Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Ciemność

Z dedykacją dla moich kochanych Futercia i Alluum

Ostatnie co widzę to oślepiające światło, któremu towarzyszy przeraźliwy krzyk. Dalej jest tylko cicha ciemność, później ciemność szemrząca, a na końcu bardzo głośna ciemność. Ludzkie głosy z zewnątrz mieszają się z tymi w mojej głowie. Huk, szum, rozgardiasz. Ale dalej niczym niezmącony mrok.

I w końcu szok. Odzyskuję świadomość. Wybudzam się ze śpiączki. Jednak cały czas ogarnia mnie ciemność... Czuję, słyszę, ale nie widzę. Dotykam ręką twarzy. Jest przewiązana bandażem. Chcę go zdjąć, by móc przejrzeć, ale czyjeś silne i szorstkie dłonie mnie powstrzymują.

– Nie wolno zdejmować jeszcze opatrunku. – Głos tej osoby jest tubalny i niemiły.

Z powrotem opuszczam rękę na pościel. Czuję silny ból w klatce piersiowej. Z moich ust wydobywa się cichy syk. Przykładam tam dłoń. Przez ubranie wyczuwam liczne kabelki. Chyba jestem podpięty do jakiejś dziwnej, szpitalnej maszyny. Ale dlaczego? Nie umiem sobie nic przypomnieć.

– Keith! – Słyszę swoje imię. Ktoś wbiega do pomieszczenia. Już po chwili przytula się do mnie rozdygotana i płacząca kulka. To Lance. Poznaję go po jego delikatnej skórze i lekko chrapliwym, ale równocześnie aksamitnym głosie.

– Proszę zostawić pacjenta w spokoju. Dopiero się wybudził. – Błogą chwilę przerywa głos tego samego mężczyzny co wcześniej.

Szatyn niechętnie mnie puszcza. Siada na skraju łóżka. Wiem to, bo poczułem, że materac lekko się tam zagiął. Przekręcam głowę w stronę chłopaka. Wyciągam rękę w pustkę. Lance chwyta ją swoją dygoczącą dłonią.

– Nie płacz – mówię.

– Ja nie płaczę – odpowiada roztrzęsionym głosem.

– Nie płacz. Wiem, że płaczesz.

– Keith...

Lance ponownie się do mnie przytula ignorując ostre uwagi prawdopodobnie lekarza lub pielęgniarza. Jego dotyk jest taki kojący. Gorące łzy wsiąkają w moją koszulkę. Obejmuję go niepewnie za głowę, by dodać mu otuchy. Ale efekt jest chyba odwrotny, bo chłopak zaczyna płakać jeszcze bardziej. Na mojej klatce piersiowej powstaje mokra plama od słonej cieczy.

– Keith, tak bardzo cię przepraszam! To wszystko moja wina! – Szatyn odrywa się ode mnie i zaczyna gładzić dłonią po policzku. – Gdyby nie ja, nie siedziałbyś tu teraz...

– Lancie, nie obwiniaj się. Nic poważnego mi się nie stało – odpowiadam chwytając jego rękę.

– Ale straciłeś wzrok! Przeze mnie już nigdy nic nie zobaczysz!

Uśmiech spełza z mojej twarzy. Ręce bezwładnie opadają na poduszkę. Usta rozchylają się w niedowierzaniu. Straciłem wzrok? Jak to możliwe?

– Lance? Co ty mówisz?

– Nie pamiętasz? Nasza ostatnia misja? – odpowiada pytającym tonem.

– Nic nie kojarzę.

– Amnezja. – Do rozmowy wtrąca się ten mężczyzna. – Pacjent może nie pamiętać ostatnich wydarzeń.

– Naprawdę? Keith, co pamiętasz jako ostatnie? – Ponownie pyta mnie szatyn.

Wytężam umysł, by przypomnieć sobie naszą misję. Ale jedyne co teraz widzę oczami wyobraźni to nic nie znaczące epizody z mojego życia. Wydalenie mnie z Akademii Lotników, pierwsze spotkanie z drużyną, zostanie Paladynem... To dziwne... Widzę te wydarzenia i postaci. Może nieco wyblakłe, ale widzę je.

– Przykro mi Lance, ale mam mętlik w głowie. Sam nie wiem o czym myślę – przyznaję.

– To ja ci opowiem. Nasza ostatnia misja. Zaatakował nas sam Zarkon. O dziwo jego celem wcale nie był Shiro, tylko ja... – Zawiesza na chwilę głos. Czuję, że to wspomnienie bardzo go boli, ale chcę się dowiedzieć, co tam się stało. – Zarkon wymierzył we mnie jakąś dziwną kulą energii. Nie widziałem tego, bo byłem zajęty walką z galrańskimi żołnierzami.

Znów przerywa. Słyszę, że pociąga nosem. Niepewnie przysuwam się do niego i zaczynam gładzić po głowie. Chcę dodać mu otuchy. To musi być dla niego trudne.

– W ostatniej chwili odepchnąłeś mnie na bok przyjmując cios na samego siebie. Kula wypaliła ci dziurę w skafandrze i mocno poparzyła całą klatkę piersiową. A ty co zrobiłeś? Zamiast grzecznie leżeć i czekać aż ktoś z nas przybiegnie ci pomóc wstałeś i ruszyłeś na Zarkona! Doskonale to widziałem. Krzyczałem, żebyś przestał, stanął gdzieś z boku, ale ty mnie nie słuchałeś. Chciałem cię powstrzymać, ale napadło na mnie trzech galranów naraz. Mogłem jedynie krzyczeć i bezwładnie patrzeć jak idziesz na śmierć. Z mojej winy! W furii pokonałem tych żołnierzy wypruwając im flaki i natychmiast poleciałem w twoją stronę. Ale było już za późno.

Nastaje grobowa cisza. Lance zaczyna cicho pochlipywać, by zaraz zmienić to w rzewny deszcz łez. Delikatnie ocieram je opuszkami palców. Robię to bardzo delikatnie, bo nie widzę, gdzie dotykam. Staram się uważać, by nic mu nie zrobić.

– I? Co dalej? – pytam cichutko.

– Keith... Ja... Ty... – Szatyn dalej płacze. Po chwili jednak wydmuchuje nos w chusteczkę i zaczyna mówić dalej. – Ruszyłeś na Zarkona ze swoim mizernym mieczykiem. Ty, ranny i oparzony, w rozpadającym się skafandrze po prostu rzuciłeś się na niego z krzykiem. Nie wiem co w ciebie wstąpiło, ani jak ci się to udało, ale wymierzyłeś mu kilka bardzo mocnych ciosów. Zarkon znacznie osłabł, ale wpadł w ogromną złość. Chwycił cię w swoje szponiaste pazury. Byłeś zbyt słaby, by mu się wyrwać, widać to było po tobie. Twój wróg po prostu wbił ci ostrze najpierw w jedno oko, potem w drugie... I puścił na wpół żywego.

Przez moje ciało przechodzi dreszcz. Robi mi się zimno ze strachu. To niemożliwe... Dotykam dłonią bandażu na twarzy. Przejeżdżam po nim. Wyczuwam jedynie martwą skórę, tak jakbym w ogóle nie miał tam gałek ocznych. Czy to możliwe?

– Panie doktorze – zaczynam mając nadzieję, że ten mężczyzna jest lekarzem. – Co się stało z moimi oczami? Już nigdy nie odzyskam wzroku?

– Niestety, nigdy. Zostaliśmy zmuszeni do usunięcia pańskich gałek ocznych. Nerwy zostały tak poważnie uszkodzone, wręcz zerwane, że i tak nie byłoby szans na ich uleczenie. Medycyna w sprawie utraty wzroku jest bezsilna, bardzo przepraszamy.

Te słowa są jak cios prosto w serce. Spuszczam głowę w dół. Już nigdy w życiu nie zobaczę zachodu słońca, pięknych krajobrazów ani twarzy moich przyjaciół. A jeśli wreszcie odnalazłbym swoją rodzinę? Nigdy nie ujrzę urody matki. Nie będę wiedział czy ma czarne czy brązowe włosy. Czy jest blada czy może opalona jak latynoska. Nie poznam barwy jej sukienki. A może to nie będzie sukienka tylko fartuszek?

A ojciec? Nigdy nie dowiem się, czy jego twarz jest chmurna czy radosna. Może będzie siwy? Może będzie wyglądał jak ja? Albo będzie ciemnoskóry? Nie zobaczę go. Nigdy. Wiem, że jedno z moich rodziców jest galrą. Nie wiem które. Jednak i tak nigdy ich nie ujrzę. Dotknę, usłyszę, ale nie ujrzę.

Także nigdy nie zapłaczę. Nigdy tego nie robiłem, nie znam tego uczucia. A teraz nie mam szansy go poznać. Właśnie teraz chciałbym nad sobą zapłakać. Tylko dlatego, że nie mogę tego zrobić. To tak boli. Inni mogą wylewać wodę oczami. Ja już nigdy tego nie zrobię. Nikt mi nie powie: ''Nie płacz. Nie martw się. Będzie dobrze". Nikt nie otrze mojej mokrej twarzy.

– Keith? Wszystko dobrze? – pyta po chwili Lance. Jego też nigdy nie ujrzę. To dziwne. Dawniej ciągle się żarliśmy, wyzywaliśmy, a teraz... Wydaje się mi być bliższym niż ktokolwiek inny. Już tęsknię za jego twarzą, choć widzę ją nieco rozmazaną w wyobraźni.

– Tak, jest dobrze – kłamię. – Po prostu jestem trochę zmęczony. Za dużo informacji jak na jeden dzień.

– Rozumiem. Mam wyjść? Zostawić cię samego?

– Zostań! Proszę... Nie chcę być sam.

Lance gładzi mnie po głowie. Lekko całuje w czoło, na co ja zaczynam się rumienić. Nikt nigdy tak nie robił. Odwracam zawstydzony głowę i opadam na poduszki. Szatyn chwyta mnie za rękę. Chowa ją w swoich dużych, ciepłych dłoniach. Jego bliskość dodaje mi otuchy, poczucia bezpieczeństwa. Zasypiam.

Budzę się dość gwałtownie. Moja pobudka wygląda dziwnie. Nie mogę otworzyć oczu, bo ich nie mam. Bardziej po prostu czuję, że wstałem. Zaczynam wyraźniej obierać bodźce ze środowiska. Lance dalej trzyma mnie za rękę. Słyszę jego chrapliwy oddech. Chyba zasnął na siedząco. Nie będę mu przeszkadzał. Lekko rozluźniam dłoń, by wyplątać się z jego uścisku. Niepewnie podsuwam się nieco wyżej, by oprzeć się o ramę łóżka. Nie jest mi zbyt wygodnie, ale nie zwracam na to uwagi. Ignoruję pręty wbijające się w moje plecy.

Zaczynam rozmyślać o tym, co mi się przydarzyło. Próbuję przypomnieć sobie coś z tego, o czym mówił mi szatyn. Jednak dalej nie kojarzę zupełnie nic. Zrezygnowany postanawiam zbadać straty na swoim ciele. Niepewnie wsuwam rękę pod koszulkę tylko po to, by zaraz dość głośno syknąć z bólu. Moja skóra na brzuchu jest bardzo uszkodzona. Pewnie oparzenie drugiego stopnia. Zastanawiam się, jakim cudem miałem tyle siły, by zaraz po oberwaniu tą kulą energii ruszyć w zemście na Zarkona.

– Keith? Nie śpisz już? – Słyszę jak Lance się budzi. Chłopak ziewa przeciągle, po czym gładzi mnie kciukiem po policzku.

– Przed chwilą wstałem – odpowiadam momentalnie wyjmując rękę spod ubrania.

– Coś się stało? – pyta zdziwiony szatyn. Pewnie zauważył mój ruch.

– Chciałem tylko sprawdzić jak bardzo poparzony jestem.

– Och... – Z ust Niebieskiego Paladyna wydobywa się ciche, smutne westchnięcie.

Nagle słyszę jak drzwi na salę się otwierają. Ktoś tu wchodzi. Nie umiem rozpoznać tych kroków. Najpewniej jest to ktoś obcy. Może ten doktor? Raczej nie. On by się poruszał ciężko i niezgrabnie, tymczasem ta osoba szła bardzo lekkim krokiem.

– Jak się czuje nasz pacjent? – spytała miłym i słodkim głosem. To kobieta. Zapewne pielęgniarka.

– Dość dobrze, ale wszystko mnie boli – odpowiadam. – Brzuch szczególnie.

– To dobrze, że boli. Leczy się. Czy mógłby pan wstać? – Tu chyba zwraca się do Lance'a. – Muszę przebrać pacjenta.

Czuję jak szatnym niechętnie wstaje. Słyszę cichutkie prychnięcie z jego strony. Zaraz podchodzi do mnie pielęgniarka i zaczyna rozpinać guziki koszuli. Trochę dziwnie się czuje. Jeszcze nikt nigdy mnie nie przebierał. Kobieta zaczyna odklejać ode mnie te kabelki.

– Dlaczego mnie pani odpina? – pytam.

– Wybudził się pan ze śpiączki. Za kilka dni wraca pan do domu – odpowiada krótko.

Poddaję się bezwładnie, gdy pielęgniarka podnosi moje ręce, by założyć nową koszulę. Teraz zdejmuje spodnie. Zatrzymuje się jednak w pół ruchu. To dość dziwne. Zupełnie tak, jakby coś ją wstrzymało.

– Proszę mi dać jego bieliznę. Ja to zrobię - słyszę stanowczy głos Lance'a.

– Ale...

– Ja to zrobię. Niech pani wyjdzie. Poradzę sobie.

Pielęgniarka wychodzi trzaskając drzwiami. Znów zostaję sam na sam z szatynem. Chłopak po raz kolejny gładzi mnie po policzku, po czym powoli ściąga moje spodnie. Robi to bardzo delikatnie. Uważa bardziej od tamtej kobiety. Zaraz też czuję, jak zaczyna zdejmować mi bokserki. Na moich policzkach pojawia się lekki rumieniec.

Nagle czuję, jak Lance zaczyna gładzić mnie palcem po moim miejscu intymnym. Chcę krzyknąć, wyrwać się, ale nie mogę. Jakaś siła wyższa nakazuje mi się nie ruszać i nie przerywać tej chwili. Po chwili szatyn przestaje. Już otwieram usta by coś powiedzieć, gdy chłopak nachyla się nade mną i składa delikatny pocałunek na moim 'kumplu', po czym momentalnie zakłada mi nowe, czyste bokserki.

Na mojej twarzy pojawia się dorodny rumieniec. Przykładam rękę do ust, by nie jęknąć. W mojej głowie jak i żołądku pojawia się totalny chaos. Dlaczego Lance to zrobił? Czy on uważa, że skoro teraz nic nie widzę, to może się mną bezkarnie bawić? Nie, on taki nie jest. Może sprawia pozory takowej osoby, ale tak naprawdę nigdy by mnie nie wykorzystał. Nie w taki sposób.

– Lance? – pytam niepewnie. – Dlaczego to zrobiłeś?

Odpowiada mi milczenie. Grobowa cisza. Chłopak ubiera mi spodnie, ale nic nie mówi. Zupełnie tak, jakby się zawstydził. Może nie przemyślał swojego czynu? Ale to i tak nie zwalnia go z odpowiedzi.

– Lance. Mów. – Mój głos przybiera nieco ostrzejszy ton.

– Ja... Ja po prostu chciałem ci zrobić przyjemność – odpowiada zmieszany.

– Przyjemność? – pytam zdziwiony.

– No... Bo te rzeczy są przyjemne... A ty teraz jesteś tym wszystkim przybity i... Ech... Zapomnij o tym...

– Uroczy jesteś, wiesz? – mówię i zaczynam się śmiać.

Lance przez chwilę milczy, po czym również wybucha gromkim śmiechem. Uwielbiam ten jego chichot. Jest taki radosny i podnoszący na duchu. A sam szatyn wygląda wtedy tak ślicznie... Szkoda, że już nigdy tego nie zobaczę.

~♥~

Siedzę na szpitalnym łóżku trzymając w dłoniach maskotkę, którą dał mi wczoraj Lance. Chłopak dostał ją od jakiegoś dziecka podczas misji. A potem podarował ją mnie. Nie powiedział mi co to jest. Kazał samemu odgadnąć. Dlatego też teraz obracam zabawkę na wszystkie strony, by wyczuć, co ona przedstawia. Wydaje mi się, że jest to zwierzę. Doskonale wyczuwam cztery kończyny, ogon i głowę. Ale nie mam pojęcia jakie dokładnie. Może to kot?

Drzwi mojej sali otwierają się z hukiem. Instynktownie podnoszę głowę i kieruję ją w stronę źródła dźwięku. Jestem pewien, że to szatyn. Wszędzie poznam jego kroki.

– Cześć, Keith, jak się masz? – pyta radośnie, po czym przysiada obok mnie.

– Bardzo dobrze – odpowiadam zgodnie z prawdą.

– I jak? Odgadnąłeś jaka to maskotka?

– To zwierzę.

– Tak, racja. Jakie dokładnie?

– Kot?

– Brawo! Zgadłeś!

Chłopak daje mi pstryczka w nos i zaczyna gładzić po policzku. Chyba lubi to robić. A ja lubię taką pieszczotę. To miłe. Choć nie mogę go zobaczyć wiem, że teraz się uśmiecha.

– Keith, mam dla ciebie niespodziankę – oświadcza nagle uroczystym tonem.

– Niespodziankę? Dla mnie? – pytam zaciekawiony.

– Tak. Wychodzisz dziś ze szpitala. Wracamy do domu!

Otwieram szeroko usta ze zdziwienia, po czym formuję je w uśmiech.  To najpiękniejsze słowa, jakie dziś usłyszałem. Wyciągam ręce w pustą przestrzeń z nadzieją, że Lance mnie przytuli. Chłopak rozumie aluzję i po chwili wykonuje ten piękny gest.

– Lance... Dziękuję – szepczę prosto do jego ucha.

– Nie musisz mi dziękować – odpowiada również szeptem, jakby nie chciał psuć powagi tej chwili. – Spakuję cię. Zdziwiłbyś się, ale masz dużo gratów.

Puszczam go. Chłopak odchodzi i najpewniej zaczyna zbierać moje rzeczy. Ja, nie bardzo wiedząc jak pomóc, siedzę dalej na łóżku. Po chwili postanawiam jednak wstać. Opanowałem już chodzenie, choć dalej zdarza mi się na coś wpaść lub o coś potknąć. Mam nadzieję, że z czasem będzie mi to lepiej wychodziło.

Stawiam niepewnie pierwsze kroki. Wyciągam ręce przed siebie. Nagle wpadam na coś miękkiego. To plecy Lance'a. Chłopak odwraca się i chwyta mnie za rękę.

– Uważaj. To musi być trudne – mówi czule.

– Trochę. Ciągle boję się, że stracę grunt pod nogami, choć jednocześnie wiem, że to niemożliwe.

– Musimy ci sprawić psa przewodnika.

– Psa przewodnika? Ale dlaczego?

– Nie zawsze będę mógł być przy tobie, nawet jeśli bym chciał.

Na chwilę zapada cisza. Szatyn odprowadza mnie z powrotem na łóżko i nakazuje tam przez chwilę zostać. Posłusznie siadam. Zaczynam kiwać głową na boki. Nucę jakąś głupawą melodyjkę. Lance pewnie dalej mnie pakuje. Szkoda, że nie mogę go zobaczyć.

– Lancie, a co z moim Lwem? – pytam nagle.

– To znaczy? – pyta nieco drżącym głosem.

– Jak się miewa?

– A... No, całkiem dobrze.

– Nie mogę się doczekać, kiedy w nim wreszcie zasiądę.

– Keith... – W głosie szatyna wyczuwam nutkę niepokoju. – Obawiam się... Że już nigdy nie będziesz mógł latać z Czerwonym Lwem.

– Co proszę. – To nawet nie jest pytanie. Chyba się przesłyszałem.

– To co mówię. Allura powiedziała, że nie masz już predyspozycji, by być Paladynem.

– Jak to?...

– Nie widzisz. Nigdy nie osiągniesz takiej sprawności jak my. Pilotowanie Lwa odpada. Walki odpadają. Skreśliła cię doszczętnie. Spisała na straty.

W tym momencie moje serce dosłownie pęka na pół. W jednej chwili tracę wszystko. Czerwonego Lwa, tytuł Paladyna, szacunek Allury i... Rodzinę. Drużyna to moi jedyni towarzysze. A teraz, gdy straciłem wzrok, nie jestem im do niczego potrzebny. Będę tylko kulą u nogi. Szkoda, że nie zdechłem, gdy Zarkon mnie zaatakował. Nie musiałbym tak cierpieć.

– Teraz Allura jest Paladynem – kontynuuje Lance. Jego też to boli, czuję to po tonie głosu. – Czerwony Lew na początku wcale jej nie ufał, był w stosunku do niej zimny, ale oswoiła go. Nie wiem jak, ale przyzwyczaił się do niej...

– Rozumiem... – Silę się na odpowiedź. W głębi duszy mam jednak ochotę po prostu się zabić.

– Ale jeśli cię to pocieszy, obiecuję, że zabiorę cię na wycieczkę z Niebieskim. Oczywiście jeśli będziesz chciał – proponuje niepewnie.

– Chętnie – odpowiadam, a w moim sercu rozbłyska jakaś mała iskierka nadziei. On mnie nie odtrącił. Może jest dla mnie jeszcze jakaś szansa?...

– Gotowe! – woła po chwili zadowolony. – Jesteś spakowany. Możemy iść po wypis.

– Jeszcze się tylko przebiorę.

– Pomóc ci?

– Dam sobie radę. Opanowałem już jako tako ubieranie. Odwróć się.

Doskonale wiem, że Lance i tak się nie odwróci. Jest uparty. Poza tym widział mnie już nago. Schylam się nad szafkę i wymacuje na oślep przygotowane przez pielęgniarkę ubrania. Przyniosła je wczoraj. Codziennie przynosiła nowe, więc nie byłem zdziwiony. Zaczynam powoli odpinać guziki. To akurat nie jest trudne. Dość szybko radzę sobie z przebraniem się i już po chwili jestem gotowy. Lance podchodzi do mnie i chwyta za rękę. Wychodzimy.

Chłopak prowadzi mnie długim korytarzem. Po dłuższej chwili przystajemy. Szatyn zaczyna rozmawiać z recepcjonistką. Nie słucham ich. Przekręcam głowę na wszystkie strony. Wyłapuję dużo dźwięków i zapachów. Znacznie więcej niż przed 'wypadkiem'. Lance znowu chwyta mnie za rękę. Idziemy dalej. Wychodzimy z budynku. Tym razem to ja się zatrzymuję. Do mojej głowy uderza tak wiele różnych woni i sygnałów. To niesamowite.

– Keith? Wszystko w porządku? – pyta zaniepokojony chłopak.

– W jak najlepszym. Po prostu czuję ten świat. Wyostrzyły mi się zmysły węchu i słuchu. Dotyku pewnie też. Próbują zastąpić wzrok.

– Chcesz jeszcze tu chwilkę zostać?

– Nie. Możemy iść. Chciałbym być wreszcie na Zamku, w swoim pokoju. Brakuje mi go.

Ruszamy dalej. Szatyn prowadzi mnie do jakiegoś auta, chyba taksówki. Jedziemy dłuższą chwilę. Chciałbym go spytać o tak wiele, ale wolę nie mówić przy kierowcy o poufnych rzeczach. Milczymy. Jedynie co jakiś czas Niebieski Paladyn pyta jak się czuję, czy nie jest mi słabo i o inne takie pierdoły. Martwi się.

Wreszcie wychodzimy. Lance dalej trzyma mnie za rękę. Idziemy dłuższą chwilę. Rozmawiamy o jakichś głupotach. Szatyn ciągle stara się mnie rozbawić. Rzuca różnymi kawałami i sucharami. Nie powiem, udaje mu się. Poprawia mi humor. Taki przyjaciel to skarb.

– Gdzie mnie prowadzisz? – pytam w końcu.

– Musimy się przecież jakoś dostać na Zamek, prawda? Zaraz dojdziemy do miejsca, gdzie ukryłem Niebieskiego.

– Czekaj...  To my jesteśmy na Ziemi?

– No... Tak.

W moje serce ponownie wbija się ostry odłamek. Kolejne słowa które ranią. Jestem na Ziemi, mojej planecie. I nie mogę jej zobaczyć. Mogę jedynie dotknąć, poczuć i usłyszeć. Ale nie jestem w stanie zobaczyć tych przepięknych barw. Zieleni trawy, błękitu nieba, złocistości pustyni. Nigdy tego nie ujrzę. A w mojej wyobraźni wszystko to jest bardzo blade, nieostre. Niczym rozmazane zdjęcie zrobione przez fotografa amatora, któremu zatrzęsła się ręka.

Jednak staram się zachować pozory szczęśliwego. Nie chcę, by Lance znowu był przeze mnie smutny. Wchodzimy razem do środka Niebieskiego Lwa. Szatyn usadawia mnie na jakimś siedzeniu a sam idzie najpewniej za stery. Słyszę jak robotyczne ciało budzi się do życia. Wielki Kot wykonuje pierwsze, nieco powolne ruchy, by zaraz skoczyć wysoko i na pełnej mocy wzbić się w powietrze.

– Allura? Wracamy. Otwórz nam tunel. – Lance kontaktuje się z Księżniczką. Pewnie przez mikrofon.

Po chwili czuję mocne szarpnięcie. Jestem prawie pewny, że dokładnie w tym momencie robimy skok przez tunel. Dalej idzie już gładko. Jeszcze chwilę lecimy w zupełnym milczeniu. Ta cisza jest przygnębiająca. Ale nie wiem o czym mam mówić. Wkrótce lądujemy. Lance pomaga mi wyjść. Cały czas trzymamy się za ręce. Lubię to uczucie. Wiem, że jest wtedy blisko mnie.

– Kochani, jesteśmy – mówi szatyn.

– Keith! Jak miło cię widzieć! – woła Pidge i wpada mi w objęcia.

– Dobrze, że jesteś, stary. – Shiro poklepuje mnie po plecach.

– Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Martwiłem się. Tak bardzo, że straciłem apetyt – mówi szybko, na jednym wydechu Hunk.

– Witaj z powrotem – dołącza się Coran.

Tylko Allura nie przyszła mnie powitać. Nawet nie wiem czy tu jest. Delikatnie wyrywam się spod przytulasa małej Pidge. Uśmiecham się niepewnie przekręcając głowę na wszystkie strony. Wsłuchuję się w szmery. Dużo ich tutaj.

– Wiesz, kiedy dostaniesz protezy? – pyta nagle Shiro.

– Najwcześniej za pół roku – odpowiada za mnie Lance. – Mają teraz duży popyt na tego typu rzeczy. Trochę musimy poczekać.

– Mógłbym pójść do swojego pokoju? – przerywam im nagle.

– Jasne! Zaprowadzę cię – mówi szatyn i chwyta mnie pod ramię. – Hunk, weźmiesz jego walizkę?

– Z miłą chęcią.

Idę w towarzystwie Niebieskiego i Żółtego Paladyna do swojego pokoju. Siadam na łóżku. Dokładnie takie jak zapamiętałem – miękkie. Niepewnie się na nim kładę. Dotykam rękami bandażu. Lekarz mówił, że mogę go zdjąć. Jednak nie chcę tego robić. Na pewno bez niego wyglądam jak potwór. Co prawda mogę założyć przyciemniane okulary, ale na razie wolę mieć po prostu przepaskę na oczach.

– Jakby coś się działo to wołaj – mówi Lance. – Wpadnę do ciebie za godzinkę sprawdzić jak się czujesz.

– Nie rób ze mnie kaleki, Lance'uś – wołam ze śmiechem. W środku jednak bardzo cierpię. Nawet on uważa mnie za obłożnie chorego. Nie chcę mieć łatki niepełnosprawnego. Choć w sumie i tak nim jestem.

Chłopak wychodzi zamykając drzwi. Zostaję sam. Zaczynam rozmyślać o wszystkich ostatnich wydarzeniach. Po chwili podnoszę się. Wstaję z łóżka i niepewnie stawiam pierwszy krok. Postanawiam przejść się po pokoju. Muszę go na nowo poznać. Nauczyć się na pamięć.

Po półgodzinie 'zwiedzania' jestem wykończony. Ale umiem rozróżniać już kierunki. Chodzenie coraz lepiej mi wychodzi. Niepewnie podchodzę do drzwi. Chcę wyjść na korytarz. Nie odejdę daleko, żeby się nie zgubić. Jednak ledwo przechodzę przez drzwi i już na kogoś wpadam.

– Kto to? – pytam.

– Keith? – odpowiada mi ostry głos. To Allura. – Co ty tutaj robisz? Powinieneś siedzieć w swoim pokoju i się stamtąd nie ruszać.

– A-ale ja tylko chciałem się przejść – mówię drżącym głosem.

– Tak, tak, tylko przejść. A potem będziesz potrzebował pomocy jak alteńskie dziecko we mgle by wrócić – prychnęła. – Powinieneś nas uszanować i siedzieć na dupie w jednym pomieszczeniu.

– Allura?

– Właściwie nawet nie wiem czemu tu jesteś! Ciągle tylko sprowadzasz na nas problemy. Najpierw się okazało, że jesteś Galrą, teraz straciłeś wzrok. Jesteś bezużyteczny. Od samego początku to ja powinnam być Czerwonym Paladynem. Nie taka zakała jak ty.

Nie wytrzymuję. Po omacku znajduję drzwi i uciekam z powrotem do swojego pokoju. Słyszę dalsze szyderstwa i wyzwiska pod moim adresem. Zatykam uszy. To nic nie daje. Te głosy są we mnie. W mojej świadomości. Słaby. Wątły. Bezużyteczny. Zakała. Kaleka. Śmieć. Szybkim ruchem zdzieram bandaż z twarzy. Zaczynam miotać się po pokoju zdejmując z siebie ubranie. Jestem potworem. Kalekim potworem, który rani innych samym swoim istnieniem. Powinienem zdechnąć.

Po chwili całkiem nagi siadam w kącie pokoju. Chowam twarz w dłoniach. Nastaje zupełna cisza, którą przerywa jedynie bicie mojego serca. Podnoszę głowę do góry. Czy reszta też mnie tak nienawidzi? Udaje pozory radosnych z tego, że mnie widzą? A może w tej chwili Lance właśnie się skarży całej reszcie ile jest ze mną problemów?

Chciałbym się rozpłakać. Zapłakać nad beznadziejnością mojego życia. Obejmuję swoje ciało rękami. Brak mi bliskości drugiego człowieka. Chcę wstać, ale moje nerwy nie reagują. Jeszce mocniej ściskam swoją skórę. Nie zwracam uwagi na to, że mam poparzony brzuch. Ignoruję ból fizyczny. Bardziej boli ten psychiczny.

– Keith, jak się czu... – Drzwi pokoju otwierają się. Wchodzi Lance, poznaję go po głosie.

Szatyn momentalnie do mnie podbiega. Kuca obok. Delikatnie rozluźnia mój ucisk. Po chwili czuję na sobie jakąś miękką rzecz. Czuję od niej intensywny zapach chłopaka. To jego kurtka, jestem tego pewny. Niebieski Paladyn bierze mnie na ręce i odkłada na łóżko. Nie mam siły by się jakkolwiek poruszyć. Leżę bezwładnie w takiej pozycji w jakiej mnie położył.

– Keith, wszystko dobrze? – pyta czule. Zaczyna gładzić mnie po głowie.

– L-lance... Czy jestem dla ciebie ciężarem? – odpowiadam pytaniem na pytanie.

– Co ty mówisz, Keith!– Zatrzymuje się w połowie ruchu.

– Allura powiedziała, że jestem bezużyteczny, że sprawiam wam ciągle problemy...

– To niemożliwe! Allura tak mówiła? Kiedy?

– Przed chwilą. Chciałem przejść się po korytarzu, sprawdzić, czy dam radę. I na nią wpadłem. Wtedy mi to wszystko wygarnęła.

– Keith, tak strasznie cię za nią przepraszam! – Lance znowu zaczyna płakać. Przytula się do mojej ręki. Niepewnie ją podnoszę i zaczynam gładzić go po włosach.

– To nie twoja wina, tylko jej. Ma rację, jestem słaby. Słaby psychicznie – tłumaczę. – Jej słowa po prostu bardzo mnie zabolały. Ale co mnie nie zabije to mnie wzmocni.

– Co zamierzasz?

– Przejdę przez rozum naszej Księżniczce. Nie poddam się i pokażę, że źle zrobiła spisując mnie na straty.

– Jesteś niesamowity – mówi z podziwem szatyn. – Na pewno ci pomogę. Powiedz co, a ja to zrobię.

– Po prostu bądź przy mnie.

– Będę.

Tej nocy zasypiamy razem w swoich objęciach. Nawet podczas snu czuję jego ciepło. Tego mi zawsze brakowało. Bliskości drugiej osoby. Budzę się. Lance dalej śpi, wnioskuję to po jego płytkim i miarowym oddechu. Pewnie jest jeszcze wcześnie. Nie będę go budzić. Obracam się niepewnie na plecy. Dopiero teraz orientuję się, że dalej jestem goły. Ale nie przeszkadza mi ta nagość.

Szatyn zaczyna wiercić się w łóżku. Czuję jego ruchy i słyszę cichutkie trzeszczenie posłania. Z przyzwyczajenia przekręcam głowę w tamtą stronę. Chłopak zaczyna coś niewyraźnie mruczeć. Przybliżam się do niego by lepiej słyszeć.

– Keith, kochanie... Nie martw się... Keith...

Kochanie? Chyba znów się przesłyszałem. Zaczynam uważniej wsłuchiwać się w kolejne pomruki szatyna. Z każdym słowem coraz bardziej się czerwienię.

– Keith, kocham cię... Zawsze kochałem... Nie bój się... Jestem przy tobie... Kocham cię...

Otwieram szeroko usta ze zdziwienia. Mój oddech staje się coraz szybszy i bardziej nierówny. Czuję jak moje serce wali. Mam świadomość tego, że Lance nie kontaktuje teraz ze światem, że bredzi przez sen, ale mówi to tak szczerze... Czy on naprawdę mnie kocha? I nagle przypominam sobie wszystko co dla mnie zrobił. Był cały czas. Codziennie odwiedzał w szpitalu, wspierał, podnosił na duchu choć sam cierpiał. Teraz rozumiem czemu. Bo czuł do mnie coś więcej niż przyjaźń.

Na początku naszej znajomości ciągle ze sobą konkurowaliśmy. Kiedy zostaliśmy wciągnięci w tę kosmiczną przygodę, dalej było czuć między nami napięcie. Ale teraz rozumiem czemu był dla mnie taki sarkastyczny. Ukrywał swoje prawdziwe uczucia. Nie chciał, bym je odkrył.

Zaczynam gładzić go po policzku. Na mojej twarzy widnieje błogi uśmiech. A ja? Co ja do niego czuję? Dla mnie jest dobrym przyjacielem. Czy kimś więcej? Tego jeszcze nie wiem. Podziwiam go za co dla mnie zrobił. Jednak jeszcze go nie kocham. Postaram się pokochać. W końcu on zabujał się w galrańskim kalece.

Budzę się rano. Instynktownie szukam ciepłego ciała obok mnie. Ale Lance'a już nie ma. Nieco smutny siadam na krawędzi łóżka. Po chwili wstaję i pochodzę do szafy. Wyjmuję stamtąd szlafrok. A przynajmniej mam nadzieję, że to szlafrok. Materiał się zgadza, długość także. Wyjmuję ręcznik. Teraz czas na wyzwanie. Muszę dojść do łazienki, nie natknąć się na Allurę, umyć się i tu wrócić. To będzie pierwsza część mojego 'treningu'.

Jak postanawiam tak robię. Zabieram jeszcze ubrania na zmianę. Cichaczem wychodzę z pokoju. Trzymając się ściany zmierzam do odpowiedniego pomieszczenia. Mam o tyle łatwiej, że jest niedaleko mojego pokoju. Pukam w drzwi. Nikogo nie ma. Już mam wchodzić, gdy czyjaś silna ręka chwyta mnie za ramię.

– Lance? – pytam, choć doskonale wiem, że to nie on. Ten dotyk jest inny.

– Shiro – odpowiada postać. – Idziesz się myć?

– Tak – odpowiadam nieco zdziwiony.

– Sam?

– Tak, sam.

– Poczekaj tu. Zawołam Lance'a.

– Dlaczego?

Czarny Paladyn nie odpowiada. Puszcza mnie i odchodzi. Stoję jak sparaliżowany. Po chwili słyszę czyjeś kroki. Tym razem to na pewno szatyn. Chłopak podchodzi i niepewnie chwyta mnie za rękę. Po raz pierwszy zaczynam się rumienić przez ten gest.

– Shiro prosił mnie, bym ci pomógł – mówi. – Chodź.

Wchodzimy do łazienki. Jest tu wanna i prysznic. Lance puszcza mnie, po czym zaczyna napuszczać wody do kadzi. Zdejmuję powoli szlafrok. Zaraz też staję całkiem nagi. Nie wiem, czy chłopak na mnie patrzy czy nie. Słyszę, że szum ustaje. Szatyn na pewno zakręca teraz kurek. Po chwili podchodzi do mnie i prowadzi za ramię w tamtą stronę.

Chłopak pomaga mi wejść do ogromnej wanny. Zaraz też sam do niej wchodzi. Siada za moimi plecami. Zaczyna myć je spienioną gąbką. Nastaje cisza, którą po chwili przerywa nucąc jakąś piękną melodię. Teraz myje mi włosy. Moje tłuste kudły, których nikt w szpitalu nie raczył doprowadzić do porządku. Dziwię się, że ich nie ścięli.

– Lance – zaczynam cicho.

– Tak?

– Zastanawiałeś się kiedyś jakby to było zakochać się w chłopaku?

Szatyn na sekundę dosłownie kamienieje. Jego ręce zatrzymują się w pół ruchu wplątane w moje kędziory. Na plecy zaczyna mi kapać piana z włosów.

– Dla-dlaczego pytasz? – mówi, lekko się jąkając.

– Lance, słyszałem. Słyszałem jak bredziłeś przez sen o tym, że mnie kochasz.

Nastaje głucha cisza. Szatyn chyba się zmieszał. Na pewno jest teraz cały czerwony. Niepewnie podsuwam się bliżej chłopaka przyciskając go do krawędzi wanny. Moje plecy ocierają o się o jego umięśniony brzuch. Wyplątuje jego ręce z moich włosów, po czym kładę mu głowę na ramieniu. Rozchylam lekko usta. Lance momentalnie mnie przytula.

– Słyszałeś? – pyta, jakby chciał się upewnić.

– Tak. Obudziłem się w środku nocy. Nie umiem samodzielnie określić czy jest wieczór czy poranek. Ty jeszcze spałeś. Nagle usłyszałem jak zaczynasz bredzić coś o tym, że mnie kochasz. To prawda?

– A jak myślisz?

Lance składa mi delikatny pocałunek na szyi. Najpierw jeden, potem drugi i trzeci, tak, jakby wciąż było mu mało. Jego ręce niepewnie wędrują po moim brzuchu w stronę miejsc intymnych. Natychmiast mu przerywam odklejając się od jego ramienia i delikatnie strącając jego rękę. Wyszczerzam zęby w zadziornym uśmiechu.

– Te, te, nie zagalopowałeś się? – pytam ze śmiechem.

– To nie mogę? – odpowiada zbity z tropu.

– Musisz zasłużyć. Rozkochać mnie w sobie.

– To trudne?

– Nie. Niewiele ci brakuje.

Lance daje mi delikatnego kuksańca, po czym zaczyna łaskotać. Wiję się ze śmiechu. Woda i piana zapewne chlapią po całej łazience. Ale dla takich chwil warto żyć. Nawet jak jest się niewidomym.

Wreszcie wychodzimy. Szatyn owija mnie w ręcznik. Drugi kładzie mi na głowie. Składa leciutki pocałunek na moim nosie, by zaraz potem oberwać ode mnie prawdopodobnie w brzuch. A przynajmniej tam starałem się go uderzyć.

– Za co? – pyta ze śmiechem.

– Za zuchwałość – mówię, wydymając policzki.

– Uroczy jesteś.

– Chciałbyś. Jesteś galrańskim kaleką, nic we mnie uroczego – uśmiecham się smutno.

– Nieprawda. Jesteś bardzo uroczy, choć tego nie widzisz. A teraz wytrzyj się i pójdziemy na śniadanie. Hunk obiecał zrobić twoje ulubione omlety.

– Dziękuję.

Szybko się wycieram do sucha, po czym zakładam mój ulubiony strój. Lance pomaga mi jedynie z paskiem i butami, oprócz tegi wszystko ubrałem samodzielnie. Może i zachowuję się teraz jak dziecko, ale jestem z siebie dumny. Coraz szybciej opanowuję podstawowe czynności.

Wychodzimy z łazienki i kierujemy się w stronę kuchni. Cały czas trzymam się jedną ręką ściany. Staram się zapamiętać trasę, odnaleźć jakieś punkty kluczowe. Jednak na Statku jest ich bardzo mało. Tu wszystko jest matowe. Jedyne po czym poznaję, że jesteśmy w kuchni to ostry, aromatyczny zapach. Czuję go bardzo dokładnie.

Wchodzimy do pomieszczenia. Od razu witają nas ciepłe głosy drużyny. Siadam przy stole między rozgadanym Hunkiem a Lance'm. Błękitny Paladyn bardzo cierpliwie pomaga mi z jedzeniem. Nie karmi mnie, jednak wszystko podaje i co jakiś czas wyciera mi usta chusteczką. To trochę krępujące, ale miłe.

Po skończonym posiłku każdy rozchodzi się w swoją stronę. Także i ja wracam do swojego pokoju. Udaje mi się tam samemu trafić bez żadnej pomyłki. Ale jestem pewny, że szatyn i tak stoi za mną w bezpiecznej odległości gotów pomóc, gdybym miał na coś wpaść. Dlatego też nie dziwię się, gdy chwilę po moim przyjściu chłopak puka do drzwi. Wchodzi.

– Keith, tak się zastanawiałem... – zaczyna niepewnie.

– Tak? O co chodzi? – ponaglam.

– Tak nad tym myślałem, czy nie zechciałbyś się spotkać z Czerwonym Lwem.

– Dlaczego?

– Wiem, że bardzo cierpisz. Przez te kilka tygodni, wliczając czas śpiączki, dużo przeszedłeś. Rozumiem, że ta wizyta też może być bolesna, ale uważam, że powinieneś do niego iść.

– Masz rację. Chodźmy.

Wychodzimy z pokoju. Lance prowadzi mnie do pomieszczenia, w którym znajduje się mój były Lew. Wyciągam rękę w ciemność. Podchodzę kilka kroków. Wyczuwam barierę energii. O dziwo dalej potrafię ją złamać. Przybliżam się do wielkiego Kota. Niepewnie kładę rękę na żywej stali. Po chwili przytulam się do niego.

– Jak się masz, kochany? – pytam. Wiem, że nikt mi nie odpowie. Słyszę tylko mruczenie. – Wiesz już co się stało, prawda?

Czuję jak Lew się zniża, bym mógł na niego wejść. Ja jednak tego nie robię. Mam świadomość tego, że nie mogę. On teraz należy do Allury, nie do mnie. Nie powinienem niszczyć ich więzi. Zaczynam głaskać go po ciele. Zawsze dziwiło mnie, jak to możliwe, że jest on zarówno maszyną jak i zwierzęciem. Ale chyba nigdy się tego nie dowiem. Ciekawe, czy też ma uczucia, takie jak człowiek...

– Czerwony, zrozum, nie jesteśmy już razem, nie tworzymy więzi Paladyn i Lew – przemawiam cichutko. Czuję lekkie drgnięcie. – Teraz Allura jest twoją panią. Słuchaj jej grzecznie.

Znów odpowiada mi tylko mruczenie. Ale tym razem jest jakieś takie smutne. Niczym zawodzenie rannego zwierzęcia. Obu nas boli to spotkanie. Ale to jest jedyne wyjście. Nigdy nie odzyskam wzroku. Nigdy nie będę miał predyspozycji by dalej być pilotem. A nawet jeśli - bardzo marnym, gorszym od amatora. Tymczasem Czerwony Lew potrzebuje kogoś silnego i wykwalifikowanego. To maszyna bojowa. Nie pies przewodnik.

– Kochany, rozumiesz mnie prawda? – pytam szeptem. – Na pewno rozumiesz. Wiesz, że musimy się rozstać. To nieuniknione.

– Keith... – Słyszę z oddali głos Lance'a. Głos przepełniony smutkiem i goryczą. Pewnie znowu płacze. Nie wiem dlaczego. To zwykłe pożegnanie między człowiekiem a jego zwierzęcym przyjacielem. To aż takie smutne?...

– Żegnaj, Czerwony – mówię i składam lekki pocałunek na zimnej stali. – Żegnaj na zawsze, mój kochany przyjacielu. Walczyć u twego boku to był największy zaszczyt, jaki mnie spotkał. Byłeś niezastąpiony. Niczym ojciec, którego nie mam. Żegnaj. Zapomnij o mnie, choć ja nigdy nie zapomnę o tobie.

Odrywam się od mechanicznego ciała. Odchodzę kilka kroków, po czym przystaję. Odwracam głowę z pustymi oczodołami i kieruję ją w stronę swojego przyjaciela. A przynajmniej mam nadzieję, że właśnie w tamtym kierunku. Lekko się kłaniam, po czym z powrotem zawracam i idę przed siebie. Natychmiast podbiega do mnie Lance i nakierowuje na odpowiednią trasę. Wychodzimy. Nagle, za naszymi plecami, rozbrzmiewa długie i przeraźliwie głośne wycie, po którym następuje skomlenie i ponowne wycie. Czerwony cierpi tak samo jak ja. Może nawet bardziej. Już rozumiem. On też ma uczucia, choć chowa je pod przykrywką śrubek i trybików.

– Keith... – Zaczyna nagle Lance.

– Tak?

– Czy to... Czy ty już nigdy nie zamierzasz spotkać się z Czerwonym Lwem?

– Tak. Musieliśmy się pożegnać na zawsze. Sam słyszałeś.

– Ale nie rozumiem dlaczego! Uważasz, że nigdy nie będzie ci dane znów go pilotować?

– Lance'uś, nie widzę. Może i dałbym radę nauczyć się latać na czuja, ale to nie to samo.

– Przecież Czerwony mógłby cię nawigować!

– Ale to i tak nie to samo. Przecież żeby dostać się do jednostki trzeba być w stu procentach zdrowym. Niewidomego kaleki nigdy nie przyjmą, to chyba logiczne. Tak samo z naszą drużyną. Już nie jestem jej częścią. Pogodziłem się z tym. Ty też musisz się pogodzić.

– Skoro ty wylatujesz, to ja także!

– Lance, nie wygaduj głupot!

– Keith, zrozum, że cię kocham i jestem w stanie zrobić dla ciebie wszystko! Nawet porzucić drużynę. Coran mógłby zająć moje miejsce.

Wybucham niekontrolowanym śmiechem. Zaczynam się zwijać. Instynktownie łapię się za brzuch. Wydaję z siebie radosne dźwięki. Tym razem szatyn przesadził.

– Coran? Coran Niebieskim Paladynem? Lance, ty słyszysz co mówisz? – pytam przez śmiech.

– No a czemu nie? - odpowiada lekko zdezorientowany.

– Ten stary pryk miałby pilotować twojego niesamowicie zwinnego Lwa? On?

Do Lance'a chyba dopiero teraz dotarło to, co powiedział. Również zaczął się śmiać. Staliśmy tak oboje najpewniej na samym środku długiego holu i pokładaliśmy się ze śmiechu. Gdyby dwa miesiące temu ktoś mi powiedział, że stracę wzrok, nie uwierzyłbym mu. A gdyby mi powiedział, że jeszcze będę się po tym wydarzeniu śmiać jak małe dziecko - tym bardziej nie brałbym takiej osoby na poważnie. Ale prawda jest taka, że teraz właśnie to robię.

Po chwili przestajemy. Idziemy dalej, nadal w szampańskim nastoju. Towarzyszy nam on do końca dnia i nawet muchy w nosie Allury nie są w stanie go zepsuć. Tego wieczoru ponownie zasypiamy razem. Z tą jednak różnicą, że oboje jesteśmy całkiem nadzy. Byłem temu przeciwny, ale Lance siłą mnie rozebrał i pochował gdzieś wszystkie ubrania. Ale nie narzekam. Jego ciało jest ciepłe i przyjemne. A nie ma cudowniejszego uczucia niż dotyk skóry na skórze.

Budzimy się niemal jednocześnie. Wnioskuję to po gwałtowniejszych ruchach chłopaka. Nie mylę się. Lance składa mi delikatny pocałunek na nosie, by zaraz potem przenieść się na policzek i szyję. Nie zostaję mu dłużny. Dłonią wymacuję jego czoło i tam daję mu leciutkiego buziaka. Po raz pierwszy w życiu...

– Dzień dobry, Keith. Jak się spało? – mówi tym swoim zachrypniętym, choć aksamitnym głosem.

– Cudownie – odpowiadam. – Dlatego, że jesteś obok.

– Uroczy jesteś.

– Chciałbyś.

– Nie chcę, bo już mam.

Prycham cichutko, choć na mojej twarzy widnieje uśmiech. Czuję, że Lance chce wstać. Przytrzymuję go mocniej, nie chcę, żeby teraz mnie opuszczał. Chłopak chyba rozumie aluzję, bo kładzie się z powrotem. Przybliża moje ciało do swojego. Niepewnie wchodzi kolanem między moje nogi. Robi to powoli, zupełnie jakby się bał, że zaraz go odtrącę. Ale ja nie miałem takiego zamiaru. Chyba zaczynam powoli rozumieć, że jednak też go od zawsze kochałem, choć wmawiałem sobie co innego. Utwierdziły mnie w tym jego wczorajsze słowa.

– Zastanawiałeś się jak to jest uprawiać seks z niewidomym? – pytam nagle.

– Keith?...

– Czy doznania są wtedy przyjemniejsze czy na odwrót? A może w ogóle nie czuć różnicy?

– Keith, czy ty coś sugerujesz?

– Nic. Po prostu mnie to ciekawi jakbym się zachował.

Lance nic nie odpowiada. Wyplątuje się z uścisku i wyjmuję kolano spomiędzy moich nóg. Czyżbym go przestraszył tym pytaniem? Nagle czuję jak coś zrzuca ze mnie kołdrę. Po chwili przez całe moje ciało przechodzi dreszcz. To szatyn całuje mnie po klatce piersiowej, jestem tego pewny. Jego usta muskają moją delikatną z tym miejscu skórę. Zaczynam cicho jęczeć.

– Keith, kocham cię – mówi chłopak na chwilę przerywając. – Niech to co teraz zrobię cię w tym utwierdzi.

Lance całuje mój poparzony brzuch. Ten niesamowity dotyk sprawia, że czuję się jak w niebie. Jest mi tak dobrze. Wydaję z siebie ciche dźwięki rokoszy. Szatyn zaczyna schodzić coraz niżej. Jego ręce wędrują w dół po moich udach, a usta znajdują się niebezpiecznie blisko miejsc intymnych. Ale nie powstrzymuję go. Z niecierpliwością czekam na pieszczotę.

Chłopak składa pierwszy pocałunek na moim penisie. Później drugi, trzeci, aż w końcu bierze go do swej buzi. Czuję to wszystko doskonale. Na chwilę zamieram, by zaraz wydać z siebie krzyk zadowolenia. Rękami chwytam się krawędzi łóżka. Zaczynam oddychać coraz gwałtowniej. Ruchy szatyna stają się coraz szybsze i dokładniejsze. Bezwiednie zaczynam poruszać się razem z nim pojękując coraz głośniej. Staje mi.

– Lance... – szepczę po raz pierwszy jego imię. – Lance...

Zaczynam powtarzać to słowo jak jakieś błogosławieństwo lub modlitwę. Serce bije mi jak szalone. W mojej głowie pojawiają się dziwne błyski. Ciemna ciemność zaczyna być ciemnością kolorową. Nadal widzę czerń, ale tym razem nie jest ona matowa. Są w niej różne barwy. Ale przeważają dwie. Czerwona i niebieska. Zupełnie tak jak... Ja i Lance.

– To niesamowite – mruczę sam do siebie.

Czuję, że dłużej nie wytrzymam. Moje ciało jeszcze nigdy nie czuło się tak cudownie. Lance obiera teraz inną taktykę. Zaczyna ssać wybraną długość, po czym przechodzi wyżej, zatrzymuje się i powtarza czynność. To jest już dopełnienie mojej ekstazy. Dochodzę u ustach szatyna. To obrzydliwe. Pewnie teraz wszystko wypluje i przestanie. Pójdzie. Zostawi mnie.

Ale chłopak wszystko połyka. Albo prawie wszystko. Nie wiem ile tego jest. Po chwili szatyn przestaje. Wypuszcza mojego kumpla z ust i kładzie głowę na mojej prawej nodze. Na pewno jest zmęczony.

– Wszystko w porządku? – pytam z nieukrywaną troską.

– W jak najlepszym – odpowiada z radością. – Powiedz lepiej czy ci się podobało.

– I to jak – mówię szczerze.

– To dobrze, bo to jeszcze nie koniec.

– Nie?

Lance chwyta mnie za plecy i przyciąga do siebie. Usadawia sobie na kolanach. Jego ręka znowu zaczyna błądzić w moich włosach robiąc kołtuny. Drugą obejmuje moją talię. Nasze krocza ucierają się o siebie. Jemu też stoi. Ciekawe jak długo... Nagle chłopak składa na moich ustach pocałunek. Krótki. Ale to tylko przedsmak, bo zaraz zaczyna całować długo i namiętnie. Do zabawy włącza język. Przez chwilę obaj walczymy o dominację, jednak ja dobrowolnie rezygnuję. Daję się mu wykazać. I nie żałuję.

Po chwili odklejamy się od siebie. Mam przeczucie, że to jeszcze nie koniec. Lance zaczyna całować mnie po całej twarzy. W końcu - także po ziejących pustką oczodołach. Natychmiast się wzdrygam.

– Keith? Wszystko dobrze? – pyta szatyn przerywając czynność.

– T-tak, po prostu... To było dziwne...

– Boli cię?

– N-nie... Tylko moja skóra jest tam znacznie delikatniejsza, bardziej wrażliwa.

– Rozumiem... Mogę kontynuować?

– Tak. Ale najpierw powiedz mi jedną rzecz. Nie obrzydza cię to?

– Czemu miałoby mnie obrzydzać?

– Bez oczu muszę wyglądać jak potwór.

– Nawet tak nie mów!

– Chciałbym mieć już te protezy. Przynajmniej byłbym mniej straszny. No i mógłbym mrugać.

– Ale wtedy nie będę mógł robić ci tego...

I Lance ponownie całuje mnie w puste oczodoły. Robi to bardzo uważnie i delikatnie, by nie uszkodzić mojej wrażliwej skóry. Pojękuję cicho. To najprzyjemniejsza rzecz, jaka mnie spotkała. Cieszę się, że jednak przeżyłem. Gdyby Zarkon mnie wtedy zabił, nigdy nie dowiedziałbym się, że Niebieski Paladyn jest we mnie zakochany. A co ważniejsze - nie odkryłbym, że ja także go kocham.

Chłopak nagle przestaje. Nieco zdziwiony otwieram szerzej usta, ale nic nie mówię. Czuję nagłe szarpnięcie ciałem i oto znajduję się w pozycji leżącej, na brzuchu. Przypuszczam co teraz nastąpi. Dlatego też nie dziwię się, gdy Lance zaczyna masować moje pośladki. Jego ruchy są zgrabne i przyjemne. Postanawia podrażnić moją dziurkę. Czuję jak szatyn umyślnie wędruje w tamto miejsce swoimi palcami tylko po to, by zaraz je stamtąd wziąć. Wbrew pozorom to jest bardzo przyjemne. Znowu mocno się podniecam.

W końcu przestaje. Tym razem chwyta mnie za biodra i lekko unosi. Po chwili czuję w sobie jego przyrodzenie. Przez cały mój tyłek przechodzi rozdzierający ból. Z moich ust wydobywa się krzyk. Lance zaczyna się poruszać. Najpierw niepewnie, potem coraz szybciej. Pochyla się. Czuję jego głowę na moim karku.

– Keith, kocham cię – szepcze mi prosto do ucha.

– Lance... – zaczynam niepewnie, ale przerywa mi mój własny jęk.

Tym razem chłopak chwyta mnie jedną ręką za penisa, a drugą wędruje w stronę policzka. Po chwili czuję, jak zaczyna przejeżdżać na wpół ściśniętą dłonią po moim kumplu. Znów mnie drażni masując co co chwila kciukiem nasadę. W moim żołądku robi się armagedon. Mam wrażenie, jakby wybuchła tam jakaś wojna. Nie wytrzymuję tego natłoku uczuć rozkoszy. Ponownie dochodzę. Nie dałem rady się powstrzymać. Pewnie moja sperma jest teraz wszędzie.

Lance dalej nie przestaje się poruszać. Tym razem skupia się na tym co się dzieje w środku mnie. Ale nawet on nie umie zbyt długo wytrzymać. Dochodzi we mnie. Doskonale czuję w sobie jego nasienie. Po raz ostatni wydaję z siebie głośny krzyk. Chłopak przestaje i wychodzi. Milknę. Szatyn kładzie się obok mnie. Jestem zbyt słaby, by przewrócić się na plecy, więc leżę na brzuchu. Wszystko mnie boli. Ale to taki dobry ból.

– W porządku? – pyta chłopak.

– Oczywiście. Było cudownie – mówię zgodnie z prawdą. – A według ciebie? Powiedz, jak to jest uprawiać seks z niewidomym galrą?

– Dwa razy lepiej niż z człowiekiem, choć nigdy nie próbowałem.

– To twój pierwszy raz?

– Najpierwszy. A twój?

– Tak samo. Lance, muszę ci coś powiedzieć.

– Tak?

Ostatkiem sił obracam się na bok. Wyciągam rękę przed siebie i wymacuję twarz szatyna. Chcę wiedzieć, gdzie mówić. Robię głęboki wdech. W końcu jestem gotowy.

– Lance. Kocham cię.

Chłopak nic nie odpowiada. Nawet się nie porusza. Z przerażeniem kładę mu rękę z powrotem na twarzy. Jest cała mokra. Od łez.

– Nie spodziewałem się, że usłyszę to od ciebie tak szybko – mówi wzruszony.

– Wczoraj, po naszej wspólnej głupawce coś sobie wreszcie uświadomiłem.

– Co takiego?

– Że ja też od dawna byłem w tobie zakochany, tylko nie dopuszczałem do siebie tej myśli. Maskowałem ją. Udawałem, że łączy nas jedynie relacja kolega-kolega lub może racze rywal-rywal. A tymczasem prawda była inna. Żałuję, że odkryłem ją dopiero teraz. No ale lepiej późno niż wcale.

– Masz rację kochanie.

– Kochanie?

– Mogę cię tak nazywać?

– Jak najbardziej.

Nasze ciała ponownie złączają się w jedno. Leżymy wtuleni w siebie w błogiej ciszy. Ciemność w mojej głowie nie jest już taka czarna. Teraz jest czerwono-niebieska. Obydwa kolory ciągle wirują, walczą o dominację. Ale nie gryzą się. Istnieją ze sobą w harmonii, choć wydawać się może, że wcale tak nie jest. Jednak one wiedzą lepiej. Wiedzą, że od dziś aż po koniec świata będą ze sobą. Razem. I nic ani nikt nie zniszczy ich więzi.

~♥~

Stoję w kolejce do kasy. Dalej nie wierzę jakim cudem Lance zaciągnął mnie do teatru. Stwierdził, że będzie to dla mnie ciekawe przeżycie. Nie miałem serca mu odmówić, więc tak oto oboje teraz czekamy, aż przyjdzie nasza kolej. Szatyn zaczyna się lekko niecierpliwić, przez co muszę go ciągle uspokajać. W końcu leciutki buziak w policzek załatwia sprawę.

Od tamtego pamiętnego poranka minął już ponad rok. Wszystko się zmieniło. Nowa drużyna Voltrona pokonała Zarkona. Jednak z moją pomocą. Pod czujnym okiem Lance'a, Shiro i Corana nauczyłem się wykorzystywać moje wyostrzone zmysły w walce. Choć Allura zakazała mi lecieć z nimi na ostateczną bitwę, ja i tak zrobiłem swoje. I nie żałuję. Wybiłem więcej nieprzyjaznej piechoty galry niż ktokolwiek inny.

Księżniczka odzyskała do mnie szacunek. Musiałem jej po prostu zaimponować. Pusta zdzira. Na szczęście po zapanowaniu pokoju w całym kosmosie mogliśmy wrócić na Ziemię. Choć przy pożegnaniu z nią udawałem smutek, tak naprawdę byłem zadowolony, że nie będę musiał słuchać jej szyderczego głosu.

Po powrocie na Błękitną Planetę od razu zamieszkałem z Lance'm i jego rodziną. Chłopak jakimś cudem zdobył posadę pilota samolotowego. Co prawda wykonuje kursy na niewielkie odległości, ale dla mnie to lepiej, gdyż częściej jest w domu. Często, leżąc już w łóżku opowiada mi o swoich planach na przyszłość. Jego największym marzeniem jest kupić nam skromny domek nad morzem. Wyobraża sobie siebie pracującego jako ratownika na plaży po godzinach sprzedającego lody małym dzieciom i mnie czekającego na niego po pracy w tymże małym domku z psem i otwartymi ramionami. Jak na razie jedyne co się spełniło to to, że posiadamy psa. Klance to nasz wierny pupil-przewodnik. Dostaliśmy go od rodziców szatyna. Ciągle mi towarzyszy, gdy idę sam na miasto czy do parku. Dzięki niemu stałem się znacznie odważniejszy. Po prostu zakładam ciemne okulary, biorę specjalną smycz i idziemy.

– Keith, o czym tak rozmyślasz? – pyta nagle Lance.

– C-co? – odpowiadam nieprzytomnie.

– Od paru minut pytam cię na jaki spektakl wolisz bo mamy aż trzy do wyboru o jednym czasie. Zaraz nasza kolej. Decyduj się teraz, bo nie chcę blokować innych ludzi.

– A co jest do wyboru?

– ''Ciemny Kamień", ''Romeo i Julia" i ''Miłość jest ślepa".

– To może klasyk, ''Romeo i Julia". Przynajmniej coś zrozumiem – śmieję się cicho.

Pochodzimy bliżej. Wreszcie nasza kolej. Lance kupuje nam bilety na wcześniej wspomniane przedstawienie. Słucham jednym uchem drugim wypuszczając. Bardziej interesują mnie odgłosy z kantorka znajdującego się niedaleko sali. Wyraźnie słyszę jak aktorzy powtarzają swoje role. Przez utratę wzroku mój słuch znacznie się polepszył, a ćwiczenia prowadzone przez Shiro i Corana jeszcze bardziej to spotęgowały. Jestem w stanie usłyszeć upadającą szpilę w drugim pokoju nawet przy największym hałasie. Oczywiście jeśli się skupię. Podczas walki z Zarkonem miało to jakiś większy sens. Teraz jednak bardziej używam tego w celu rozrywki. No ewentualnie sprawdzania czy w większym gronie ludzi Lance mnie nie obgaduje.

Wchodzimy na salę. Pokonaniu]e kilku stopni dla zwykłego człowieka to bułka z masłem. Ja muszę jednak nieźle się namęczyć. Na szczęście szatyn cały czas trzyma mnie za rękę. Z jego pomocą udaje mi się zasiąść w wygodnym fotelu. Nie puszczam jego dłoni. Siedzimy tak aż do rozpoczęcia spektaklu. Choć nawet podczas jego trwania co jakiś czas łapiemy się na chwilkę.

Nie widzę aktorów, więc nie mogę ocenić ich gry. Ale doskonale rozróżniam wszystkie głosy, więc wiem kto jest kim. Bezbłędnie poznaję każdą scenę. Sam w to nie wierzę, jednak podoba mi się to. Nawet bardziej, niż gdybym wszystko widział. Przeżywam przedstawienie całym sobą, podczas gdy inni chłoną je tylko oczami. Według mnie to niesamowite. Czasem trzeba nie widzieć by zobaczyć. Wreszcie to rozumiem.

Po skończonym spektaklu wychodzimy jako ostatni z sali. To ja poprosiłem o to Lance'a. Chciałem usłyszeć ciszę. Nie teatralną, tylko prawdziwą, błogą ciszę. I udało mi się to. Nie ma nic piękniejszego od dźwięku pustoszejącego pomieszczenia. Oraz głosu dwóch bijących serc, które się kochają.

– I jak się podobało? – pyta szatyn, gdy wracamy już chodnikiem przez miasto.

– To było niesamowite – odpowiadam wznosząc głowę do góry. – Wiesz, to całkiem ciekawe doświadczenie być na spektaklu teatralnym tylko po to, by posłuchać. Czujesz go całym sobą, a nie tylko patrzysz oczami.

– To serio musi ciekawe doświadczenie – przyznaje chłopak. – A tak w ogóle mam dla ciebie niespodziankę.

– Niespodziankę? Jeśli to ta sama niespodzianka co tydzień temu to obiecuję ci, że tym razem to ja cię wyrucham.

– Oj, no nie wiedziałem, że drzwi były uchylone!

– Choć nie powiem, Klance liże nawet lepiej od ciebie - zaśmiałem się cicho.

– Ha, ha, bardzo śmieszne. Ale nie. Tym razem to nic związanego z seksem.

– Serio?

– Serio.

Lance łapie moją dłoń. Mam nieodparte wrażenie, jakby klęknął, albo przynajmniej zgiął się w pół. Zaciekawiony przekrzywiam głową czekając na to, co się wydarzy.

– Dość długo czekałem na odpowiedni moment. Wydaje mi się, że wreszcie nastał – zaczyna niepewnie szatyn. – Keith, wyjdziesz za mnie?

 Otwieram usta szeroko ze zdziwienia. Zaczynam cały drżeć. Głos więźnie mi w gardle, nie jestem w stanie nic powiedzieć. Przez moją głowę przebiega tysiące myśli naraz. Lance mi się oświadcza. LANCE. LANCE, MÓJ CHŁOPAK, WŁAŚNIE MI SIĘ OŚWIADCZA!

– Tak... Tak... Tak! – Udaje mi się wreszcie wykrzyczeć.

Szatyn wsuwa na moją dłoń pierścionek. Nie jest masywny. Wręcz przeciwnie - bardzo cienki. Delikatny niczym mój ukochany w stosunku do mnie. Ciemność w mojej głowie znowu zmienia swą barwę. Ponownie widzę niebieski i czerwony odcień. Ale tym razem już nie wirują w szalonym tańcu jak dawniej. Teraz oba te kolory stoją dumnie i majestatycznie obok siebie zupełnie jakby chciały powiedzieć: ''A widzicie? Myliliście się co do nas". I faktycznie. Wiele razy się myliłem. Podejmowałem złe decyzje. Ale jednej rzeczy nigdy nie będę żałować. A mianowicie tego, że zakochałem się w Lance'ie.

8100 słów.
Trzy dni.
Sama w to nie wierzę.

Dziękuję wszystkim, którzy dotarli aż tu. Ten shot jest dla mnie bardzo ważny. Jeszcze nigdy się tak nie wczułam w to co piszę. Mam nadzieję, Drogi Czytelniku, że pozostawisz po sobie choćby malutki ślad w postaci komentarza... To wywołuje wielki uśmiech. Bardzo dziękuję, po raz kolejny. Vrepit Sa!

Wasz Wonsz ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro