodorowymi lampami ulice rozchodziły się we wszystkie strony, przypominając misternie utkaną pajęczą sieć. Hyrie nie miało rynku ani głównego placu, natomiast warsztat Lydhii, do którego Koliber miał zamiar się udać, znajdował się w centralnym punkcie miasteczka będącym spoiwem najważniejszych miejskich dróg. To sprawiało, że więcej osób przechodziło obok warsztatu, czasem doń zaglądając.
Rhyan ruszył brukowaną ulicą na północ, poprawiając swój mundur. Właściwie to bardzo rzadko ubierał się w coś innego. Tym razem założył drugi komplet, pierwszy wymagał co najmniej cerowania. Chłopak odruchowo położył dłoń na głowicy rękojeści przywiązanego do pasa miecza, który jeszcze kilka dni temu należał do Dharyla. Teraz, zgodnie z prawem, przeszedł w ręce nowego dowódcy, ale dla Rhyana był nieco za ciężki. Przydałoby się przy okazji oddać go Lydhii do zaklinania, a że nie lubił chodzić bezbronny nawet przez chwilę, na jego plecach, w rytm stawianych na kocich łbach kroków, kołysało się drugie ostrze.
Po krótkim marszu Rhyan dotarł do skrzyżowania i skręcił w prawo, mijając niewielką plantację lumifungów – grzybów o gęsto rozmieszczonych blaszkach i świecących delikatną niebieską poświatą kapeluszach. Były pożywne i stanowiły główny składnik większości potraw. Pozwalały także wykarmić knurowce, których zagrodę dało się wypatrzeć nieopodal. Potężne, ślepe stworzenia ze spłaszczonymi nosami nawet z dużej odległości robiły na Rhyanie wrażenie. Masywne cielska pokryte sztywną szarą szczeciną, która przechodziła do czerni na garbatym grzbiecie, budziły w chłopaku respekt. Stworzenia nie posiadały oczu, jednak długie szpiczaste uszy nie były jedynie na pokaz, knurowce brylowały jeśli chodzi o słuch, a ich umiejętność echolokacji sprawiała, że zadziwiająco dobrze sprawdzały się w roli wierzchowców. Rhyanowi na ich widok aż zaburczało w brzuchu. Mięso tych zwierząt stanowiło drogi przysmak, choć czasem miał go już po dziurki w nosie. Niestety nic nie wskazywało na to, żeby jego jadłospis rozszerzył się w najbliższym czasie, większość jadalnych roślin wymagała podtrzymywania przez życiomvitomantów, których w Hyrie próżno było szukać, a importowane z Laccii rarytasy czy marchew i pszenica ze środkowego Khigoru pojawiały się w miasteczku dość rzadko. Podobno za czasów, kiedy dzień różnił się od nocy, było inaczej. Ale czy te czasy w ogóle istniały? Od wielu pokoleń nie słyszano, żeby ktokolwiek widział jasne niebo. Czarny jak smoła firmament wydawał się czymś naturalnym i Rhyan nie mógł sobie wyobrazić innego stanu rzeczy. Z drugiej strony, brunatna ziemia zmieniała kolor, kiedy spadał na nią śnieg, więc może tak to kiedyś wyglądało? W jego głowie pojawił się obraz nieba pokrytego białym puchem. Szybko jednak pokręcił głową. Nieboskłon był czymś innym, sklepieniem, nie glebą, na którą coś mogło spaść.
Przypominając sobie o śniegu, Rhyan chętnie pobłogosławiłby skrzydlatych bogów, gdyby w nich wierzył, że Hyrie leżało na południu Khigoru i biała pierzyna nie zalegała tu przez cały rok. Teraz brązowa gleba była od niej wolna.
Chłopak stanął w końcu przed drzwiami warsztatu. Kamienny budynek wyglądał podobnie jak większość innych w mieścinie. Niski sześcienny, jakby wyrąbany topornie w skale, stał pomiędzy gmachem ratusza a miejskim bankiem. Wyróżniał go znak cechu wyryty nad drzwiami – miecz na tle oszlifowanego klejnotu. Taki symbol posiadały jedynie dwa budynki w Hyrie. Koliber zerknął jeszcze na ratusz. Ten górował nad otoczeniem. Jego gmach był niemal dwukrotnie wyższy niż warsztat, a przykryto go jedynym w Hyrie spadzistym dachem wyłożonym dachówką. Wielki zegar na frontowej ścianie przypominał o upływie czasu, który bez niego byłby ciężki do oszacowania.
Rhyan pchnął drzwi warsztatu wykonane z materiału nieudolnie imitującego kosztowne drewno – hebanolitu. Jego oczom ukazało się znajome, rozświetlone heliodorami wnętrze, obszerne i pozbawione zbędnych ozdób. Na ścianach, w solidnych stalowych uchwytach, wisiały najróżniejsze dobra. Wzrok Rhyana szybko przykuły miecze i inny rynsztunek bojowy, ale kątem oka chłopak zauważył też sprzęty domowe, a nawet komplet szachów. Przedmioty były zaklęte albo dopiero na zaklęcie czekały. Wielu bogatych Khigorczyków przybywało do Hyrie, by skorzystać z usług Lydhii, stąd ściany wydawały się uginać od wiszących na nich dóbr. Dziewczyna miała talent do zaklinania. W prawym narożniku pomieszczenia stała masywna kamienna lada, za którą znajdowały się ciężkie podwoje prowadzące do kuźni zaklęć.
Po kilku chwilach drzwi otworzyły się, a oczom Rhyana ukazała się młoda, szczupła dziewczyna o czarnych włosach przyciętych ponad ramionami, okrągłej twarzy i bladej, niemal papierowej cerze, charakterystycznej dla Khigorczyków. Miała na sobie luźną koszulę, zapinaną na guziki, wetkniętą w obcisłe, nieco znoszone czarne spodnie, które przyciągnęły wzrok Rhyana. W przeciwieństwie do drogiej lnianej koszuli, te wykonano z tańszych sztucznych włókien, masowo produkowanych w fabrykach, ale zdaniem Kolibra bardzo dobrze na Lydhii leżały. Dziewczyna nie była może najpiękniejszą kobietą w Hyrie, ale kłamstwem byłoby stwierdzenie, że należała do brzydkich. Z pewnością było w jej twarzy coś urokliwego. Coś, co sprawiało, że Rhyan złapał się na tym, iż patrzył na nią dłużej, niż powinien.
– Kolejny miecz? – zapytała, unosząc brew.
Zawsze gotowa do pracy, pomyślał Rhyan. Nigdy nie przestawał być pod wrażeniem tego, że dziewczyna w jego wieku już stała się jedną z lepszych w swoim fachu, a jako czeladnik uczyła się jedynie półtora roku.
– Coś w tym rodzaju. – Odwrócił wzrok, kiedy zorientował się, że wciąż się jej przygląda. – Ale to przy okazji.
– Nie wierzę. – Skrzyżowała ręce na piersi. – Fanatyk mieczy przychodzi zakląć oręż „przy okazji"? Czyżby naszło cię na zbroję?
– Nie potrzebuję zbroi – mruknął Rhyan.
– Jasne, zapomniałam, jesteś nieśmiertelny. – Przewróciła oczami. – Miałeś szczęście, że w ogóle przeżyłeś.
Koliber skrzywił się.
– Czyli już słyszałaś?
– Całe Hyrie o tym huczy i to od kilku dni, ciężko się nie dowiedzieć – wycedziła przez zęby. – Choć przyznam, że liczyłam na to, że powiesz mi to osobiście.
– Miałem ostatnio sporo na głowie.
– No tak, obowiązki dowódcy – powiedziała Lydhia z przekąsem. – W końcu będziesz mógł działać wyłącznie na swoich zasadach, tak jak zawsze chciałeś.
– Wystarczy – stwierdził chłodno Rhyan. Nie chciał tego słuchać.
Dziewczyna spochmurniała i uciekła wzrokiem w kąt pomieszczenia.
– Dobrze, zapomnij, jestem dziś jakaś nerwowa.
– Nie da się ukryć. – Chłopak zmrużył oczy.
Zapanowała głucha cisza. Rhyan i Lydhia spoglądali na siebie w milczeniu, czekając, aż któreś w końcu się odezwie. Koliber nie wiedział, jak długo to trwało, ale w pewnym momencie zaczęło mu się wydawać, że odkąd przekroczył próg warsztatu, minęły całe wieki. Otworzył usta, by przerwać ciszę, jednak nie zdążył powiedzieć ani słowa.
– To z czym przychodzisz? – uprzedziła go Lydhia.
– W zasadzie to przyszedłem prosić o przysługę.
Zaklinaczka zamrugała. Przez chwilę wpatrywała się w Rhyana z niedowierzaniem, po czym uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– Ty? O przysługę? – zaśmiała się w głos, a napięcie, które wcześniej wisiało w powietrzu, momentalnie uleciało. – Nie sądziłam, że tego dożyję.
– Tylko ten jeden raz – burknął.
Lydhia westchnęła.
– Chyba nigdy się nie zmienisz, co Rhyan?
– Pewnie nie – skwitował.
– Dobrze, mów o co chodzi. – Oparła łokieć na ladzie, a następnie wsparła głowę na dłoni, z satysfakcją czekając na prośbę Rhyana.
– Pewnie się domyślasz – zaczął. – Muszę stworzyć nowy oddział. Chcę wyszkolić elitarną jednostkę. Wiesz, naprawdę elitarną. Nie mogę polegać na młodzikach. Nawet jeśli zjawią się szybko, ich wyszkolenie zajmie wieki.
– Chyba że okażą się niepokonanymi wybrańcami jak Rhyan Freeze. – Zaklinaczka mrugnęła złośliwie.
Koliber uśmiechnął się mimowolnie. Nie wiedział, czy to był komplement, czy może obelga, ale mimo że Lydhię podejrzewał jedynie o to drugie, zdołała go rozbawić.
– Nawet jeśli, to nie wystarczy. Potrzeba mi kogoś doświadczonego. Nie mówię o biegłości w fachu cieniobójcy, ale o pojęciu o walce w ogóle. Potrzebuję twojej pomocy, wiesz, że prawie nikogo bliżej tu nie znam, a ludzie, którzy oddają broń do zaklinania, z reguły nie robią tego, by potem wisiała na ścianie.
Lydhia zamyśliła się.
– Czyli szukasz wojowników, którzy przy okazji chętnie zaciągnęliby się w szeregi cieniobójców? Pewnie zdajesz sobie sprawę, jak ciężko jest znaleźć takich ludzi wśród tych na tyle majętnych, by regularnie zaklinać broń?
– Zdaję, ale gdybyś kogoś takiego znała... Cóż, będę twoim dłużnikiem.
– Zaciągasz dług u Lydhii Snow, Rhyan. To będzie cię kosztować co najmniej kilka kieliszków lumifungówki. – Wyszczerzyła zęby. – Wydaje mi się, że mam kilku kandydatów, którzy mogliby cię zainteresować. – Wyciągnęła spod lady chropowatą kartkę, która z pewnością nie była z prawdziwego papieru, atrament i słomkę do pisania.
Zaczęła notować. Rhyan w tym czasie sięgnął do pasa i obnażył miecz byłego dowódcy, a w powietrzu zawirowały kolorowe smugi. Kiedy wtopiły się w ostrze, chłopak niemal ceremonialnie odłożył broń na ladę.
– Ma być szafir, prawda? – mruknęła Lydhia, nie odrywając wzroku od kartki.
– Jak ty mnie dobrze znasz.
Dziewczyna skończyła pisać i odłożyła słomkę. Zerknęła na ostrze i zamrugała.
– To miecz Dharyla, prawda? Jesteś pewny? To będzie trzecie zaklęcie.
– Stal z Urman-Aradu. Wytrzyma – zapewnił Koliber.
– Postaram się – powiedziała z dozą niepewności, bo nie było gwarancji na to, że nawet tak dobry metal przetrwa obciążenie trzecim zaklęciem. – Ale będzie cię to słono kosztować.
– Ile? – rzucił Rhyan, choć zdawał sobie sprawę z wartości tak trudnego zlecenia.
– Dla ciebie może być „dziękuję za pomoc, moja droga Lydhio", choć nie wiem, czy zdołasz się wypłacić przy tak wygórowanej cenie.
Freeze zamrugał i początkowo skwasił minę, ale darmowe zaklinanie nie chodziło piechotą.
– Dziękuję za pomoc, moja droga Lydhio – wykrztusił z siebie, a zaklinaczka uśmiechnęła się triumfalnie. – A co do mojego długu – mruknął, chwytając listę od Lydhii i wciskając ją za pas – co powiesz na lumifungówkę w Lodowym Szponie, kiedy już się ze wszystkim uporam?
– Na pewno? – Lydhia podparła dłoń na biodrze. – Tam mają najmocniejszą. Ostatnim razem musiałam cię odprowadzać do domu.
– Przyjmuję to za „tak".
Dziewczyna wyszczerzyła się w odpowiedzi i odgarnęła za ucho spadający jej na policzek kosmyk włosów.
– Niech kamień cię strzeże! – rzucił Rhyan, powoli kierując się do wyjścia.
– A serce prowadzi – dokończyła khigorskie pożegnanie Lydhia.
Chłopak pomaszerował w stronę drzwi i chwycił za zimną klamkę.
– Rhyan! – rzuciła niespodziewanie dziewczyna.
Koliber odwrócił wzrok w jej stronę. Szare oczy zaklinaczki wpatrywały się w niego z dziwnym wyrazem. Nie wiedział, czy widzi w nich troskę, czy może coś innego. Z pewnością były natomiast urzekające. Na swój sposób.
– Po mieście krążą różne plotki o twojej misji. Uważaj na siebie – szepnęła dziewczyna.
Rhyan uśmiechnął się ponuro i wyszedł w rozproszony heliodorami mrok.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro