Rozdział II
Przewrócił kolejną kartkę. Minęły dwie godziny odkąd skończył pomagać w kuchni i zaczął czytać lekturę, a wciąż nie przestawał. Świeca na biurku wygasła i Moravius z westchnieniem wyjął kolejną z szuflady i zapalił knot. Z zapałem zaczął czytać dalej.
Musiał się zgodzić z profesorem, ta książka rzeczywiście była godna uwagi. Traktowała o mocy. Ale co ciekawsze o sposobie jej pozyskania. Co prawda, nie wszystko co było tam opisane wydawało mu się do końca zgodne z regulaminem czarodziejów, ale ufał panu Wellingenowi.
"No dobrze, koniec na dziś" - pomyślał i zamknął księgę, uprzednio zaznaczając zakładką stronę. Położył się do łóżka i zamknął oczy. Ale nie potrafił zasnąć. Ciągle myślał o "Tajemnicach Księżyca".
Wstał i spojrzał za okno. Pełnia. Idealnie. Szybko ubrał się, wziął pergamin do rytuałów, torbę ze składnikami i otworzył drzwi na korytarz. Na parterze nie paliło się żadne światło, ale ostrożności nigdy za wiele. Na palcach zszedł po schodach, uważając, żeby nie skrzypnęły. Wszedł do głównej sali. Nikogo nie było. Zdjął zasuwę z drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Na ulicach już nikogo nie było. Całe miasto było pogrążone we śnie, tylko w nielicznych oknach można było zobaczyć blask i sylwetki ludzi krzątających się po domach. Ciepłe letnie powietrze sprawiało, że niektórzy mieli pootwierane okna, aby wywietrzyć mieszkania.
Szybkim krokiem przemierzał ulice. Dotarł pod Akademię, gdzie przystanął na chwilę i spojrzał na budynek, wspominając dawne chwile. Zobaczył, że w wielu pokojach palą się światła, nauczyciele często pracowali do późna. I w gabinecie pana Wellingena było jasno, a Moraviusa nadeszła chęć aby tam wejść, porozmawiać, tak jak często to z profesorem robili. Przez chwilę nawet wydawało mu się, że zauważył jego sylwetkę w oknie, spoglądającą wprost na niego, ale zaraz to wrażenie zniknęło, lub po prostu postać odeszła od szyby.
Ruszył jednak dalej. Miał zadanie do wykonania, nie mógł zawieść ukochanego profesora, a ten rytuał, według owego Duriona, autora "Tajemnic Księżyca", znacząco go wzmocni.
Wyszedł przez bramę. Była strzeżona magiczną barierą, która to nie wpuszczała nikogo mającego złe plany wobec miasta. Ruszył w stronę Wyjących Wzgórz, leżących z piętnaście minut piechotą od Akwironu. Nie zauważył zakapturzonej postaci idącej jego śladem...
Po chwili zobaczył swój cel. Między pagórkami stały ruiny bardzo starej kaplicy. Z pewnym wahaniem wszedł na jej teren.
Kamienne ściany były na wpół zniszczone, ledwo podtrzymywały strop. Granitowe ławy, między którymi szedł Moravius były bardzo dobrze zachowane. Stanął na głównym ołtarzu i spojrzał w górę. W suficie była okrągły otwór, przez który widać było przez gwiazdy, jasno rozświetlające nocne niebo. Ale najbardziej niesamowity był dzisiaj księżyc świecący na posadzkę w miejscu ołtarza. Wisiał w górze niczym wielki władca, jego biało-niebieskie światło padało prosto na Moraviusa.
Z głośnym westchnieniem otworzył księgę na rytuale, wyjął pergamin i narysował na nim prosty znak okręgu, po czym zacieniował z jednej strony kształt sierpa. I zaczął inkantację, na początku cicho, jakby z obawą, po chwili zaś wręcz krzyczał. Niebo nieco się zachmurzyło, księżyc zaczął lśnić mocniejszym blaskiem.
Tajemnicza postać, przypatrująca się z wejścia młodemu nekromancie, usłyszała wypowiadane słowa i zrozumiała je. Zaczęła biec w stronę chłopaka, w momencie gdy ten uniósł nóż, aby dopełnić rytuału.
- Moraviusie! Stój! - kaptur spadł mu z głowy, ale było już za późno.
Chłopak spojrzał za siebie słysząc znajomy głos. Profesor Wellingen biegł w jego stronę. Rzeczywiście stał w oknie w Akademii. Poczuł ból w dłoni, kiedy ostrze przecięło skórę. "Stój? Dlaczego?". Nie zastanawiał się długo. Wyciągnął rękę, próbując zablokować spadającą kroplę krwi. Zdążył.
- O co chodzi, panie profesorze? Przecież sam pan to zalecał - Moravius był zdziwiony.
Nauczyciel nie zdążył odpowiedzieć, rana chłopaka nadal krwawiła. Kropla spadła na pergamin rytualny.
Oślepiło ich błękitne światło płynące z pergaminu wstęgami w stronę rozgwieżdżonego nieba. Patrzyli oniemiali na to dziwne zjawisko. Po chwili znak zniknął, a w jego miejscu pojawił się wysoki, ubrany w biały garnitur i cylinder mężczyzna. Spojrzał ze zdziwioną, acz zadowoloną miną na dwóch mężczyzn. Następnie, nie mówiąc ani słowa, spojrzał na chłopaka i wskazał na niego. W tym samym momencie rozpłynął się zmieniając postać na białe światło i wniknął do Moraviusa przez ranę na jego dłoni.
Ogromny ból to było pierwsze co chłopak poczuł. A potem jakby coś go chciało zabić. Od środka. Zgiął się w cierpieniu i zaczął się wydzierać. Profesor stał przy nim i coś mówił, krzyczał wręcz, ale on nie słyszał. Postawił barierę umysłu tak jak go uczono w Akademii. Jednakże była zbyt słaba, przez duży stres i zaskoczenie, więc została niemal natychmiast przełamana. Jego ciało zalała nieznana mu dotąd energia. Krzyknął z bólu, usłyszał się śmiech w swojej głowie.
I wszystko zniknęło. Cały ból, wszystkie emocje, rozpłynęły się. Jego ciało obróciło się w stronę stojącego obok Wellingena.
"Może stanowić zagrożenie" - usłyszał głos w swojej głowie. Potem zareagował nawet nie myśląc, coś popchnęło go w tą stronę. Uniósł ręce aby rzucić zaklęcie. Nakreślił znak w powietrzu. Ten unosząc się zabłysnął i zniknął. Z nieba runęła na profesora błyskawica. Szybki ruch ręką nauczyciela i migotliwa niebieska tarcza pojawiła się nad nim i odbiła pocisk. Spojrzał na Moraviusa z przerażeniem:
- Chłopcze zatrzymaj to, walcz z nim - wysapał Wellingen. Po sparowaniu tak potężnego ciosu jego mana powinna być praktycznie na wyczerpaniu.
- Do kogo zwracasz się "chłopcze"? - z młodzieńczych ust wydobył się głos męski, pełen dumy, zimny jak stal.
Nakreślił znowu ten sam symbol. Kolejna błyskawica zleciała na Wellingena. Tym razem osłona nie wytrzymała i rozpadła się na kawałki. Pocisk trafił, profesor upadł na ziemię. Dookoła było czuć swąd palonego ciała.
Moravius podszedł do niego i chłodnymi, mimo gorącej nocy, palcami sprawdził puls. Nie było go. Uśmiechnął się. A zaraz potem skrzywił. Moravius naparł na jego bariery i je rozbił.
To był jak powrót do domu. Przez chwilę czuł się tak jakby on był tylko obserwatorem. Widział co się dzieje, co on robi, ale nie miał nad tym kontroli. Mógł tylko bezsilnie patrzeć jak istota zabija jego kochanego nauczyciela.
Nachylił się nad ciałem. Nie oddycha. Pulsu nie było. Wyszeptał zaklęcie uzdrawiające. Rozbłysło delikatnym zielonym światłem, ale nic się nie stało. Zaczął krzyczeć. Darł się w niebo, pewnie tak głośno, że niektórzy słyszeli go w Akwironie. W końcu zabrakło mu sił i tylko pochylił się nad zwłokami i płakał.
Gdy w końcu wstał, słońce już wschodziło. Uświadomił sobie, że zasnął. Wiedział, że nie może wrócić do domu. Stanowił zbyt duże zagrożenie. Mógł kogoś zabić. Tak jak profesora Wellingena...
Musi się pozbyć tej istoty. Czymkolwiek ona jest. Szybko poszperał w myślach. Kapłani Solante, bogini słońca, specjalizują się w walce z demonami.
A zatem, nie ma rady, musi wrócić do miasta. Ciało musiał zostawić, nie chciał, aby ktoś zaczął go podejrzewać o morderstwo w odwecie za wyrzucenie z Akademii.
Ruszył w stronę miasta. Słońce strasznie mocno świeciło, upał był ogromny, nie do zniesienia. Nałożył kaptur, aby odciąć się od irytujących promieni.
Na trakcie prowadzącym do bramy jak zawsze rano, był duży ruch. Różnorakie wozy wjeżdżały i wyjeżdżały z miasta. Już ze znacznej odległości było wyraźnie słychać ruch i pokrzykiwania.
Wszedł na drogę, starając się nie zwracać niczyjej uwagi. Wszyscy wnikali w błękitną lekko migoczącą barierę. Moravius szedł z pochyloną głową, w myślach kłębiły mu się różne myśli. Zabił profesora, jest opętany, nie wie nawet co chce osiągnąć siedząca w nim istota, ba, nie wie nawet czym ona jest.
W coś uderzył i upadł na ziemię skołowany. Rozejrzał się dookoła, ludzie patrzyli na niego z przerażeniem. Spojrzał do przodu i uświadomił sobie co się stało. Znieruchomiał ze strachu. Bariera go nie przepuściła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro