Rozdział 17, cz.1
Byłam zła.
Byłam najgorszym sortem człowieka, jaki chodził po ziemi zarówno przed, jak i po wojnie. Po trupach do celu.
Jeśli wcześniej uważałam Duboisa za dupka, to przy mnie był totalnym aniołkiem, cnotliwym, grzecznym chłopcem, który mówił starszym sąsiadkom dzień dobry na klatce, a czasem nawet pomógł wnieść zakupy na piętro. IQ tak wysokie, że brakowało tlenu, wybitny naukowiec, specjalista w naukach inżynierskich. Trimis, który chciał zmienić świat. Sprawić, że będzie lepszy. Dla wszystkich.
Złamałam go.
Jeśli przez myśl przeszło mi, że Ezra był kłamcą, to przy mnie wydawał się czysty jak łza. Zwykłe niedopowiedzenia. Rzeczy, które robił, by przetrwać i doprowadzić nas do miejsca, w którym się właśnie znajdowaliśmy. Niesamowicie mądry, utalentowany informatyk, inżynieria w małym palcu, a tego wszystkiego nauczył się podczas leczenia w Instytucie. Cud chłopak o sercu wielkim jak Mount Everest. Dopóki nie spotkał mnie.
Skrzywdziłam go.
Wszystko zniszczyłam.
To, co się wydarzyło było jedynie moją winą. Namieszałam. Gdybym tylko od początku słuchała tego, co mówili Nicola i Ezra, Russeau nigdy nie czułby żalu do ludzi. Do świata. I choć Cohen jasno dał mi do zrozumienia, że to nie była moja wina, że Jean Luc postanowił wyeliminować znaczną część ludzkości, nie byłam w stanie przyjąć tego do wiadomości.
Ezra wyłączył emocje. Odsunął na bok uczucia i podał suche fakty. Opowiedział o Madeleine Sinclair – zawziętej, wschodzącej gwieździe nauki, która prowadziła badania nad DNA zakrojone na bardzo szeroką skalę.
Najpierw na sobie. Nie wiedziała, że na świecie istnieją tacy, jak ona, myślała, że jest jedyna. Pięła się po szczeblach edukacji, pracowała ciężko, by trafić do Instytutu Nauk Stosowanych w Paryżu. Chciała dowiedzieć się, co właściwie jest z nią nie tak. Skąd pochodziła ta niezwykła siła, wyostrzone zmysły, odporność na zranienia, spowolniony proces starzenia i nieśmiertelność. To ostatnie interesowało ją najbardziej. Chciała tego dla wszystkich ludzi.
By przestali umierać.
Na Nicolę Duboisa wpadła zupełnie przypadkiem. Przyjechał na wymianę studentów aż z Kanady. Burzliwy związek skończył się równie burzliwym małżeństwem, ale nie zamierzali się rozchodzić. Stanowili niesamowicie dobrany zespół. Wtedy ich kariery zaczęły piąć się w górę, odnosili pierwsze, prawdziwe sukcesy. Zatrważająca ilość wynalazków, nowe, niekonwencjonalne metody leczenia, ale przynoszące pożądane skutki – to wszystko sprawiło, że droga do sławy stała przed nimi otworem.
Dopóki w ich życiu nie pojawił się Jean Luc Russeau.
Mieszkał w górskich lasach na terenach dawnej Polski, Czech i Słowacji. Doniesienia o dziwnym człowieku, który nie odczuwał zimna, docierały do nich już od jakiegoś czasu, ale dopiero, kiedy zamordował grupę kłusowników, udało się go złapać i przetransportować do Instytutu.
Był dziki, nieokiełznany, nie potrafił mówić, nie wiedział, co to pismo i narzędzia codziennego użytku. Przestraszony wpatrywał się w ich twarze nierozumiejącym spojrzeniem, jakby jedyne, czego w swoim życiu doświadczył to ból.
Madeleine i Nicola nauczyli go wszystkiego od podstaw. Był jak dziecko we mgle, które należało prowadzić za rękę, pokazać jak działał współczesny świat, by w końcu stał się pełnoprawnym obywatelem. Liczne blizny na jego ciele wskazywały na to, że niejednokrotnie brany był za zwierzę.
Jean Luc był niesamowicie pojętnym uczniem. Szybko opanował podstawy i sięgnął po trudniejsze zagadnienia ze świata nauki. Miał czas. Trimis taki sam, jak małżeństwo Dubois. Nieznający swojego pochodzenia. Piekielnie inteligentny z zamiłowaniem do chemii i nie zawsze moralnych eksperymentów. Idealny partner dla dwójki żądnych wiedzy, młodych naukowców.
Madeleine nie podzieliła się z Ezrą szczegółami konfliktu między nią i Nicolą. O tym wiedział na chwilę obecną tylko Dubois i nie chciał na ten temat rozmawiać. Zacisnął usta w wąską linię i odwrócił głowę w stronę okna. Totalnie ignorował mój świdrujący wzrok, otoczył się mocą trimisa tak mocno, że na jego skórze pojawiła się delikatna, złota poświata.
Skrzywdziłam go swoją decyzją o rozwodzie i widać było, że wciąż się z tym nie pogodził. Biorąc pod uwagę to, co widziałam we wspomnieniach, ja też nie do końca chciałam zamknąć ten rozdział. Czy tak samo wyglądało to przed wojną? Nie miałam pojęcia; w tej kwestii zarówno haker, jak i trimis milczeli niczym grób. O relacji naszej trójki miałam dowiedzieć się sama.
Zostawiłam Nicolę na rzecz współpracy z samym Russeau. Nie wiedziałam, w którą stronę trimis mnie prowadził, ani jakie przyświecały mu cele. Według Ezry byłam ślepo zapatrzona w Jean Luca, z entuzjazmem podchodziłam do jego pomysłów, ale mimo tego wszystkiego, wciąż nie dzieliłam się z nim własnymi odkryciami, co go strasznie frustrowało. Zaprowadził mnie pewnego dnia do Nikagawy-Cohena, który umierał w męczarniach na chorobę popromienną.
W naszej początkowej relacji nie było nic wyjątkowego. Prowadziłam badania, szukałam nowych rozwiązań, by wyciągnąć Ezrę z choroby, a potem niespodziewanej mutacji. I kiedy mi się to udało, coraz więcej czasu spędzaliśmy na zwykłych rozmowach, otoczeni różnymi przypadkami wszelakiej maści mutantów. Spisywaliśmy nasze myśli na kartkach, by nasze głosy nie prowokowały potworów, które – tak jak Ezrę – próbowałam na nowo uczłowieczyć. To ja wyłamałam się z tej nietypowej przyjaźni, przytłoczona władczym charakterem Russeau. Poprowadziłam hakera w milczeniu wprost w moje ramiona czułymi gestami i subtelnymi obietnicami czegoś, czego nie miał jeszcze okazji przeżyć.
Westchnęłam zrezygnowana, kiedy zamilkł. Ilość informacji przytłoczyła mnie, ale nie tak bardzo, jak przypuszczałam, że mogłaby.
Było mi źle. Myśli kotłowały się, pytań nawarstwiało coraz więcej, mimo odpowiedzi na niektóre wcześniejsze. Krok po kroku cofaliśmy się w czasie, aż w końcu ta historia nabrała sensu.
Ezra pominął wątek torturowania Russeau, o swoich przeżyciach też nie chciał mówić. Byłam pewna, że nasza początkowa więź wzięła się z pewnego rodzaju syndromu sztokholmskiego, jednak niczego nie mogłam być pewna, dopóki nie dowiedziałam się, co tak naprawdę się wtedy wydarzyło. Ta historia była pełna luk i niedopowiedzeń, minęło ponad osiemdziesiąt lat i nawet fenomenalna pamięć, jaką dysponował, nie sprawiła, że pewne szczegóły nie uległy zatarciu.
Siedzieliśmy w SUV-ie w ciszy przerywanej jedynie nerwowym postukiwaniem palców Cohena o kierownicę. Wiatr ustał, powietrze stało się cięższe, zwiastując tym samym nadejście burzy. Zapach morskiej bryzy, tak mocno wyczuwalnej w Down Town, już dawno nas opuścił. Teraz towarzyszyła nam jedynie woń ozonu i suchych traw, którymi były porośnięte pobocza.
Nie pamiętałam, czym były pory roku. To bez znaczenia. Tak jak miesiące czy tygodnie. Po pierwszym wybuchu bomby atomowej ludzkość przestała liczyć dni, ważne były godziny i prędkość, z jaką społeczeństwo będzie w stanie wynieść się ze skażonych terenów. Nie pamiętałam śniegu, upałów, drzewa zawsze wyglądały tak samo, jakby promieniowanie odcisnęło piętno również na nich. Zboże nie chciało rosnąć, z ryżem było łatwiej, jednak wciąż nie był najlepszej jakości i nadmierne spożywanie go wiązało się z konsekwencjami na starość w postaci nowotworów czy innych chorób, które polegały na mutacji komórek. Najgorszą z nich wszystkich była przemiana w potwora. Na to nikt nie wynalazł leku.
Zaśmiałam się. Uderzyła mnie absurdalność własnych myśli. Wystarczył zapach inny niż brudne, nadmorskie miasto, by uciec wspomnieniami do rzeczy, które w bieżącej chwili nie miały żadnego znaczenia.
Spojrzałam przez ramię na Nicolę. Wciąż wpatrywał się w krajobraz za szybą. Wyglądał jak zaklęty w posąg, z trudem wyłapywałam momenty, w których brał wdechy. Szczękę miał zaciśniętą, a w oczach czaiło się coś na kształt nostalgii i żalu.
Chcesz zapytać o coś, czego nie powinien słyszeć Cohen? – Drgnęłam. Dotarł do mnie cichy, ledwo słyszalny szept. Nie odbijał się echem od mojej czaszki, jak zwykł to robić.
Mimowolnie zerknęłam na Ezrę, lecz ten niczego nie zauważył. Miał przymknięte powieki, głowę opartą o boczną szybę i wyglądało na to, że zapadł w płytki sen. Nie dziwiło mnie to. Gdy wróciliśmy do samochodu, Ezra zanurkował do bagażnika, żeby zdjąć z siebie cały ten sprzęt, którym był obładowany. Ilość broni i zapasowych magazynków, jakie przy sobie miał, była zatrważająca.
Śpi. Mocno przyładował w ten dach, a nie jest aż tak wytrzymały, jak my. No i oberwał porządnie od tamtej mutacji – powiedział znów Nicola. Przeklęłam w myślach, całkowicie zapomniałam o zbudowaniu bariery, jednak w tamtej chwili nie była potrzebna. Kącik ust trimisa uniósł się nieznacznie. Odwrócił głowę w moją stronę i spojrzał prosto w oczy.
No dalej, skarbie. Pytaj.
Przełknęłam ślinę. Nagle zrobiło mi się bardzo niewygodnie, dlatego poprawiłam się na fotelu pasażera. Dłoń Ezry zsunęła się z kierownicy i wylądowała na moim kolanie. Zawsze tak robił, kiedy wierciłam się w łóżku podczas wspólnych nocy. Mimo niezadowolonego grymasu, jaki pojawił się na twarzy Nicoli, mnie zrobiło się zdecydowanie lepiej.
„Czemu godzisz się na ten chory układ? Przecież widzę, że żadnemu z was kompletnie to nie odpowiada" – Ułożyłam pytanie w głowie, choć wcale nie było to najprostsze zadanie.
Pytasz, czemu godzę się na to, żeby pieprzony Cohen trzymał teraz rękę na twoim udzie i udaję, że mi to nie przeszkadza, chociaż mam ochotę skręcić mu kark? – Uniósł brew, ale nie spojrzał w moją stronę.
„Tak, dokładnie o to mi chodzi".
Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Z miłości? Może z desperacji, bo mam nadzieję, że jeśli dam ci wolność wyboru, to zawsze wrócisz? Przynajmniej do tej pory wracałaś. A może to po prostu świadomość, że skoro nic nie jest w stanie nas zabić, to nie przywiązuję wagi do tak przyziemnych rzeczy, jak wyłączność w relacji.
Zacisnęłam usta w wąską linię.
Nigdy nie byłaś do nikogo szczególnie przywiązana, Madeleine – kontynuował. – Nigdy nie powiedziałaś, że kochasz, że zależy ci wystarczająco mocno, by trwać przy kimś na zawsze. Łatwiej było się pogodzić z twoimi decyzjami, niż z nimi walczyć.
Zabolało.
Poczułam wyraźne ukłucie w sercu. Więc to nie było tak, że szkolenie Russeau sprawiło, że wyzbyłam się emocji. Ja po prostu od zawsze ich nie czułam. Albo zwyczajnie ich nie wyrażałam. Spychałam je na bok, uważałam za nieważne. Chłodna kalkulacja pomagała w pracy, w zabijaniu. Nie zżerały mnie wyrzuty sumienia, nie martwiłam się i nie bałam. Tak było po prostu wygodniej.
„Przepraszam" – szepnęłam, przynajmniej tak sądziłam.
Byłaś po prostu sobą. Nadal jesteś. – Uśmiechnął się. – To my jesteśmy głupi, że nie potrafimy odpuścić lub na tyle mądrzy, żeby wiedzieć, że to najlepsze, co mogliśmy ugrać w takiej sytuacji. – Poprawił się na siedzeniu. Zmarszczył brwi, a jego twarz wykrzywiła się nieznacznie w grymasie bólu. Sięgnął ręką do rany po postrzale, po czym wbił spojrzenie w zagłówek siedzenia kierowcy. – Ezra to piekielnie inteligentny facet. Rzeczowy, konkretny. Lubię go. Przez wiele lat widziałem w nim siebie z czasów studiów. Wcale mnie nie zaskoczyło, że się nim zainteresowałaś w inny sposób, niż ten czysto naukowy.
„Lubisz go?" – zdziwiłam się. Nadal nie docierało do mnie, że mogą żywić do siebie jakiekolwiek inne uczucia niż czysta nienawiść. – „Obiecałeś mu śmierć w męczarniach!"
Trochę się pozmieniało od tamtego czasu. – Westchnął. Wciąż był wyczerpany i potrzebował się zregenerować. – Uszczęśliwia cię, a mi to w zupełności wystarczy. I myślę, że on tracił za każdym razem dużo więcej, niż ja, kiedy wracaliśmy do punktu wyjścia.
– Co? – powiedziałam. Na głos, bo ten dźwięk odbił się niemal echem, przynajmniej w moim odczuciu. Nicola zmierzył mnie wzrokiem i przechylił głowę do boku. Oczy błyszczały ze zmęczenia, uwydatniając przekrwione białka. Przymknął powieki, po czym oparł głowę o zagłówek.
Koniec rozmowy.
Trawiłam słowa Duboisa, przyprawiały mnie niemal o zgagę. Wżerały się w organizm niczym kwas, rozpuszczały wnętrzności, sprawiając tym samym ogromny ból. Nie miałam pojęcia. O niczym. Zastanawiałam się tak wiele razy, kim jestem, że w momencie, kiedy otrzymałam swój obraz, przedstawiony z perspektywy ludzi, którym na mnie zależało, zastanawiałam się, jak bardzo przegniłe musiałam mieć wnętrze.
Czy nienawidziłam siebie? Miałam wrażenie, że karałam się za coś właśnie w taki sposób. Może chciałam mieć więcej, niż mogłam? Może byłam tak bardzo zagubiona w uczuciach, które wciskałam do ogromnej skrzyni w swojej głowie, że sama nie potrafiłam zdecydować, czego chcę?
Jęknęłam, przecierając twarz. Nie mogłam pozwolić sobie na dalsze rozmyślania. Czekała nas długa droga, a fakt, że nie natknęliśmy się jeszcze na ani jednego potwora, nie uspokajał. Wręcz przeciwnie. To sugerowało, że albo ruszyły na łowy głębiej, albo to kwestia czasu, aż zauważą nasz pojazd i zaatakują.
Poza miastem nikt nie był bezpieczny.
Wysiadłam z samochodu i obeszłam go. Otworzyłam drzwi po stronie kierowcy, pochyliłam się, po czym delikatnie dotknęłam ramienia Ezry. Mężczyzna wzdrygnął się i zamrugał nerwowo oczami. Spojrzał na mnie, początkowo nieprzytomnie, ale już po chwili przeciągnął się na tyle, ile pozwalała niewielka przestrzeń.
– Hej – mruknęłam. Uśmiechnęłam się krzywo. – Zamieńmy się, ja poprowadzę.
– Wszystko w porządku? – zapytał. Zlustrował mnie zmartwionym spojrzeniem. Nic nie odpowiedziałam, bo żadne słowa nie przychodziły mi do głowy. – Jeśli chcesz pogadać, to wiesz...
– Wiem – odparłam. Sięgnęłam po niego, nagle poczułam przeogromną potrzebę poczuć pod palcami ciepło jego ciała. Splótł nasze palce, po czym wygramolił się z pojazdu. Drugą dłonią założył mi kosmyk włosów za ucho. Przechylił lekko głowę do boku w oczekiwaniu na moje dalsze słowa, ale one nie chciały ze mnie wyjść.
– Więc?
– Nie wiem, Ezra. – Wzruszyłam ramionami. Otuliła mnie przyjemna woń cedru razem z jego szerokimi ramionami. Też chciałam go objąć, ale bałam się, że sprawię mu tym ból. – Nie wiem, czy będę w stanie sobie to wszystko wybaczyć.
– Nie będziesz – odparował. Uśmiechnęłam się pod nosem, Cohen nigdy nie owijał w bawełnę. – Z czasem przejdziesz nad tym do porządku. Jak ze wszystkim.
– Ty przeszedłeś? – Podniosłam na niego wzrok.
– Poniekąd – mruknął. Widziałam, jak walczy ze sobą, by nie spojrzeć na Nicolę. – Jedźmy. I tak straciliśmy już sporo czasu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro