Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3


Dwóch skorumpowanych policjantów odprowadziło mnie pod same drzwi gabinetu Jean Luca. Wycofali się, jeszcze zanim ochroniarze mojego pracodawcy rzucili mi pełne współczucia spojrzenie i otworzyli drzwi.

Przywitała mnie dymna ciemność, rozświetlona mdłym, różowym neonem. Zapach papierosów wymieszał się z wonią zgniłego mięsa, którym przesiąknęło całe moje ubranie. Wypuściłam powietrze z płuc i weszłam do środka.

Jean Luc siedział przy biurku, rozwalony wygodnie na krześle. Zmierzył mnie spojrzeniem pełnym obrzydzenia, po czym oparł się łokciami o blat i położył brodę na splecionych dłoniach.

– Potwór w biały dzień? – zapytał bez ogródek. Przejechał językiem po zębach i zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, kontynuował: – I akurat ty musiałaś na niego trafić?

– Uwierzysz, że wyszłam tylko po zakupy? – Uśmiechnęłam się, ale chyba mało przekonująco, bo mój pracodawca zmrużył jedynie oczy.

– Ciesz się, że nosisz moje nazwisko, inaczej skończyłabyś w izolatce – warknął niskim głosem. Wziął głęboki wdech i przymknął powieki, zapewne po to, by powściągnąć swoje emocje. – Masz już zadanie do wykonania, nie pchaj się w kłopoty. Następnym razem masz się odwrócić na pięcie i spierdalać.

– Żeby zaatakował kogoś innego? – Skrzyżowałam ręce na piersi.

– Obchodzi cię to?

Wzruszyłam ramionami. Szczerze powiedziawszy, nie obchodziło mnie to ani trochę, jednak sam fakt, że w okolicy, w której mieszkałam, kręcił się potwór, przyprawiała mnie o zawrót głowy. Przed potworami nie dało się skryć. Nie było możliwości zamknąć za sobą drzwi wieżowca, przejść ciemnym korytarzem, a potem zamknąć się we własnych czterech kątach i udawać, że jest się zwykłym obywatelem. Przed potworami nie bywało się cieniem, postacią owianą tajemnicą tak wielką, że dla wielu jarzyła się jako mityczne stworzenie, które znali jedynie ze słyszenia. Dla potwora każdy żyjący na tym świecie był tylko kolejnym posiłkiem z dwoma nogami, na których ich obiad uciekał. Zwykle za wolno.

Nie chciałam zostać przekąską.

Jean Luc odsunął się od biurka, po czym sięgnął po paczkę fajek. Wyciągnął jednego papierosa, odpalił i zaciągnął się mocno dymem. Jego klatka piersiowa urosła chyba dwukrotnie.

– Następnym razem od razu powiadom służby i nie pakuj się w kłopoty. Tym razem trafiłaś na naszych – powiedział, kiedy uznał, że nie zamierzam udzielić mu żadnej odpowiedzi. – W innym wypadku moje nazwisko mogłoby pozbawić cię głowy.

Wywróciłam oczami. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że kłamał. Macki Jean Luca sięgały dosłownie wszędzie. Nie zliczę, jak wiele razy towarzyszyłam mu na bankietach, w domach ludzi z naprawdę wysokiego szczebla. Robił interesy z każdym, choć nie każdy o tym wiedział. Lawirował między politykami, urzędnikami i służbami, rozdając im ochoczo eter, uzależniając od narkotyku i swojej osoby. Bawił się władzami niczym lalkarz swoimi marionetkami. Nie ingerował zbytnio w politykę, interesowało go jedynie to, by interesy szły dobrze, a ze strony państwa nie pojawiały się żadne komplikacje.

– Naprawdę bardziej zmartwiło cię to, że widzieli mnie żandarmi, a nie to, że potwór pojawił się w mieście w biały dzień? – zapytałam zniecierpliwiona. Zakrwawione ubranie zaczynało sztywnieć i irytować.

Mój pracodawca zerknął w stronę kanapy. Ponad oparciem wystawała blond głowa jego dziwki. Nie poruszyła się ani razu, odkąd znalazłam się w gabinecie, nawet nie zarejestrowałam tego, że tu była. Prawdopodobnie, odurzona eterem, odkrywała meandry swojego pustego umysłu.

– To nie jest nasza sprawa. Zajmij się Duboisem. – Stracił zainteresowanie moją osobą. Wziął telefon do ręki, wystukał krótką wiadomość i odłożył z powrotem na blat. Dwa ruchy ręką później, jego twarz oświetliło niebieskie światło laptopa. Był nieziemsko wściekły. – Na poziomie minus dwa jest moje prywatne mieszkanie. Idź, ogarnij się i wracaj do domu. Chyba nie muszę ci przypominać o tym, byś nie zwracała na siebie więcej uwagi.

***

Kolejny gburowaty ochroniarz wpuścił mnie do prywatnych pokoi Jean Luca bez pytania. Domyślałam się już, że mój pracodawca poinformował go, że się zjawię.

Przez dziesięć lat, jakie spędziłam u jego boku, ani razu nie byłam w tym miejscu. Nie wiedziałam, że istnieje. Nawet kiedy zadania nie kończyły się dla mnie najlepiej, zawsze – ale to zawsze – Jean Luc kazał odeskortować mnie do mieszkania w centrum. Przez dwanaście miesięcy po wyjściu ze szpitala nawet mieszkał tam ze mną, wprowadzając powoli w tajniki charakteru swojej pracy. Wiedziałam, że gdzieś mieszka, ale nie spodziewałam się, że będzie to tak blisko siedziby jego prężnie działającego interesu.

Nie różniło się zbytnio od jego gabinetu. Ciemne, oświetlone jedynie marnym światłem ledowych lampek. Ciężkie, skórzane meble niemal zlewały się z kolorem ścian, przepych wyłaził z każdego zakątka tego mieszkania. Wymacałam na ścianie włącznik światła. Nie byłam w stanie uwierzyć, że można żyć cały czas w takich ciemnościach i niemal krzyknęłam, kiedy pomieszczenie rozjaśniło się od blasku żarówki.

Nie wydawało się już takie ciężkie jak wcześniej. Centralną część mieszkania stanowił sporych rozmiarów salon połączony z kuchnią. Po prawej znajdowały się trzy pary drzwi. Uznałam, że za tymi pierwszymi musi znajdować się łazienka, bo jako jedyne przyozdobione były prostokątną, mleczną szybką.

Zrzuciłam z siebie ubranie tuż po przekroczeniu progu i wskoczyłam pod ogromną deszczownicę. Odetchnęłam z ulgą, kiedy ciepła woda otuliła moje ciało. Brud, krew i kurz spływał szarymi pasmami, tworząc niewielki wir wokół odpływu. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio brałam prysznic z takim namaszczeniem, jak tamtym razem, ale zakrawało to niemal o erotyzm.

Nie miałam pojęcia, jak długo tak stałam, ale z tego stanu wyrwało mnie uporczywe pukanie do drzwi. Zakręciłam wodę i sięgnęłam po ręcznik, który leżał na blacie umywalki, starannie zwinięty w rulon.

– Przyniosłem ci ciuchy na zmianę, Madness. – Usłyszałam stłumiony głos ochroniarza.

Powstrzymałam kolejne przewrócenie oczami.

– Dzięki – odkrzyknęłam, a chwile później dotarło do mnie trzaśnięcie drzwi.

Madeleine. Maddie. Madness. Mad.

W tym miejscu miałam wiele imion i mimo dekady stażu, wciąż nie rozumiałam, dlaczego ci, którzy mnie znają chociaż odrobinę, nazywają mnie szaleńcem. Wykonywałam swoje zadania sumiennie tak jak inni tropiciele i zabójcy, którzy byli na usługach Jean Luca. Nie byłam też jedyną kobietą w tym gronie, ale to właśnie do mojej osoby przylgnęła łatka psychopatki. W głębi duszy liczyłam na to, że to jedynie wariacje i skrót od mojego pełnego imienia. I jedynej rzeczy, którą pamiętałam.

Ubrania rzeczywiście czekały na mnie w salonie, a tuż obok nich czarny worek. Jasna bluza i dresowe spodnie nie przypominały żadnej z rzeczy, którą posiadałam w swojej garderobie. Zorientowałam się, do kogo należą, kiedy przeciągałam bluzę przez głowę; przyjemny, cedrowy zapach otulił moje zmysły i mimowolnie uśmiech wykwitł na mojej twarzy.

Pospiesznie pozbierałam moje stare, zakrwawione ubrania, zgarnęłam telefon i wrzuciłam je do worka. Zawiązałam go szczelnie, odcinając tym samym możliwość dotarcia zgniłego odoru do mojego nosa i pustego żołądka. Byłam pewna, że jeżeli jeszcze choć raz poczuję ten smród dzisiejszego dnia, zwymiotuję na te piękne, jasne panele, którym było wyłożone mieszkanie Jean Luca.

Wcisnęłam wór w ręce ochroniarza i zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, puściłam się pędem w stronę schodów. Poczułam, jak moc trimisa przepływa przez całe moje ciało, jeszcze zanim zdążyłam o niej pomyśleć. Przeskakiwałam po dwa schodki, by jak najszybciej opuścić ten przybytek przesiąknięty eterem i innymi substancjami, które mieszały się w jedną, wielką chemiczną chmurę.

***

Wypadłam na zewnątrz, witając świeże powietrze z wdzięcznością. Zaciągnęłam się ozonem, zwiastującym kolejną burzę i ruszyłam ku głównej ulicy, by zrobić w końcu te przeklęte zakupy. Nie cierpiałam chodzić do marketu w takim stanie, byłam pewna, że będę kupowała oczami. Skręciłam w prawo, by wtopić się między ludzi na Hold Strett, choć w tym stroju mogłoby to graniczyć z cudem.

– Mad! – Zerknęłam przez ramię, kiedy usłyszałam swoje imię w tak skróconej formie. Ezra machał do mnie, oparty o czarnego suwa, o którym większość w tym mieście mogła jedynie pomarzyć.

Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w jego stronę. Obszedł samochód i otworzył drzwi po stronie pasażera. Wślizgnęłam się na miejsce, delektując się ciepłem nagrzanego pojazdu. Dopiero teraz odczułam różnicę w temperaturze, panującej tu i na zewnątrz.

– Odwiozę cię – oświadczył, siadając po stronie kierowcy i zapinając pas. Zlustrował mnie uważnie, a uśmiech, który majaczył na jego przystojnej twarzy, zgasł natychmiast. – Maddie, oczy...

Zerknęłam w lusterko wsteczne i zamrugałam od razu, widząc płynne złoto, tańczące wesoło w tęczówkach. Skupiłam się na trimisie, tańczącym w moim organizmie wesołe tango, złapałam go za poły wyimaginowanego płaszcza i cisnęłam w otchłań umysłu, by zamknąć go w klatce, z której nie powinien wychodzić za dnia. Przyjrzałam się dokładnie ciemnej tęczówce w poszukiwaniu złotych refleksów, ale na powrót wyglądały jak dwie, czarne studnie, w których wielokrotnie tonęłam.

Samochód ruszył. Dłoń Ezry wylądowała na moim udzie i ścisnęła je delikatnie. Zerkał na mnie co chwilę, zamiast skupić się na drodze. Robiło się coraz ciemniej, granatowej chmury przysłoniły zwykle smutne niebo, sprawiając, że noc nie jawiła się już jak coś odległego, a jak najbardziej realnego.

– Umieram z głodu – jęknęłam, kiedy mój żołądek po raz kolejny dał o sobie znać. Ezra prychnął wesoło pod nosem i zmienił pas, by zamiast do mojego mieszkania, zahaczyć najpierw o sklep. Jedno mi nie dawało spokoju. – Russeau po ciebie dzwonił?

– Nie. – Mięśnie jego szczęki napięły się nieznacznie. Dopiero teraz zauważyłam, jak mocno linia żuchwy Ezry jest zarysowana. – Widziałem cię na monitoringu.

– Śledziłeś mnie? – Zmarszczyłam brwi. Mężczyzna zacisnął wargi w wąską linię. Jego dłoń na moim ciele zaczęła palić żywym ogniem, a puls przyspieszył momentalnie. – Ezro Cohenie, odpowiedz!

– Nie! – Uniósł się i zatrzymał z piskiem opon, nim nieopatrzne wjechał innemu uczestnikowi ruchu w tył pojazdu. – Szukałem tego całego Duboisa. Zobaczyłem, że wychodzisz z wieżowca i podążyłem za tobą.

– Śledziłeś mnie. – Zmrużyłam oczy i skrzyżowałam ręce na piersi.

Ezra przejechał dłonią po twarzy, wypuszczając z płuc drżący oddech, po czym przeczesał włosy. Grzywka znów opadła mu na czoło.

Nie mogłam uwierzyć, że wykorzystał swoje umiejętności do śledzenia mnie! Do tej pory nasza relacja była dla mnie klarowna i oczywista. Żadnego martwienia się, głębszych uczuć czy jakichkolwiek ruchów, które mogłyby sugerować, że komuś zaczyna zależeć bardziej, niż powinno. Pracowaliśmy w niebezpiecznym środowisku, każdy dzień mógł być naszym ostatnim i nie potrzebowaliśmy dodatkowych zmartwień w postaci drugiej połówki.

Cohen wrzucił pierwszy bieg i ruszył wraz z pojawieniem się zielonego światła. Jechaliśmy w napiętej ciszy. Oparłam się o drzwi i oglądałam krajobraz za oknem. Wjechaliśmy do mniej zniszczonej części miasta. Zresztą władze regularnie dbały o część handlową. Była motorem napędowym Down Town i to właśnie z handlu pozyskiwano największe podatki. W końcu każdy musiał jeść, ubrać się czy zadbać o higienę osobistą.

Wciąż szare, lecz zadbane budynki przesuwały się przed moimi oczami, rzucając krzykliwymi nazwami sklepów, salonów urody i restauracji. Niemal w każdym oknie wisiał ogromny neon, niektóre z nich migały w równych odstępach, przyprawiając mnie o jeszcze większy ból głowy.

Ezra skręcił w prawo i zaparkował na parkingu przy jednym z większych marketów, do którego ja rzadko zaglądałam. Znajdował się stosunkowo daleko od mojego mieszkania, a mi nie było potrzeba wiele, dlatego zwykle wybierałam ten skromny, na Hold Street.

Czułam na sobie jego spojrzenie, więc zwróciłam się w jego stronę. Wpatrywał się we mnie tymi czekoladowymi, przenikliwymi tęczówkami, a ja przeklinałam sama siebie w duchu, że nie potrafię patrzeć mu w oczy i denerwować się na jego coraz śmielsze poczynania.

– Maddie, posłuchaj – zaczął, ważąc każde słowo. – Po prostu mam wrażenie, że ten Dubois zrobi ci krzywdę. Mam złe przeczucia co do tego zlecenia.

– Przecież nie masz wpływu na decyzje Jean Luca. – Wzruszyłam ramionami. – Poza tym, ustaliliśmy na początku, że...

– Tak, wiem, co ustaliliśmy – przerwał mi. Jego ręka znów wylądowała na moim kolanie. Ścisnął je delikatnie. – To nie zmienia faktu, że uważam, że nie powinnaś wykonywać tego zlecenia sama. Jeśli Nicola cię zabije, to będziesz ogromną stratą dla całej firmy. Nie mamy drugiego takiego cienia jak ty.

W mojej klatce piersiowej coś zakuło boleśnie. Z jednej strony cieszyłam się, że nie kierował się wyłącznie swoimi uczuciami, a z drugiej, gdzieś tam w środku miałam nadzieję, że nie traktuje mnie jak idealnej maszyny do eliminowania potencjalnych wrogów Jean Luca Russeau. Mimo tego, co sobie obiecaliśmy, kiedy zaczynaliśmy się spotykać, pragnęłam przy nim czuć się po prostu chciana, nie dlatego, że byłam cennym narzędziem, a dlatego, że komuś zwyczajnie na mnie zależało.

Nie miałam bliskich innych niż Jean Luc. Nikt nigdy się o mnie nie upomniał, nie martwił, nie troszczył, nie zastanawiał się co u mnie i czy przypadkiem nie jestem zmęczona. Byłam prawdziwym cieniem. Trimisem bez korzeni, przyjaciół czy jakichkolwiek innych bliskich. Spotkania z Cohenem były jedynym momentem, w którym mogłam zapomnieć o tym wszystkim, poczuć ciepło drugiego człowieka i utopić się w tym, zapaść po sam czubek głowy.

Ezra chyba wyczuł, że mój zapał do kłótni przygasł, bo pochylił się, ujął mój podbródek w dwa palce i zmusił do ponownego spojrzenia sobie w oczy. Wodził miękko wzrokiem oo mojej twarzy, powstrzymując uśmiech powoli wpełzający na jego usta.

– Zabiłam potwora trzonkiem od parasolki – powiedziałam w końcu, kiedy spojrzenie Ezry zaczęło mnie krępować. Chciałam, a wręcz musiałam mu uświadomić, że nic mi nie grozi ze strony kogokolwiek.

– Widziałem. Właściwie to cała ekipa widziała. – Przechylił delikatnie głowę, prezentując rząd równych, białych zębów.

– Więc o co ci chodzi?

– Kiedy oni ochali i kurwiali, ja zwróciłem uwagę na coś innego na tym nagraniu i zamierzam ci to pokazać. Może w końcu zrozumiesz, dlaczego uważam, że Dubois stanowi zagrożenie.

***

Może mój gorący informatyk zrobił się nadopiekuńczy w ciągu ostatnich siedemdziesięciu trzech godzin, ale kiedy stanął w mojej kuchni i zaczął kroić warzywa, nie byłam w stanie oderwać od niego wzroku.

Zapomniałam o całym bożym świecie, nawet o tym, że roztrzaskałam łeb potworowi w biały dzień.

Jak na kogoś, kto całe dnie spędzał przed monitorem komputera, Ezra prezentował się nadwyraz znakomicie. Pod obszernymi ubraniami skrywał idealnie zarysowane mięśnie ramion i płaski, wyrzeźbiony brzuch. Spod pozornie niechlujnie założonej koszulki na ramiączkach wystawały dwa dołeczki u dołu pleców, tuż nad linią jeansów, luźno zwisających z wąskich bioder. Na szyi zawsze nosił srebrną pancerkę i okrągłą zawieszkę na czarnym rzemyku, której historii nigdy nie poznałam, choć wydawała mi się bardzo stara.

Wiedziałam, że Jean Luc wymagał od wszystkich pracowników niebywałej kondycji, w końcu pracowaliśmy w specyficznych warunkach, jednak żaden z informatyków, których poznałam, nie poświęcał tyle czasu na treningi, co Cohen. Wydawać by się mogło, że robi znacznie więcej, niż wyszukiwanie informacji w sieci i usuwanie niewygodnych nagrań, które mogłyby zaszkodzić jego pracodawcy.

Ezra postawił przede mną talerz z parującym daniem. Zamrugałam, zaskoczona tym, jak szybko udało mu się przygotować posiłek, albo to ja tak bardzo zapatrzyłam się na niego, że nawet nie zorientowałam się, jak dużo czasu minęło. Uderzył mnie cudowny zapach smażonego ryżu z warzywami. Nie czekając na nic, wzięłam się za jedzenie i kiedy tylko włożyłam pierwszą porcję do ust, rozpłynęłam się niczym kostka lodu wrzucona do ognia.

– O Boże... – jęknęłam, bliska oralnego orgazmu. – Jakie to dobre!

Ezra zaśmiał się pod nosem, widząc moją reakcję. Siedział naprzeciwko mnie, w spokoju pałaszując swoją porcję.

– Na zdrowie.

– Gdybym wcześniej wiedziała, że potrafisz tak dobrze gotować, to wykorzystałabym tę wiedzę dużo wcześniej. – Wycelowałam w niego widelcem.

– Gdybym wiedział, że potrzebujesz mnie bardziej w kuchni niż w łóżku, zaprosiłbym cię na kolację, a nie do klubu – odgryzł się, a w jego oczach pojawił się figlarny błysk.

– Trudne się wylosowało. – Wzniosłam oczy ku górze i udawałam, że się nad tym zastanawiam. – Da radę tu i tu?

– Pod warunkiem że zaczniesz z kimś współpracować przy sprawie Duboisa.

Momentalnie jedzenie stanęło mi w przełyku i nie chciało przejść dalej. Użyłam chyba całej swojej woli, by przełknąć narastającą, nerwową gulę. Odłożyłam widelec na blat i spojrzałam na niego z wyrzutem. Mina Ezry była poważna, w żadnym zakamarku gładkiej twarzy nie czaił się zawadiacki uśmiech czy błysk rozbawienia. Miałam wręcz wrażenie, że jego tęczówki pociemniały, a ciało napięło się, gotowe w każdej chwili odeprzeć werbalny atak. A ja wcale nie miałam ochoty go atakować, po prostu nie rozumiałam, dlaczego na to naciskał.

– Ezra, znamy się o tylu lat, dlaczego nagle zapragnąłeś doprowadzić mnie do szewskiej pasji? – sarknęłam, czułam, że moc trimisa zaczyna majaczyć pod moją skórą. Nawet jeśli nie zamierzałam się wykłócać, to mój organizm miał całkowicie inne plany.

– Dobrze, że to podkreśliłaś. – Jego ton był spokojny. Przetarł usta chusteczką, po czym splótł ręce pod brodą. – Skoro znamy się tyle lat, to powinnaś wziąć pod uwagę moje zdanie, bo wiesz, że nigdy nie naciskam na coś bez powodu.

– Słucham więc. – Opadłam na oparcie krzesła i skrzyżowałam ręce na piersi.

Ezra westchnął i pokręcił głową, po czym podniósł się i ruszył w stronę korytarza. Nie powiodłam za nim spojrzeniem ani nie odwróciłam się. Wpatrywałam się za to w kwadratowe okno naprzeciw. Deszcz uderzał o szybę z taką siłą, jakby chciał ją rozbić. Aura nie sprzyjała dobremu nastrojowi, wręcz przeciwnie. Im dłużej przyglądałam się burzowym chmurom, tym bardziej miałam ochotę powlec się do sypialni i naciągnąć kołdrę po sam czubek głowy

Po krótkiej chwili szamotaniny Ezra wyłonił się z ciemności korytarza, dzierżąc w rękach swój laptop. Odsunął mój talerz i postawił urządzenie przede mną. Pochylił się ponad moim ramieniem, a mnie omiotła ta obezwładniająca, cedrowa woń jego perfum. Wystukał kombinację cyfr na klawiaturze, ekran rozbłysł niebieskim światłem.

Dwa kliknięcia w touch pada później, moim oczom ukazało się nagranie z kamery miejskiego monitoringu z momentu, w którym weszłam w ciemną uliczkę. Kolejne kliknięcie przełączyło na inną kamerę, znajdującą się wewnątrz wnęki między budynkami.

Moją uwagę przykuły wściekle błyszczące oczy. Było ciemno, ale kamera działała na podczerwień, więc obraz był czarno-biały. Jednak błysk trimisowych tęczówek był wyraźny. Ba!, byłam pewna, że potwór doskonale je widział, w tym mroku były jak latarnia morska, wskazująca statkom ich cel podróży.

Ezra odchrząknął, wyrywając mnie z zamyślenia.

– Spójrz tu. – Zatrzymał nagranie i wskazał palcem miejsce naprzeciw jednego ze śmietników.

Zmarszczyłam brwi i przysunęłam twarz bliżej monitora. Z szarówki nagrania powoli wyłaniała się długa sylwetka, oparta o przeciwległy mur. Mężczyzna ręce miał założone na piersi i przyglądał mi się uważnie.

Wciągnęłam powietrze w płuca ze świstem, rozpoznając tego człowieka. Przejrzałam dziesiątki zdjęć z nagrań, na których się pojawiał, rozpoznałabym go wszędzie. Jednak tym razem krew odpłynęła mi z twarzy, a serce zwolniło praktycznie do zera.

– Czy to... – Głos uwiązł mi w gardle. Nie mogłam uwierzyć, że Nicola Dubois tam był i nawet się nie zorientowałam.

– Tak, ale poczekaj. – Ezra ponownie puścił nagranie.

Widziałam, jak mały kotek wyłazi spomiędzy śmietników. Nicola odbił się od ściany i w dwóch krokach znalazł się tuż za mną. W tej samej chwili zamarłam i rozejrzałam się pospiesznie. Czułam, że coś jest nie tak, a mimo to nie spostrzegłam, że był tam ktoś jeszcze oprócz mnie. Dubois nachylił się ponad moim ramieniem i trwał tak przez chwilę, po czym się odsunął, a ja... Ja spojrzałam w górę i wszystko potoczyło się tak, jak zapamiętałam.

Mój puls przyspieszył niebezpiecznie, zakręciło mi się w głowie. Doskonale pamiętałam moment, w którym coś kazało mi podnieść głowę do góry. To nie był głos, coś nieznanego w moim wnętrzu niemal zmusiło mnie do tego ruchu.

Odsunęłam się gwałtownie od blatu z szeroko otwartymi oczami. Pokręciłam głową w niedowierzaniu, wpatrując się tępo w prostokątny ekran, w nagranie, na którym Nicola Dubois ze stoickim spokojem przygląda się, jak walczę z potworem, a później, jak gdyby nigdy nic, odchodzi niezauważony przez kogokolwiek.

Nie wiem, ile czasu minęło, ale ekran w końcu zgasł, a Ezra odsunął się i oparł o blat wyspy z założonymi rękami. Patrzył na mnie z poważnym wyrazem twarzy, ale nie odezwał się, czekał na moją reakcję, a ja właściwe nie wiedziałam, co ma powiedzieć. Zatkało mnie.

– Jak... – wydukałam w końcu, cały czas odtwarzałam w głowie nagranie, niczym zacięta płyta. – Ktoś go widział, oprócz ciebie?

– Nikt nie zwrócił na niego uwagi – odparł w końcu, a jego ramiona opadły. – Wydaje mi się, że dostrzegłem go jedynie dlatego, że o nim pomyślałem. Kiedy pokazałem nagranie Russeau, też go nie zauważył, dopóki mu nie powiedziałem.

Przygryzłam wargę, skonsternowana. Jak miałam odnaleźć kogoś, kogo nie zauważyłam nawet w momencie, w którym stał obok mnie?

– Czym on, do diabła jest? – jęknęłam i ukryłam twarz w dłoniach. Czułam wiercenie w skroni, ból głowy zbliżał się nieuchronnie.

– Nie mam pojęcia. Nie sprawdzałem jeszcze, ale jestem pewny, że znajdę go też na nagraniach z dostaw eteru, które zostały rzekomo przez niego skradzione. I uważam, że on doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że dostałaś na niego zlecenie.

Szok powoli zamieniał się we wściekłość. Czułam, jak złość i gniew ogarnia całe moje ciało, łaskotały w koniuszki palców, powoli wypełniały moje wnętrze sprawiając, że krew zaczynała wrzeć w żyłach. Powietrze dookoła naelektryzowało się delikatnie, nie byłam pewna, czy to przez moc trimisa, która uwolniła się bez większych przeszkód czy przez pioruny, które przecięły granatowe od chmur niebo.

Ezra przywarł do mnie w mgnieniu oka, objął mocno silnymi ramionami, cedr uderzył w moje nozdrza, ale nie miało to większego znaczenia.

Nicola Dubois się mną bawił. Zapewne z tym głupkowatym uśmiechem na ustach przyglądał się, jak jestem zmuszona roztrzaskać łeb zmutowanemu człowiekowi. Silniejszemu ode mnie, większemu. Z zainteresowaniem oglądał, jak walczę z torsjami wywołanymi odorem zgniłej krwi potwora. A ja go nie zauważyłam. Nie wyczułam jego energii, włoski na skórze nie stanęły, tak jak to zwykle ma miejsce, kiedy inny trimis pojawia się w mojej przestrzeni. Czym on jest, do cholery?

Nie miałam więcej czasu na zastanawianie się i gotowanie we własnej wściekłości.

Ciepłe, miękkie wargi Ezry wylądowały na moich ustach. Nieświadomie, wręcz machinalnie rozchyliłam je bardziej, zapraszając jego język do gry, którą sam zaproponował. Przesunął ręce w dół i wcisnął je pod moje pośladki, po czym podniósł mnie i oparł o swoje biodra. Unosiłam się w powietrzu, lecz już po chwili, jedno przygryzienie dolnej wargi Ezry później, moje plecy odbiły się od ściany i przywarły do niej niemal w całości. Mężczyzna warknął złowrogo na ten agresywny gest, zacisnął mocno palce na skórze ud, a z mojego gardła wydarł się niekontrolowany jęk. Czułam, jak usta Ezry rozciągają się w triumfalnym uśmiechu, wypukłość między moimi nogami uwydatniła się, jeszcze bardziej niż wcześniej.

Jeżeli Cohen był jednym z lepszych hakerów w tym mieście, to na pewno był najlepszy w odwracaniu mojej uwagi od niewygodnych tematów. Kilka przyspieszonych oddechów później siedziałam na łóżku, pospiesznie pozbywając się kolejnych warstw ubrań z ciała Ezry. Mężczyzna nie był mi dłużny; chaotycznie błądził rękami po całym moim ciele, odrywając od niego usta tylko na chwilę, by pozbyć się niepożądanych części garderoby.

Odchyliłam głowę do tyłu, by dać mu lepszy dostęp do mojej szyi. Przygryzał ją całkowicie niedelikatnie, fragment po fragmencie, a przez moje ciało przepływały przyjemne dreszcze. W ruchach Ezry nie było żadnej delikatności, agresywnie badał każdą część mojego jestestwa, doprowadzając i tak skołatane myśli do szału.

Bez ostrzeżenia wciągnął mnie na swoje kolana i wypełnił mnie całą, nie dając nawet chwili do namysłu. Zacisnął palce na moich biodrach, jakby bał się, że zaraz ucieknę. Z moich ust wydarł się kolejny jęk, poprzedzony przyjemnym dreszczem, rozlewającym się po kręgosłupie. Wygięłam się w łuk, wbijając paznokcie w nagie ramiona i poruszyłam biodrami, żądając więcej.

Chciałam jeszcze więcej.

I Ezra mógł mi to w tej chwili dać. 


Kolejny rozdział za nami, moi kochani!

Cudem, naprawdę – cudem udało się go zredagować na dziś i zaplanować publikację. Pochorowałam się i nie mam siły na nic.

Co myślicie o Ezrze? Za każdym razem jak o nim piszę, mam ochotę go przytulić. Cutie patotie XD

Dlaczego Jean Luc przygarnął Maddeleine? Macie jakieś teorie? Jeśli tak, to się nimi podzielcie!

No i w końcu - Czym lub kim może być Nicola Dubois? 

Statystyki dla ciekawych:

3712 słów

24762 ZZS

11 stron A4

Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro