theta
Theris Patereas był jak komar.
Komar, który wlatuje wam do domu w środku lata i nie pozwala spać. Kiedy tylko zaczynacie odpływać w Krainę Morfeusza, on znów próbuje wam wlecieć do nosa, bzycząc przy tym tak głośno, że macie wrażenie, że zaraz pęknie wam głowa.
Byłam najgłupszym człowiekiem na tej planecie, w momencie, w którym zaproponowałam temu wielkoludowi nocleg pod moim dachem.
Jego głośne chrapanie, wiercenie się i wstawanie, zanim jeszcze promienie słoneczne pojawią się na niebie, doprowadzało mnie do szaleństwa. Minęło raptem kilka dni, a ja już czułam się jak księżniczka, uwięziona w wysokiej wierzy i chroniona przez hydrę. Czekałam, usychałam z tęsknoty, wypatrując ogra, który uratuje mnie przed tragicznym losem.
Od czasu Tesmoforii, neandertalczyk nie tylko objął sobie za cel, zatrzymanie mnie w domostwie za wszelką cenę, ale także i stale dopytywał nad metodą dotarcia do mojego ojca. Jeszcze kilka dni i pomogę mu osobiście ulepić skrzydła Dedala.
Wraz z Therisem do mojego domu wkroczył jeszcze jeden intruz. Potworne psisko z gigantyczną paszczą, zwane przez wielkoluda Kerberosem. Gdy tylko mnie zobaczył, jego pierwszym instynktem było pożarcie mnie. Szybko jednak odkryłam, że ciasteczko pieczone na miodzie scaliło naszą relację i tak długo jak karmiłam psa smakołykami, tak długo był miły i uprzejmy. Coś jednak w jego oczach mówiło mi, że jeden zły ruch ze strony ofiary, a on przewróci ją, stłamsi łapami i zawlecze w najgłębsze czeluści piekieł.
Właściwie to nawet nie byłam pewna, czy ów potwór to faktycznie pies. Z wyglądu zbyt przypominał wilka, a w końcu neandertalczyk nie tylko mieszkał w lesie, ale i zachowywał się jak leśny bebok.
Nie tylko mieszkałam więc pod jednym dachem z golasem, gigantycznym psim monstrum, ale także i pół dnia wysłuchiwałam, jak Theris uderza kowadłem w metal, tworząc... właściwie sama nie wiedziałam co. Może kuł pioruny dla Zeusa lub naprawiał rydwan Słońca? A może też po prostu działał mi na nerwy?
Rano budził mnie głośnymi dźwiękami, zżerał gigantyczną porcję śniadania, które oczywiście ja musiałam przyrządzać, a potem znikał na całe dnie i wracał dopiero w porze kolacji.
Dziś jednak ewidentnie miał inne plany. Od rana chodził za mną nie tylko on, ale i jego pies, a ja rzucałam im miodowe ciasteczka i uciekałam w inny kąt domostwa.
Przyznam bez bicia, po Tesmoforiach, gdy tylko wróciłam do domu, rozpoczęłam etap oczyszczania żołądka. Mówiąc wprost, wymiotowałam tak długo, że Theris po wszystkim musiał zanieść mnie na piętro, inaczej spędziłabym noc na ogrodzie, we własnych wymiocinach.
Każdy z nas miał jednak swoją wersję tego, co się wydarzyło. Ja twierdziłam, że zwyczajnie zabijanie, skórowanie, a następnie spożywanie zwierzęcia na polu nie należy do tego co tygryski lubią najbardziej. Theris natomiast upierał się, że mają na mnie wpływ złe duchy. Zapewne ów złymi duchami określiłby po prostu Sofi Meloti.
Aby zyskać odrobinę spokoju, zgodziłam się, pójść do świątyni. Przerażał mnie jednak fakt, ze według słów wielkoluda sposobem na pozbycie się bólu pleców, jak przywiązanie pacjenta w powietrzu, a następnie potrząsanie nim. Wstrząśnięte, nie mieszane wolałam raczej w postaci alkoholu.
– Naprawdę mogę tam jechać sama – westchnęłam, stojąc obok równie przerażonej Majesty.
Theris ignorując moją wypowiedź, złapał mnie za biodra, podniósł, a następnie wsadził na grzbiet rumaka. Ku mojemu zaskoczeniu, złapał za wodze i ruszył do przodu. Nie zajął miejsca za mną. Po prostu prowadził konia.
Ta wyprawa będzie trwała wieki.
W miasteczku w towarzystwie Sofi robiłam za dziwnego rodzaju kontrowersyjną atrakcję. Ludzie posyłali nam krzywe spojrzenia i wymieniali szepty między sobą. W towarzystwie Therisa natomiast budziłam w nich ... szacunek? Mieszkańcy Melothesii nie patrzyli już na mnie tak krzywo, wręcz przeciwnie. Co chwilę ktoś się do nas uśmiechał. Co chwilę ktoś witał się z neandertalczykiem, a on wesoło opowiadał im o swoich ostatnich pracach, które wykonał w domostwie Corinne. Zdecydowanie należał tutaj do jednych z bardziej lubianych, o ile nie ulubionych, osób.
Świątynia na tle innych budynków wyglądała naprawdę dziwnie. Wprost ociekała bogactwem. Służbę pełnili tam dziwni kapłani zwani selloi, którzy zajmowali się leczeniem. Według Therisa wiedli surowe życie: spali na gołej ziemi i co gorsza, nie myli się nigdy.
U drzwi, wyszedł nam naprzeciw poważny mężczyzna z brodą, o rozumnym i zamyślonym obliczu. Miał na sobie długi, biały płaszcz i laskę z wyrzeźbionymi wężami. Wprowadził mnie do środka, zostawiając tym samym wielkoluda samego. Rozkazał położyć się na jednym z łóżek dookoła posągu Asklepiosa.
W brzuchu burczało mi niemiłosiernie, z uwagi na konieczność poszczenia przed wizytą u wysłannika. Selloi, smarował mój brzuch obrzydliwie śmierdzącym olejkiem, czułam, że zaraz zemdleję lub co gorsza, ponownie zwymiotuje. Nieprzyjemny zapach ziół mieszał się z zapachem samego kapłana, który również nie należał do miłych. Zagryzłam więc zęby i próbowałam wstrzymać oddech na tak długi czas, jak tylko będę w stanie.
Gdy dziwny, opiekujący się mną mężczyzna, skończył napastować moje ciało, zaprowadził mnie do osobnego pomieszczenia, które wyglądem do złudzenia przypominało mi jeden z kadrów z Asterixa i Obelixa. Poczekałam, aż wyjdzie, zrzuciłam z siebie chiton i weszłam do zimnej, również nietypowo pachnącej, wody. Myśl, że jesteś na Bali, Misia. Myśl o Bali. Pięknym, malowniczym Bali.
Mój relaks trwał kilkadziesiąt minut. Z czasem moje ciało przyzwyczaiło się do panującej tu temperatury, a ja planowałam w pełni wykorzystać czas absolutnej ciszy. Od czasu, gdy Theris nie wracał już na noc do lasu, z każdej strony otaczały mnie przeróżne dźwięki, a ja czułam się przebodźcowana. To dość śmieszne, prawda? Mieszkałam na wyspie odgrodzonej od całego zewnętrznego świata, bez elektroniki, bez prądu, na łonie natury. Każdy internetowy coach powiedziałby, że to scenariusz idealny, a mi głowa pękała od nadmiaru bodźców. Każdego dnia życie rzucało mi nowe wyzwania.
– W śnie zjawi się u ciebie Asklepios. Jutro musimy tutaj wrócić, opowiesz kapłanowi, co ci się śniło, a oni na tej podstawie rozpoczną leczenie – surowy głos poinstruował mnie, gdy szliśmy z Therisem ramię w ramie przez miasteczko.
Nie byłoby w tym żadnego problemu, gdyby nie to, że moje sny, z pewnością można by było przekształcić na dziwny, indie film, który zdobyłby Oscara na nieistniejących festiwalach hipisowskich ekranizacji. Raz śniło mi się, że zmarł mój ówczesny chłopak. Przeniosłam się na Antarktydę, zakopałam jego ciało w lodzie, odmówiłam modlitwę i posiłkując się Excaliburem, przywróciłam go do życia. Jednak zamiast niego, przed moimi oczami stanął niedźwiedź polarny, którego głównym celem, było połknięcie mnie w całości.
Musiałam jak najszybciej wymyślić fałszywy sen. Bałam się, że jeśli coś takiego usłyszą selloi, każą mi przytulić groźnego misia. Może lepiej, gdyby przyśniło mi się, że Theris Patereas nosi spodnie?
Przed powrotem do domu, postanowiliśmy zaopatrzyć się w prowiant na kolację. Postanowiliśmy to za duże słowo. Theris postanowił, a ja udałam, że to nasza wspólna decyzja i wcale nie jestem pantoflem. W agorze zakupiliśmy więc dwie ryby na jednym ze stoisk oraz chorą ilość sera. Wspominałam już, że kocham ser?
W drodze powrotnej zapragnęłam iść o własnych siłach, jednak byłam zbyt dumna, aby przyznać się do tego, że moje płuca zaraz opuszczą moje ciało i dołączą do byłego martwego chłopaka na Antarktydzie. Majesty dzielnie niosła przewieszone materiałowe torby wypełnione jedzeniem, a ja nie miałam serca dorzucić jej na grzbiet jeszcze swojego ciężaru.
– Skąd... właściwie... masz... pieniądze? – wydyszałam, próbując nieudolnie brzmieć tak, jakby wspinaczka nie stanowiła dla mnie żadnego problemu.
Theris zatrzymał się i ku mojemu zdziwieniu, podniósł moje ciało, podrzucił mnie do góry i usadził na swoich plecach, po czym kontynuował drogę. Oplótł ramionami moje kolana, zwisające po obu stronach jego głowy, a ja zastanawiałam się, jakim cudem ten człowiek z taką łatwością i lekkością niesie mnie, jakbym ważyła tyle, co piórko. A wcale tak nie było... Wspominałam wam już, że Barbie ze mnie żadna.
– Jestem rzemieślnikiem – odparł w końcu, po chwili zawahania. – Myślałaś, że co robię całymi dniami?
– Nawiedzasz mnie niczym upiór?
– Jestem w istocie biedny, a szałas, w którym mieszkałem, zaciekał wodą w porze deszczów, jednak to nie oznacza, że nie potrafię sobie poradzić – dodał, ignorując mój kąśliwy komentarz. – Corinne zostawiła ci pokaźny posag, wiesz o tym?
Skinęłam jedynie głową w odpowiedzi. Fakt, Corinne miała ogromny majątek, jednak większość rzeczy, które znajdowałam w jej domu, stanowiły dla mnie raczej tajemniczą zagadkę, niżeli powód do radości. Zdecydowanie bardziej wolałabym odziedziczyć luksusowego Bentleya. Ciekawe jak mieszkańcy Melothesii zareagowaliby na czterokołowy pojazd, który napędzany jest końmi mechanicznymi, a nie kucykami. Wywołałabym wojnę?
Zanim jednak zdążyłam zastanowić się nad kolejną serią głupich pytań, do moich uszu dobiegł niezidentyfikowany początkowo dźwięk. Ziemia pod nami zadrżała, a ręce wielkoluda zacisnęły się jeszcze bardziej na moich nogach.
– Na pewno znów wali się jakaś budowla gigantów – westchnął Theris, wprawiając mnie w jeszcze większe osłupienie.
Wtem przed naszymi oczami ukazała się najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek widziały moje oczy. Kotek. Mały, słodki, brudny i przestraszony kotek. Skulił się na nieobrobionym głazie, pośród kwiatów. Zerkał co chwila na nas i na otoczenie.
– Chcę tego kotka! – zarządziłam, kopiąc lekko Therisa. – Chce go. Złap go dla mnie!
Wielkolud delikatnie odłożył mnie na ziemię, wcisnął mi wodze w dłoń i bez żadnego słowa skierował się w stronę kamienia z moim przyszłym dzieckiem. Nie byłam wyrodną matką. Zarówno z syna, jak i z córki cieszyć się będę tak samo. Widok, który jednak pojawił się przed moimi oczami, nie śnił się nawet najwybitniejszym komikom. Dwumetrowy gigant kontra malutki kociak.
Theris obskakiwał głaz z każdej strony, a puszek uciekał przed nim. Nawet Gargamel lepiej radził sobie z próbą złapania Smerfetki. Kręcąc głową i ocierając łzy cieknące po mojej twarzy, kucnęłam, poruszałam palcami i wydałam z siebie klasyczne „ci-ci", a już po chwili słodka kulka mknęła w moją stronę, uciekając tym samym od swojego oprawcy.
Podniosłam kotka do góry, pomiziałam za uchem i zerknęłam na zdezorientowanego Patereasa, który jak gdyby nigdy nic, podszedł do mnie, usadził mnie z powrotem na swoich barkach i kontynuował przeprawę.
– Musimy mu wymyślić jakieś imię – powiedziałam, ochoczo.
– Eros.
– Dlaczego Eros?
– W Tespiach Erosa czczą pod postacią głazu. Był też najmłodszym z bogów, nieodłącznym towarzyszem Afrodyty.
– Słyszałeś Erosie? Ten wielkolud nazwał mnie Afrodytą! – pisnęłam, kierując swoje słowa do bursztynowo-białej kuleczki.
– Kupido, bożku zuchwały. Składny do puczu i śmiały* – Theris nieudolnie zaśpiewał, a ja wybuchłam niekontrolowanym śmiechem.
*fragment pochodzi z książki Jana Parandowskiego „Mitologia"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro