Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7, cz.2


Z góry Down Town wyglądało na znacznie mniejsze, niż było w rzeczywistości. Po wielkiej wojnie ludzie przestali budować wysokie wieżowce, wielu obywateli zginęło pod gruzami zawalonych drapaczy chmur, jeszcze więcej zniknęło wskutek wybuchów bomb atomowych i wysokiego promieniowania. Garstka Europejczyków, która przeżyła ten horror, skupiła się dosłownie w kilku miejscach, głównie blisko mórz i oceanów. Obszary położone w głębi lądu przejęły mutanty, które nie potrafiły pływać, jak się okazało niedługo później.

W każdym razie w Down Town wieżowców było raptem sześć. Rozrzucone w strategicznych miejscach niczym baszty obronne, sprawiały wrażenie ceglanych rycerzy, gotowych objąć czule cały zabudowany obszar w razie niebezpieczeństwa.

Stałem na dachu jednego z nich. Wiatr targał mi włosy, poły płaszcza trzepotały pod wpływem silnych podmuchów. Ciemne chmury kłębiły się nad moją głową, grożąc obfitymi opadami, ozon wisiał w powietrzu, jakby czekał tylko, aż obywatele wyłonią się ze swoich mieszkań, by pozwolić naturze przemoczyć ich ubrania na wylot. Wpatrywałem się w panoramę miasta, znudzony oczekiwaniem. Down Town powoli budziło się do życia, hałas ulicy stawał się coraz donośniejszy i rozchodził się echem między betonowymi ścianami zabudowań.

Kroki Jean Luca mieszały się z szumem wiatru. Zrównał się ze mną, po czym wbił spojrzenie w krajobraz rozciągający się przed nami. Kątem oka dostrzegłem papierosa między jego wargami, końcówka rozżarzyła się jasnym płomieniem, by po chwili przygasnąć nieznacznie. Wyciągnął dłoń w moją stronę. Spojrzałem na paczkę czerwonych Marlboro i pokręciłem głową.

– Rzuciłeś? – zapytał, czym wypuścił biały dym, zalegający w jego płucach.

– Cztery dekady temu – odparłem beznamiętnym tonem. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Zaciągnął się i ponownie wypuścił dym z ust.

– Słusznie. To straszne gówno.

– Spotkaliśmy się, by dywagować na temat palenia czy przejdziemy do właściwego tematu? – rzuciłem oschle, zrzucając z ramienia niewidzialny pyłek.

Jean Luc Russeau odwrócił się w moją stronę, po czym zlustrował mnie beznamiętnym spojrzeniem. Wypranym z niemal wszystkich emocji. Trimis zawrzał w jego ciele, wyczuwałem to doskonale. Powietrze zgęstniało, wiatr ustał, a dźwięki, dochodzące z ulicy, nagle przestały do nas docierać. Niebo pociemniało, choć zrzucałem to na karb nadchodzącego deszczu niż na jego moc.

Przewróciłem oczami i odwróciłem głowę do boku. Pokaz siły Jean Luca nie robił na mnie żadnego wrażenia już od dawna. Byłem lepszy. Silniejszy.

– Dopiąłeś swego, Dubois – zaczął szyderczym tonem, wyrzucając niedopałek poza krawędź dachu. – Madeleine nie chce ze mną pracować. Zamierza wyprowadzić się z mieszkania.

– W końcu. Jest kiepsko urządzone. – Uśmiechnąłem się. Powieka Russeau drgnęła, jednak nie dał się sprowokować.

– Do ciebie też nie zamierza dołączyć. Według mojego współpracownika chce odzyskać wspomnienia na własną rękę. Więc tobie też się wymyka.

Wbiłem w niego wzrok. Byłem przekonany, że Cohen stanie na głowie, by doprowadzić Sinclair do mnie, a mimo to słowa Jean Luca zasiały we mnie ziarno niepewności. Czy mogłem ufać hakerowi w stu procentach? Przecież widziałem, jaki ma do niej stosunek, jak blisko ze sobą są. Skąd mogłem wiedzieć, że zgodził się współpracować tylko po to, bym nie wyeliminował go przy pierwszej lepszej okazji.

– Myślę, że się mylisz.

– Myślę, że twojej słodkiej Madeleine już od dawna nie ma w tym ponętnym ciałku. – Jean Luc uśmiechnął się złośliwie, wyciągnął kolejnego papierosa i wsadził go do ust. Miałem ochotę wepchnąć mu go do gardła. Wzruszyłem jedynie ramionami.

– To wszystko? Nie mam czasu na pogawędki – odparłem. Miałem nadzieję, że nie wyczuł w moim głosie tego subtelnego drżenia, które wskazywałoby jakiekolwiek wątpliwości.

– Nie. – Zwrócił się ku krawędzi dachu. Westchnął teatralnie, a moje ciśnienie z każdą chwilą rosło. Wystarczyłoby tylko pchnąć go do przodu, by spadł. Jeden prosty ruch i rozbiłby się o chodnik... – Wiem, że to ty stoisz za kradzieżami eteru z moich dostaw. – ... Leczyłby się całymi miesiącami, a ja miałbym czas przekonać do siebie Madeleine. – Nie wiem tylko, kto jest twoim informatorem.

Uniosłem brew. Czyżby Jean Luc aż tak bardzo ufał swoim współpracownikom, że nie sprawdzał ich myśli? Co prawda Cohen fantastycznie chronił swój umysł przed wpływem trimisa. To by wyjaśniało siatkę kontaktów, jaką latami budował pod nosem Jean Luca, a on się nawet nie zorientował.

– Nic na mnie nie masz – odpowiedziałem w końcu, by jak najszybciej zakończyć tę niepotrzebną wymianę zdań. – I nie potrzebuję informatora, przecież wiesz.

Russeau pokiwał głową. Wyglądał tak, jakby zastanawiał się nad czymś. Mielił filtr od papierosa między wargami, wydawać by się mogło, że nawet nie zarejestrował, że wypalił się do końca. Miałem wrażenie, że się postarzał, mimo że ten proces u trimisów trwał jedynie do pewnego momentu. Twarz przecinało kilka zmarszczek mimicznych, policzki opadły nieco, a oczy pojaśniały, choć nie byłem pewny, czy w przypadku jego stalowych tęczówek było to w ogóle możliwe. Plecy miał zgarbione, jakby przygniatało go zmęczenie.

– Nie mam, ale będę miał. Pamiętaj, że ta gra jeszcze się nie skończyła. – Spojrzał na mnie, uśmiechając się cierpko. – Być może tym razem któryś z nas wygra.

– Być może.

– Do zobaczenia za jakiś czas. – Russeau odwrócił się do mnie i wyciągnął rękę. Spojrzałem na nią, a potem na jego twarz. Coś czaiło się w jego obliczu, coś złowrogiego, jednak nie byłem w stanie do końca tego określić. Wiedziałem o każdym jego ruchu dzięki hakerowi, nie musiałem go obserwować. Zresztą, byłem pewny, że wyczułby mnie od razu, gdybym pojawił się w siedzibie.

Kiedy Jean Luc zrozumiał, że nie zamierzam uścisnąć jego dłoni, prychnął z niesmakiem i schował ją do kieszeni płaszcza. Bez słowa odwrócił się na pięcie i ruszył ku schodom, prowadzącym do wyjścia. Dlaczego nie użył mocy?

Zaczynałem mieć coraz więcej wątpliwości. Obserwowałem Madeleine od lat i nic nie wskazywało na to, że jej światopogląd mógłby się zmienić. Mimo iż straciła pamięć, jej ruchy, nawyki, mowa ciała – wszystko, co sprawiało, że Maddie była sobą, pozostało takie samo. Więc co się stało, że tym razem miałoby być inaczej?

Ściana deszczu uderzyła we mnie niespodziewanie. Przymknąłem oczy i uniosłem twarz do nieba. Zimne krople szczypały nieprzyjemnie w policzki, spływały po szyi za kołnierz koszuli. Wziąłem głęboki wdech. Przeczesałem palcami włosy, by nie przyklejały mi się do czoła.

Moc zatańczyła w moim ciele i chwilę później leżałem we własnym apartamencie, na jedwabnej pościeli. Tej samej, w której kilka godzin wcześniej próbowałem rozebrać do naga Madeleine Sinclair.

***

– Szefie?

Zerknąłem przez ramię na trimisa, stojącego za mną. Wszystko miało kolor posoki. Oddychałem szybko, nierówno. Koszulka przykleiła się do mojego torsu od nadmiaru krwi. Czułem, jak spływała po ciele, bo nie mogła wsiąknąć w nasycony materiał.

– Wszystko gotowe, szefie – odezwał się znów. Kiwnąłem głową, po czym powoli się rozejrzałem.

Niemal cały hangar, aż po metalowy sufit, przybrał kolor czerwieni. Rozsmarowałem ciała demonów po każdej możliwej powierzchni. Zmiażdżone twarze, wypływające mózgi i powykręcane w stawach kończyny słały się po otoczeniu niczym zmyślna wystawa artysty. Od ścian wciąż odbijało się echo ich błagalnych krzyków, próśb i agonalnych jęków.

Kiedy tylko usłyszałem, że paleta z towarem dotknęła podłogi budynku, uwolniłem całą swoją moc. Podsycana emocjami zapłonęła we z siłą, nad którą ciężko było zapanować. Właściwie nie chciałem nawet tego, robić. Wolałem wyrzucić z siebie całą złość i niepewność, by na nowo zacząć trzeźwo myśleć.

Madeleine zajmowała znaczną część moich myśli. Dokąd się udała, kiedy opuściła mój apartament? Czy rozmawiała już z Russeau, czy wszystkie informacje, jakie miał, otrzymał od Cohena? Niecierpliwiłem się tak bardzo, że aż było to do mnie niepodobne. Przecież potrafiłem czekać całymi latami na rozwój wydarzeń. Przechodziliśmy to nie pierwszy raz. Być może to nie Maddie się zmieniła, tylko ja? Zakład z Jean Lucem dobiegł końca, nie udało mu się mnie powstrzymać, więc powinien dać mi wolną rękę, jeżeli chodzi o tę kobietę. Dlaczego znów tak bardzo się przed tym wzbraniał?

Chciał spokoju. Niczego tak bardzo nie cenił w swoim marnym życiu, jak wygodnej posady narkotykowego giganta, monopolisty. A jednak mimo to kurczowo trzymał Madeleine przy sobie i nie chciał mi jej zwrócić.

To wszystko tylko podsycało moją złość. Świat zalała poświata w kolorze płynnego miodu. Moje ciało samo doskonale wiedziało, co miało robić. Mordowałem podwładnych Russeau, jednego po drugim. Jedyne, co po nich zostało, to krwawe smugi na posadzce.

W końcu wokół mnie zaległa cisza, mącona jedynie przez mój własny, przyspieszony oddech.

Wyszedłem z baraku. Nozdrza wciąż drażnił metaliczny zapach posoki. Przetarłem twarz dłonią, jednak nie przyniosło to zamierzonego efektu. Westchnąłem ostentacyjnie, po czym ruszyłem opustoszałą drogą, prowadzącą do wyjścia. Po obu jej stronach ciągnęły się metalowe hangary, ich konstrukcje jęczały przeraźliwie przy każdym, nawet najmniejszym podmuchu wiatru.

Zastanawiałem się, jak długo jeszcze będą stały w tym miejscu. Tajfuny i huragany rzadko nawiedzały zachodnią część Down Town, znajdującą się niemal nad samym Oceanem Atlantyckim. Jednak gdy to następowało, siały niesamowite spustoszenie. Rozejrzałem się leniwie. Po dawnym Brest i jego złocistych plażach i porośniętych bujną trawą klifach nie było nawet śladu.

Po wybuchu bomby atomowej miejsce, do którego co roku zjeżdżały całe masy turystów, zostało zrównane z ziemią. Piękne, średniowieczne zamki i skalne zapory rozpadły się niczym domek z kart przy maleńkim podmuchu wiatru. Chaos wojny pozwolił handlarzom ludźmi i innego nielegalnego towaru przejąć to miejsce. Kolebka przerzutów przeróżnych substancji powstała właśnie w tym miejscu. Na szybko wybudowany port, po wielu latach zaniedbań obrosła rdza, jednak to nie przeszkadzało szefom największych karteli w Down Town układać się z Amerykanami.

Podobno tam niewiele się zmieniło. Podobno tam było normalne życie, pozbawione całej tej brutalności, mutantów, trimisów i śmierci. Taką wersję przynajmniej przedstawiano Europejczykom. Nowy Wspaniały Świat – krzyczały ulotki propagandystów, którzy prężnie zbierali żniwo wśród tych najbardziej poszkodowanych. Nie zawracali sobie głowy bogaczami; doskonale wiedzieli, że elity nie spojrzą nawet w stronę Ameryki, zbyt dobrze im się tu wiodło.

W końcu zbudowali imperium na naiwności tych samych idiotów, którym wmawiano, że istnieją jeszcze na tym świecie miejsca, gdzie życie jest spokojne, a na świat nałożony jest różowy filtr.

Coś ciągnęło mnie do wody. Skręciłem między hangary i poszedłem w zupełnie inną stronę, niż zamierzałem. Do moich uszu dotarł szum nocnego, niespokojnego morza. Niemal czułem w zakończeniach nerwowych, jak wściekłe fale odbijają się od kamiennych, naturalnych wałów. Kurz i żwir chrzęścił pod ciężarem moich kroków. Do nosa dotarł zapach ryb i morskiej bryzy. Widziałem horyzont, malujący się złoto-granatową, gradientową łuną. Prawie idealnie odcinał czerń wody od jaśniejącego nieba. Jeszcze kilka godzin i nastanie świt.

Zmrużyłem oczy, kiedy wyraźny kontur sylwetki pojawił się na mojej drodze ku pozornej wolności. Zatrzymałem się, trimis szarpnął się niespokojnie i zalał wszystko miodowo-złotą poświatą. Tym razem dokładnie widziałem, kto przede mną stoi. Uśmiechnąłem się i przechyliłem głowę do boku.

– Madeleine – powiedziałem, chowając ręce w kieszeniach płaszcza. Spięła się, kiedy dotarł do niej dźwięk mojego głosu, jednak jej twarz nie zdradzała żadnych emocji.

Wyglądała zjawiskowo, odziana w czerń prezentowała się iście złowrogo. Jej włosy zlewały się z kolorem stroju, tworzyły perfekcyjną, harmonijną całość. Jasny odcień szyi wyraźnie odcinał się od tego spójnego obrazka, zaróżowione policzki nadawały jej uroczego, niemal kokieteryjnego wyglądu. Wiedziałem jednak, że nie przyszła tu ze mną flirtować, zdradzały to błyszczące oczy trimisa.

– Nicola – mruknęła. Opuściła ręce wzdłuż ciała i zacisnęła dłonie w pięści. – Znów mnie zostawiłeś.

Nie wyczułem w jej głosie ani krzty żalu.

– Wybacz mi moją przewidywalność, mon chéri. – Ukłoniłem się teatralnie w przepraszającym geście.

Parsknęła pod nosem. Ruszyła w moją stronę sprężystym krokiem, odbijał się echem od wykonanych z falowanej blachy ścian hangarów. Nie spuszczała ze mnie wzroku, poruszała się jak drapieżnik, lwica, gotowa w jednej chwili rzucić się do ataku. Dostrzegałem to w każdym spiętym mięśniu i wstrzymywanym oddechu.

Zatrzymała się, dzielił nas tylko jeden jej krok. Zadarła głowę do góry, by móc spojrzeć mi w oczy. Miałem ochotę zaśmiać się, widząc, jak walczy ze swoją mocą, jak nie chce dopuścić do utraty nad nią kontroli.

Próbowałem wejść do jej głowy, dowiedzieć się, co ją sprowadza i jak mnie namierzyła, jednak natrafiłem na solidny mur. Pochyliłem się nieznacznie, zdumiony tym, jak szybko go zbudowała i z jaką łatwością utrzymywała, tym samym chroniąc swój umysł. Czyżby nie wszystkie poprzednie nauki zostały zapomniane? Czy może zdążyła się spotkać z Cohenem, który podpowiedział jej, jak mogła obronić się przede mną?

– Co tu robisz, Madeleine? – zapytałem. Czułem, jak na moją twarz wypływa uśmiech zadowolenia. Byłem poniekąd dumny i zafascynowany tym, jak szybko pracował jej mózg, kiedy trzeba było wyciągnąć lekcje z porażek.

– Dokończ – odparła. Uniosłem jedną brew. Westchnęła, wznosząc oczy ku niebu. – Dokończ to, co zacząłeś w tamtym apartamencie. To twój dom?

– Jeden z wielu. – Właściwie zaskoczyła mnie swoimi słowami. Spodziewałem się, że zaatakuje mnie bez ostrzeżenia, zbombarduje agresją, opanowaną wściekłością, której nie powstydziłby się nawet najlepszy zabójca.

Czekałem na jej odpowiedź, jednak Madeleine milczała. Wpatrywała się we mnie intensywnie, oczekując, że znów ją pocałuję. Nie zamierzałem tego robić. Zaciekawiła mnie zmianą swojego nastawienia, więc ja również czekałem.

Jaki będzie twój następny ruch, Madeleine? – Posłałem pytanie, patrząc jej prosto w oczy. Nie byłem pewny, czy je usłyszała, czy odbiło się od tego wysokiego, złotego muru.

Podeszła bliżej. Czubki naszych butów się stykały. Musiała jeszcze bardziej zadrzeć głowę do góry, by móc na mnie patrzeć. Wyciągnęła prawą dłoń w stronę mojej twarzy. W pierwszym odruchu drgnąłem, chcąc ją powstrzymać, jednak ona jedynie dotknęła mojego policzka.

Przeszedł mnie dreszcz. Jej skóra była przyjemnie chłodna, miałem wrażenie, że stanowi ogromny kontrast do mojego rozgrzanego ciała. Setki małych igiełek, wbijających się w mój policzek, tworzyły tak dobrze znany mi kształt. Wiele nocy spędziłem, wyobrażając sobie, jak to robi. Jak jej zapach dociera do mojego mózgu, doskonale wyraźny, nigdy nie był tak intensywny, jak w tamtej chwili. Jak gładzi delikatnie moją twarz, zjeżdża pewnym ruchem niżej i zatrzymuje się na linii żuchwy.

Przymknąłem powieki, chciałem chłonąć to doznanie całym sobą, bo być może następna okazja nadarzy się dopiero za kilka lat, choć nie dopuszczałem do siebie takiego scenariusza. Tym razem miało być inaczej. Wszystko miało pójść zgodnie z planem.

Poruszyła się delikatnie. Wyraźnie czułem jej oddech na swoich ustach. Mimowolnie je rozchyliłem, choć kilka godzin wcześniej obiecałem sobie, że nie dopuszczę do tego, by Madeleine zbliżyła się do mnie w taki sposób, dopóki nie odzyska wszystkich wspomnień.

Nie byłem w stanie się jej oprzeć. Tak długo czekałem, że nie mogłem odmówić sobie tej chwili przyjemności i pozornego spokoju.

– Dokończ – szepnęła i choć jej ton był niczym góra lodowa na otwartym oceanie, w tamtym momencie odmówienie tej kobiecie graniczyło z cudem.

– Nie – wychrypiałem ostatkiem silnej woli.

Chciałem, ale nie mogłem. Tak bardzo chciałem znów ją pocałować, że uśpiłem swoją czujność, a niemal wszystkie szare komórki, które wrzeszczały, jak opętane, że powinienem odwrócić się na pięcie, jeszcze zanim pozwoliłem się jej zbliżyć, upchnąłem w ciemnych zakamarkach swojego umysłu. Tylko te pojedyncze, najwytrwalsze alarmowały, że nie tak powinny się potoczyć sprawy między nami. Spiąłem wszystkie mięśnie, gotowy odejść.

Wtedy zrobiła coś niespodziewanego.

Jej dłoń znalazła się na moim karku. Silnym szarpnięciem pociągnęła mnie do dołu, łącząc tym samym nasze usta. Wciągnąłem powietrze ze świstem, moje płuca wypełnił intensywny zapach kawy i korzennych perfum, których używała od lat. Krew buzowała w żyłach, wraz z coraz szybszymi uderzeniami serca. Madeleine wbiła paznokcie w moją skórę, w tym samym czasie przygryzając moją wargę. Czułem, jak zarzuca drugą dłoń na moją szyję i przyciąga mnie bliżej.

Poddałem się temu natychmiast, nie potrafiłem walczyć z pożądaniem, które rosło we mnie z każdą kolejną sekundą. Przylgnąłem do niej bardziej, objąłem mocno w pasie, chcąc zatrzymać ją tak blisko i tak długo, jak to było możliwe. Napierała na mnie, badając językiem moje usta. Jej puls też przyspieszył, tak samo, jak oddech, uderzenia serca stały się nierówne.

Powietrze przeciął huk, jaki towarzyszył zderzeniu moich pleców z cienką, metalową ścianą hangaru. Całowaliśmy się tak, jak ze sobą walczyliśmy. Niepewne, z odrobiną ciekawości, w napięciu i oczekiwaniu na to, jaki ruch wykona to drugie. Opuściłem ramiona, zamierzałem złapać ją za biodra i unieść, by pozycja była wygodniejsza.

I to był błąd.

Madeleine niespodziewanie szarpnęła się, po czym przełożyła lewą rękę nad moją głową. Poczułem, jak wokół mojej szyi zaciska się cienka metalowa żyłka. Wbiła się w skórę na wysokości jabłka Adama. Otworzyłem szeroko oczy zaskoczony. Jej były zmrużone, a twarz wykrzywiał triumfalny, złośliwy uśmieszek.

Przełknąłem ślinę, kiedy żyłka zacisnęła się odrobinę mocniej. Jeszcze chwila i odcięłaby mi dostęp powietrza albo co gorsze – obcięła głowę. Chciałem się wyszarpać, jednak ona była szybsza. Złapała mnie za nadgarstki, owinęła końcówkę metalowego sznurka wokół nich i uniosła ponad moją głowę.

Pociągnęła mnie do dołu. Bez słowa protestu padłem na kolana. I tak nie byłem w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, zbyt zaskoczony tym, co się właśnie wydarzyło. Ostre kamienie wbijały się w skórę, powodując jeszcze większy dyskomfort. Klęczałem przed kobietą, która bez mrugnięcia okiem mogłaby mnie w tej chwili zabić.

Ależ to seksowne.

Sinclair spoglądała na mnie z góry. Oblizała dolną wargę, po czym przygryzła ją delikatnie.

Z mojego gardła wydobył się nerwowy chichot.

– I co teraz? – zapytałem, a przynajmniej próbowałem. Odniosłem wrażenie, że zrozumiała sens moich słów, bo jej brew uniosła się delikatnie.

– Teraz cię, kurwa, zajebię z zimną krwią – syknęła. Parsknąłem. Chciałem pokręcić głową, jednak wbijająca się w skórę żyłka skutecznie uniemożliwiała jakikolwiek gwałtowniejszy ruch. – Nie pogrywaj ze mną, Dubois.

– Nie zrobisz tego – odparłem spokojnie. Moc szalała w jej ciele, tęczówki niemal się gotowały od nadmiaru płynnego złota.

Zacisnęła linkę odrobinę mocniej. Na chwilę wstrzymałem powietrze, którego i tak nie miałem zbyt wiele.

– Założymy się?

– Śmiało – wycharczałem. Odrobinę poluźniła zacisk. – Nie zrobisz tego, bo mam coś, czego ty też potrzebujesz.

Zlustrowała mnie nonszalancko. Po prawdzie byłem przekonany o tym, że bez wahania pozbawiłaby mnie życia, gdyby tylko wiedziała, jak to zrobić. Jednak brakowało jej wspomnień, czyli tego, co tylko ja mogłem jej dać.

Widziałem, jak mechanizm w jej głowie pracuje na pełnych obrotach. Wpatrywała się we mnie złotymi oczami, kipiąc z wściekłości. Próbowała ukryć to, jak bardzo drży na całym ciele. Serce biło nierówno, a puls gnał jak szalony, próbowała go ustabilizować, oddychając głęboko przez nos. Kalkulowała, co zdecydowanie bardziej jej się opłaca; gdyby mnie zabiła, Jean Luc opowiedziałby jej o wszystkim, a przynajmniej o tym, co chciałby, żeby wiedziała. Podczas naszych wcześniejszych spotkań zasiałem w niej ziarno niepewności co do prawdomówności Russeau.

I słusznie. Ten gnój nie był w stanie wykrzesać z siebie nawet odrobiny szczerości, liczyły się dla niego tylko pieniądze. Gdybym miał je wtedy, kiedy trzeba było ratować Maddie, nigdy nie znaleźlibyśmy się w tej sytuacji.

Znów poczułem, jak Sinclair zaciska mocniej żyłkę. Uniosłem na nią wzrok i przechyliłem odrobinę głowę.

– Tak naprawdę, jeśli pozbędę się ciebie i Jean Luca, to będę wolna – powiedziała, cedząc każde słowo. – Mam gdzieś wasze porachunki.

– Nie możesz mieć ich gdzieś, skarbie, bo jesteś jednym z nich.

– Kłamstwo. – Poruszyła się niespokojnie.

– Czy wyglądam na kogoś, kto by kłamał?

Zlustrowała mnie od góry do dołu. Zmarszczyła brwi, jej mózg ponownie wszedł na najwyższe obroty. Wodziła wzrokiem po mojej twarzy, szukając, chociażby jednego gestu, drgnięcia mięśnia czy powieki, które świadczyłoby o tym, że nie mogła mi ufać.

– Nie. – Ramiona Maddie opadły nieznacznie. – Nie wyglądasz na kogoś takiego.

Poruszyłem nadgarstkami. Niespodziewanie puściła linkę, jej ręce opadły swobodnie wzdłuż ciała. Wbiła wzrok w ziemię. Wyswobodziłem się z więzów. Przełknąłem ślinę z zadowoleniem, powstrzymałem się od skrzywienia, nieprzyjemna suchość drażniła złośliwie przełyk. Podniosłem się z kolan i przeciągnąłem, na dobre przepędzając odrętwienie z ramion.

Spojrzałem na Sinclair. Zdusiłem w sobie westchnienie. Wyglądała jak niewinna dziewczynka, która czekała na reprymendę od rodzica. Kosmyki ciemnych włosów powiewały delikatnie na morskim wietrze, zakrywając część jej twarzy.

Wyciągnąłem ku niej dłoń, objąłem podbródek i uniosłem go do góry, by móc spojrzeć jej w oczy. Przypominały dwie czarne dziury, które były gotowe pochłonąć mnie całego. Złoto prawie całkowicie w nich przygasło, pozostała jedynie cienka obwódka wokół źrenicy.

– Powiedz mi zatem Madeleine – powiedziałem, pochylając się odrobinę. – Czego pragniesz?


***

Kolejny rozdział za nami! Jak wrażenia po przeczytaniu perspektywy Nicoli? Chcielibyście więcej takich rozdziałów?

Statystyki dla Freaków:

17 stron A4

5858 słów

39967 ZZS


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro