Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I. Cienie Stormu


Jyne lawirowała między stołami z tacą pełną kielichów. Kilka razy niemal potknęła się o wystające spod ław nogi. Goście jak na złość najchętniej rozkładali je na samym przejściu. Gdyby nie musiała utrzymywać znudzonego spojrzenia, pewnie wywracałaby oczami lub syczała na każdą możliwą przeszkodę.

Nie był to pierwszy raz, gdy udawała kogoś, kim nie była. Fakt podszywania się pod jedną z licznych tu dam do towarzystwa, nie robił już na niej szczególnego wrażenia. Mimo to, jak zwykle była nerwowa i niepotrzebnie odpływała myślami. Wciąż musiała przekierowywać swoje skupienie na wnękę pełną kupców. Każdy z nich obrzydzał dziewczynę. Niektórzy byli młodzi, inni starzy. Widziała, jak bardzo się od siebie różnią. Jedynym, co łączyło mężczyzn, były pieniądze oraz głupota, która ich tu przywiodła.

Karty zostały rzucone na stół i nie było odwrotu.

Omiotła spojrzeniem każdego z rywali jej klienta. Widząc ze swojej pozycji awersy jego przeciwników, musiała dać znak. Przygryzła wargę i strzepnęła niewidzialny pyłek z ramienia. To ustalony ruch, który informował o tym, jakich ma się podjąć działań. Później przeszła przez duszną i przytłaczającą salę, by poczęstować ową grupę winem. Panował tam półmrok i taki tłok, że ledwo się przecisnęła. Mimo to wiedziała, że wszystko jest pod ścisłą kontrolą pracowników. Strażnicy z czerwonymi liberiami zostali rozmieszczeni w strategicznych miejscach i było ich zadziwiająco dużo zważając na to obdarte z praw miejsce.

Jeden mały błąd i mogła pożegnać się życiem.

Nie żałuj martwych
Żałuj żywych

Na uspokojenie zaczęła powtarzać nakazy. Tylko te zasady miały wartość w miejscu, gdzie przyszło jej żyć. Nie kodeks moralny, nie prawny. To, co wyznawała, trwało jako coś więcej — sposób na przetrwanie.

Nie żałuj obcych
Żałuj bliskich

Wymieniła w myślach, przypominając sobie, dlaczego to robi.

Wczuwając się w rolę, posłała kokieteryjny uśmiech jednemu z gości. W końcu udawała damę lekkich obyczajów. Przeniosła spojrzenie na stojącego nieopodal służącego, przyglądał się jej, jakby coś podejrzewał. Zignorowała to i ciągnęła plan dalej. Starała się utrzymywać spokój ducha. Przez cały czas obmyślała strategie gry. Na znak zadarła szkarłatną suknię, jakby była bliska potknięcia się w jej fałdach.

Już dawno wymyśliła system przekazywania informacji poprzez niby to nic nieznaczące ruchy. Gracz, któremu sprzyjała, wykorzystał taktyczną zasadę, do której rozkazała się zastosować. Jeden z przeciwników w odpowiedzi na jego ruch starał się ukryć swoją dezorientacje. Zauważyła, jak niektórzy obecni stukali nerwowo palcami o stół, inni mrugali, kilkukrotnie tracąc na chwilę pojęcie, co się właśnie wydarzyło. Kochała to.

Tym jednym ruchem uknuła całą grę.

Nie żałuj kłamstw
Moralność to luksus

Przysiadła na jednej z ław nieopodal, opierając się o mahoniowy stół. To była kantyna, taka jak inne — wszystko skąpane w przepychu. Jakby tego było mało, krążyło tam tam pełno zapatrzonych w siebie bogaczy, pruderyjnych służących i spisków, które nie jednego przyprawiłyby o zawrót głowy. Praktykowana tutaj gra karciana była w Echo Południowym traktowana bardzo poważnie. Niektórzy nie potrafili bez niej żyć. Trójkolec, bo tak się nazywała, opierał się w głównej mierze na strategii tak, jak zresztą wiele innych gier karcianych. Posiadał niezliczoną ilość możliwości i kombinacji, których wykonanie zależało od tego, jak bardzo w przód planował gracz.

W zamyśleniu dała kolejny znak. Było nim przypadkowe wylanie wina. Udawała zakłopotaną, gdy jeden z nieznajomych zaczął ją za to piorunować wzrokiem. Gdy odeszła do innego punktu obserwacyjnego, zauważyła, jak kilku wychodzących gości zmierzyło ją powłóczystymi spojrzeniami. Gardziła nimi. Gardziła tym wszystkim. Musiała zdławić w sobie odrazę i odpowiedzieć tym samym.

Wróciła do liczenia kart znajdujących się na stole.

— Kim pani jest?

Usłyszała zza siebie. Ze spokojem zwróciła swe spojrzenie ku służącemu, który gapił się dłużej, niż było to konieczne. Z zewnątrz była taka, jak zawsze podczas wykonywania roboty. Wewnątrz za to trzęsła się ze strachu, że ktoś ją nakrył. Spróbowała swojego teatrzyku z nadzieją, że załatwi to sprawę.

— Nie rozumiem — odpowiedziała nerwowo. Nieśmiały głos opanowany miała niemal do perfekcji. Była tylko niewinną dziewczyną, która znalazła się w złym miejscu; tak sobie wmawiała.

— Pamiętam twarze. Ta zdaje mi się nieznajoma. — Uniósł brew, po czym poprawił czerwony kaftan.

— Jestem nowa, dziś rano miałam rozmowę z Koi Etda Rahelem — oznajmiła, zakładając kosmyk za ucho, niby nerwowo. Wiedziała, że ta informacja ułatwi wszystko. Tajemnicą bowiem było to, kto prowadzi kantynę. Wiedzieli to tylko pracownicy. Wyciągnęła ową informację szantażem, przygotowując się do zadania. Nie było łatwo, ale z pewnością warto. Jak zawsze zresztą.

Nieznajomy zamrugał kilka razy i uśmiechnął się na siłę, jakby chciał załagodzić sytuację. Zauważyła, jak trzęsły mu się dłonie.

— Wybacz — odpowiedział cicho, po czym odszedł na swoje stanowisko.

Poczuła ulgę, zważając na grę, której należało niepostrzeżenie pilnować. Na wypadek rozejrzała się, czy ktoś jeszcze ją obserwował. Jednakże w żadnej z innych loży nie znalazła nikogo zainteresowanego. Poza nimi zresztą tak samo. Mogła odetchnąć i zająć się swoim.

Mężczyzna, który ją wynajął, patrzył teraz na swoich przeciwników z niewiarygodną wyższością. Wiedziała, że gdyby wyszła z kantyny, ten człowiek nie miałby najmniejszej szansy na wygraną. Ludzie tacy jak on nie potrafili ponosić porażek. Jyne była tu właśnie dlatego, musiała podbudowywać ego każdego pojedynczego hazardzisty.

Dała mu kolejny znak. Poczuła następną nieistotną zaczepkę ze strony innych gości. Jakiś staruch w pasiastej kamizelce pociągnął ją za rąbek sukni. Zignorowała to i zerknęła na klienta porozumiewawczo. On już planował scenariusze reakcji przeciwników na jego wygraną. Tej nocy byli w końcu wspólnikami, czekał na kolejne polecenie. Wydała je. Jednak w chwili, gdy zrozumiała zbliżający się koniec, język spojrzeń musiał zostać przerwany.

Właśnie wtedy wydała ostatnią podpowiedź. Odgarnęła długie brązowe włosy i zatrzepotała rzęsami. Kupiec się roześmiał, myśląc, że wygraną ma w kieszeni. Ona tymczasem wyciągnęła spod stołu czarny płaszcz i zarzuciła go sobie na ramiona. Po szczelnym ukryciu się pod kapturem podwinęła szkarłatną suknię. To był czas, by rozpłynąć się w ciemności. Spokojnym krokiem i finezją ominęła każdego z wykrytych przez siebie strażników.

Po chwili już zamykały się za nią dwuskrzydłowe drzwi. Towarzyszył im dźwięk pięści, które grzmotnęły o stół. Trzask zagłuszył kłótnię. Nie było sensu oglądać się za siebie. Na każdej z twarzy tych głupców zawsze malowała się dezorientacja.

Natychmiast poczuła, jak smagnął ją chłodny powiew wiatru. Musiała owinąć się szczelniej. Później zaczęła kroczyć alejką prosto do kolejnego przystanku tej niefortunnej dla jej ofiar nocy. Umowa, którą zawiązała z kupcem, miała miejsce. Problem w tym, jak to z takimi szumowinami jak ona bywa, że władzę ma ten, kto zapłaci więcej. Tak więc dopilnowała, by doświadczył sromotnej klęski.

Nikt nigdy nie wiedział, skąd się właściwie brała i gdzie znikała. Wielkość miasta i poziom zaludnienia zapewniały jej część bezpieczeństwa. To jak szukanie igły w stogu siana. Jedna mała karciana oszustka o renomie spośród dziesiątek podszywających się pod nią fałszywców.

Krążyły jedynie tu i tam plotki o niezwykłej graczce. Wielu sobie nawzajem płaciło, aby poznać jej fałszywą tożsamość lub zdobyć jakikolwiek kontakt. Długo pracowała na swoją opinię, na osiągnięcie więcej. Nawet bycie kobietą nie przeszkodziło jej w staniu się legendą. Nie miały one prawa grać, ale Jyne była ponad nimi.

"Możesz być ponad wszystkimi"

Dziewczyna zacisnęła dłonie w pięści. Właśnie to powtarzała jej matka. I owszem, ona w ostateczności wyrosła ponad wszystkich. Nawet ponad odpowiedzialność i powiernictwo. Jyne marzyła, by kiedyś dopaść tę kobietę.

Ruszyła skąpaną w mroku alejką prosto do następnego celu. Ta noc jeszcze się nie skończyła. I choć Echo Południowe było zamożnym rejonem miasta, to nawet tutaj nocą było niebezpiecznie. W czarnym kapturze wtopiła się w atramentową ciemność i niezauważona zniknęła niepożądanym obserwatorom. Tak przynajmniej myślała.

Nie musiała długo iść, bo miejsca spotkania dobierała starannie. Podążyła bulwarami nad rzeką i po krótkim czasie dotarła pod wysoki groteskowy budynek. Weszła tylnym wejściem, jak to miała w zwyczaju. Domy publiczne w Echo miały to do siebie, że każdy pachniał inaczej. I praktycznie zawsze dziewczyna miała ochotę wymiotować po powrocie. Wchodząc, rozejrzała się i przyłożyła dłoń do uda. Miała tam sztylet na wszelki wypadek. Gdy poczuła chłód ostrza, poczuła się znacznie lepiej.

Kurtyzana stojąca pod ścianą z kielichem wina zmierzyła ją skonsternowanym spojrzeniem i wyszczerzyła się kokieteryjnie. Była zupełnie naga, ale to nie była nowość.

— Nowa? — mruknęła, jednak odpowiedzi się nie doczekała. Jyne zniknęła za rogiem i wspięła się po marmurowych schodach.

Tak jak się spodziewała, wnętrze pachniało równie nieprzyjemnie, co speluna. Pełno kadzideł i świec, czyli nieodłączna część tego rodzaju lokacji.

Gdy dotarła na górę, od razu znalazła odpowiednią parę drzwi. Za nimi czekała zapłata. Zdusiła w sobie strach, przed nawet nie wiedziała czym. Raz jeszcze upewniła się o sztylecie na udzie i stopą sprawdziła, czy ma drugi w bucie. Po tym weszła bez pukania.

Pomieszczenie było luksusowe i rozświetlone wieloma świecami. Jyne zamknęła za sobą i stanęła spięta i milcząca.

— Myślisz, że po tej przegranej zaprzestanie gry? — Tymi słowami przywitała ją żona człowieka, którego oszukała. Siedziała wyprostowana jak struna na czerwonej aksamitnej kanapie z filiżanką herbaty w dłoni. Jej blond włosy zostały upięte w ciasny kok i można uznać, że niczym się nie różniła od reszty zadufanych w sobie żon kupców. Była dostojna i patrzyła z góry tak, jak one wszystkie.

— Nie szukam dłuższej współpracy, żyje w nadziei, że nie będzie pani potrzebowała zatrudniać nikogo więcej, Koi Dame. — Skłoniła się nisko. Gdyby tego nie zrobiła, bez problemu mogliby obciąć jej język Żywą Stalą. Tutaj, w Taured różnice w stanie społecznym traktowali bardzo konsekwentnie i brutalnie.

— Och, to okropne! Przepuszczać tyle pieniędzy na jakąś głupią grę! — Zbulwersowała się, gestykulując przy tym rękami. Jyne dostrzegła brzęczące na nich przyozdobione różnymi kamieniami bransolety. Chciała dostać pieniądze i jak najszybciej się stamtąd wynieść.

— Może powinna pani przekierować jego uwagę na coś innego? — zaproponowała z nadzieją, że to załatwi sprawę. — Na przykład na umocnienie statusu społecznego lub wiarę? — Uniosła brwi. Wiara mogła być dla wyżej urodzonych odpowiedzią na wszystko.

Nie wiesz, czy kogoś kochasz?
Kochaj króla.

Nie masz po co żyć?
Pamiętaj o Świętych.

Myślisz, że nie masz już nic?
Przecież masz wiarę.

Kobieta spojrzała na nią z mieszaniną dezaprobaty i zdziwienia.

— Co takie dziewczę jak ty może wiedzieć o statusie społecznym? — Na to pytanie Jyne już nie zareagowała.

W odpowiedzi na niekomfortową ciszę drobna szlachcianka wygramoliła ze swojego płaszcza zwitek papierów. Przeliczyła je i wyciągnęła tyle, na ile się umówiły. Jednak zawahała się na chwile. Po tym wyciągnęła więcej banknotów i wcisnęła je do dłoni oszustki.

— Polecę cię w razie, gdyby któraś z innych żon kupców potrzebowała pomocy — oznajmiła, utrzymując dystans. Jyne zrozumiała to jako odprawę. Ścisnęła w dłoni pieniądze i wyszła, znikając niczym cień.

Ponownie wróciła na zasypane żwirem alejki Echa Południowego. Miejsce, do którego zamierzała się udać, nie było jednak tak przyjazne, jak to. Z czasem budynki stawały się węższe, bardziej strzeliste i brzydsze. Uliczki pełne bezdomnych i złodziei zajeżdżały zgnilizną. Nie zdziwiłaby się, gdyby gdzieś rozkładało się ciało. Wszystko okrywał szary, duszący dym, unoszący się z licznych kominów. Jednak jej wędrówka jeszcze nie dobiegła końca.

Dzielnica, w której się znajdowała nosiła nazwę "Storm". To było najbardziej brudne, przeludnione i niebezpieczne miejsce w całym mieście, a może nawet w kraju. Zależy czy wierzyć w bajki o Księżylesie. Zamiast iść bokiem, jak zwykle podążała samym środkiem ulicy. Czuła się bezpieczniej, wiedząc, że może zostać przejechana przez powóz, niż jakby miał ją zaciągnąć na róg jakiś oprych. I choć była noc, to ludzi jak zwykle było nad wyraz pełno.

— Dokąd idziesz, ślicznotko? — Złapała ją za ramię starsza kobieta. Jyne przyzwyczajona wyrwała się i poszła dalej. Nie warto było wdawać się w rozmowy. W sukni służącej jedynie zwracała na siebie więcej uwagi.

Z czasem minęła najbardziej zaludnione miejsca w całym Stormie i dotarła na obrzeża. Mogłoby się zdawać, że było bezpieczniej. Chciałaby w to wierzyć. Jednak cisza panowała dlatego, iż nikt nie chciał tu mieszkać. Widziała w oddali niemożliwie wysoką, grubą ścianę muru i zdawała sobie sprawę, że jest on niczym w konfrontacji z tym, co czekało po drugiej stronie. Czasami miała wręcz wrażenie, że Cienie skrobią tu po ścianach budynków, przyglądają się naiwniakom, którzy się tutaj zapuszczają. Przeszedł ją dreszcz.

Przez myśl o tym wrażeniu poczuła jakby ktoś ją obserwował. Zamarła.

Automatycznie przyspieszyła chód i trzymała rękę blisko sztyletu. Jej kroki zaczęły odbijać się echem przez okalającą pustkowie ciszę. Ścieżki między budynkami robiły się coraz węższe. W żadnym z okien nie widać było choćby promyku światła. Żadnej nadziei.

Nie był to pierwszy raz, gdy znalazła się w takiej sytuacji. Nigdy przedtem jednak nie odczuwała tak zatrważającej grozy. Wszystko dlatego, że coś mignęło jej na jednym z balkonów łączących budynki. Żadne z nich nigdy nie podeszło bliżej niż to.

Później wszystko zadziało się zadziwiająco szybko. Poczuła przeszywający całe jej ciało chłód. Następny był uścisk na ramieniu. Zareagowała błyskawicznie, tak jak była uczona. Wykonała obrót wyciągając nóż i przycisnęła napastnika do ściany jednej z budowli. Posypał się pył, ale żadne z nich nie mrugnęło.

— Czego chcesz? — syknęła w mrok. I była to dosłowna niezachwiana ciemność, która samym swoim widokiem przytłaczała dziewczynę.

Wokół lodowatego ciała unosiły się smugi czarnego dymu, który mówił tylko jedno — zginiesz. Gdy opadł, dojrzała mroźne, nienaturalnie jasne tęczówki, które się w nią wlepiły. Niczym posąg stało przed nią coś wiele gorszego od śmierci — jej wysłannik. Kolana niemal się pod nią ugięły, a ręka, którą dociskała nóż do gardła Cienia, zaczęła dziwnie drżeć.

Żelazny sztylet, czyli jedyny środek obrony, jaki posiadała, był dla niego niczym. Po prostu nie dało się zranić takiej istoty bronią martwą. Tak więc dawała ona dziewczynie jedynie lekką ułudę kontroli, która została natychmiast rozwiana.

Na pięknej twarzy, sprawiającej wrażenie wyciosanej z marmuru, pojawił się szeroki, przyprawiający o dreszcze uśmiech. Jyne zacisnęła palce na rękojeści i powstrzymała łzy. Głucha cisza opustoszałych ulic jedynie budowała napięcie wobec oblicza jej bliskiej śmierci.

— Zabierz swoje marne ostrze, mizeroto — odpowiedział jej cichym, lecz pogodnym tonem. Głos istoty zdawał się odbijać echem w jej myślach jeszcze przez kilka sekund. Coś ją dziwnie tknęło w środku. Wiedziała jednak, że to zaledwie łudzenie. Cienie wabiły ludzi poza miasto, udając jednych z nich. Potrafili w specyficzny sposób wpływać na myślenie. Ten jednak był czymś więcej niż zwykłym Cieniem. Niewiele z nich posiadać mogło trwałą i możliwą w dotyku ludzką postać. Ta ułuda była przerażająco realistyczna. Piękna, przenikliwa i makabryczna w jednym.

Fakt, że poczuła wtedy uścisk, utwierdził ją w tym, iż nie jest to zwykła mgiełka, która udając człowieka, chce go omamić.

Wpatrywała się hardo w jasne tęczówki, choć przerażały ją tak bardzo, że miała ochotę się skulić i czekać na swój koniec.

— Mogę dać ci lepszą ofiarę od siebie — palnęła. Może dzięki zatargom zyskałaby na czasie. Tylko co z czasem, jeśli było przy niej to coś?

— Lepiej zdradź mi swoje imię, urocza człeczyno. — Przy słowie „urocza" dało się wyczuć osobliwą ironię.

Znała siebie, była ostrożna, bo tego nauczyło ją życie. Przez niecałą minutę milczenia wyciągnęła wnioski. Nie wiedząc czemu, poczuła przez to odrobinę pewności. Wciąż łapiąc szybkie i płytkie oddechy musiała zdobyć się na odpowiedź. Była niczym drobny ptaszek uwikłany w zasadzkę kota.

— Myślę, że już je znasz — mówiąc, zmierzyła go wzrokiem i dodała z napięciem — Cieniu.

— Jyne Dahami, jak mniemam. — Po tych słowach z niezwykłą finezją złapał ją za rękę i niczym w tańcu obrócił, by to ona znalazła się pod ścianą. Ciemne smugi zafalowały dookoła. Dziewczyna zamiast się instynktownie wyrywać, była sztywna jak trup. — To nie czas na krzywdy. — Przyłożył jej palec do ust, choć nie zamierzała krzyczeć. Nie było sensu.

Miała inny plan — szybki i ryzykowny. Gdy zrozumiał, że jest zbyt sparaliżowana odsunął się. Do twarzy wciąż przyklejony miał lodowaty uśmiech.

— Nie rozumiem — sprowokowała go do mówienia.

Niech się na tym skupi.

— Mam jedynie obowiązek przekazać, iż zainteresowałaś... kogoś — oznajmił, strzepując pyłek z czarnej jak noc szaty. Zobaczywszy jej wcześniejszy paraliż nie spodziewał się, że w jednej chwili będzie przed nim stała, a w drugiej złapie się wystającej framugi. Chwyciwszy ją odepchnęła się od ściany, by kopnąć go w brzuch.

Jednak to było na nic. Nie poruszyło go to. Złapał ją za nogę i nie puszczając, powiedział:

— Jutro po ciebie wrócę. Otrzymałaś ciekawe zlecenie, śmiertelniczko.

Jego lodowate dłonie przestały blokować jej ruchy i upadła na ziemię. Po tym wszystkim, gdy odszedł, wciąż siedziała pod ścianą. Rozmasowując dłoń wpatrywała się z przestrachem w przestrzeń przed sobą. Czego chciały od niej Cienie?

Ulgę poczuła dopiero, gdy cała rozdygotana weszła do swojej kryjówki. Nieco rozpadający się budynek cały był opustoszały. Jej rodzina jako jedyna w nim pozostała. Weszła na górę, otrzepując brudne od pomyj buciory, i zastała w wejściu swojego młodszego brata.

— Myślałem, że nie wrócisz — powiedział, strzelając nerwowo z palców.

— Tammy — westchnęła i zmierzwiła jego brązowe włosy, mijając go. — Przecież wiesz, że zawsze wracam. — Uśmiechnęła się pokrzepiająco, choć przed oczami wciąż miała widok, który sprawiał, że chłód nie chciał opuścić jej ciała. Już dawno opanowała technikę ukrywania stresu. Chcąc zająć myśli, chwyciła lekko obity kubek z zamiarem zrobienia jakiegoś mocnego naparu na sen.

— Ojciec jeszcze nie wrócił. — Na te słowa przerwała robienie czegokolwiek i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Już zrobiła kilka kroków ku wyjściu, gdy drzwi otworzyły się szeroko.

— Szukają cię — warknął kilka sekund po tym, jak został wspomniany. Jyne spojrzała z dozą niepewności na swojego ojca. Na twarzy wciąż miał ślady brudu, a jego płaszcz był nieco podarty. — Wieści o oszustce z dzielnicy kupieckiej szybko się roznoszą — dodał, zatrzaskując za sobą drzwi. Zrobił gwałtownie kilka kroków do przodu.

— Byłam ostrożna — syknęła i odepchnęła Tama na bok, dając znak, aby się oddalił.

— Ty głupia dziewucho! Nie wrócisz tam więcej! — wrzasnął, przerywając chwilową niekomfortową ciszę. — Tamon pójdzie pracować do kopalni, a ty ograniczysz się do służby u Koi Dame Otylli! — dodał furiacko. Jyne słysząc to, instynktownie zrobiła krok do tyłu, wzdrygnęła się.

Tammy jeszcze się uczył, nie mogła pozwolić, by skończył jak ich ojciec. Sama, pracując u tamtej starej baby, nie zarobi wystarczająco. Mogłaby mu to powiedzieć, ale on już wiedział. Poza tym bałaby się.

Sprowadzisz na nas nieszczęście — powtarzał zawsze, gdy coś się jej udawało.

Mogłaby powiedzieć teraz wiele. Jak za każdym razem, gdy dostawał napadów szału — tych mocniejszych, jak i słabszych. Nie, nie mogła. Jej ojciec po raz pierwszy miał rację. To, co ją zaatakowało tej nocy, oznaczało śmierć. Wszystkie Cienie zawsze niosły koniec. Zawsze. Tak więc po prostu stała w milczeniu i słuchała dalszych wrzasków, marząc jedynie, by Tam się nie przejął. Był ostatnim promykiem dobra w jej życiu.

Jedynym, co zrobiła po tym wszystkim, było wspięcie się cichutko po schodach na górę. Później przeszła ciemnym, zaniedbanym korytarzem prosto ku czarnej zasłonie, za którą znajdował się jego pokój.

W półmroku dostrzegła zaledwie ciemną plamę na skrzypiącym materacu. Trzynastolatek trzymał głowę pod poduszką. Przyzwyczajona podeszła i przysiadła obok, oparłszy głowę o ścianę. Posypało się trochę tynku, ale nikogo to nie zainteresowało. Tu bez przerwy coś się sypało.

— On ma rację, Jyne — szepnął, podnosząc się lekko, ale nie pozwoliła mu mówić dalej.

— Przestań — sapnęła. — Teraz zabraniam mówić mu cokolwiek. Nie pozwolę ci nie ukończyć szkoły. — Taka była prawda. To jedyny powód, który ją tutaj trzymał. Był dobry, miał talent do nauki. Zawsze wiedziała, że musi dać mu lepszą przyszłość.

Położyła dłoń na jego ramieniu.

— Co jak cię złapią?! Odetną ci rękę albo język! — syknął, odpychając jej rękę.

— Wtedy mogłabym zostać żebraczką. — Uniosła brew, mając nadzieje, że to go, choć trochę rozbawi.

— Przestań! — Słysząc dobrze znany sobie ton głosu, objęła go. Zaczął się wyrywać z uścisku, ale trzymała dalej, mocno i nie zamierzała puścić. — przestań Jyne! Przestań się narażać! — powtarzał jak mantrę, gdy ta go ściskała.

I tak ślęczeli w ciasnym uścisku w ciemnościach. Słychać było wtedy jedynie dźwięki zza muru — zawodzenie, szepty, jęczenie. Całe to zło, które bez przerwy wydrapywało sobie szparę w wielkim murze. I nikomu było na to poradzić. Z czasem wrzaski stały się codziennością. Kołysanką, w której akompaniamencie zasypiał cały Storm.

O ile komukolwiek udawało się zasnąć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro