Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

eta

Nauka starożytniego języka była trudniejsza, niż mogłoby się wydawać. Zwłaszcza kiedy używano w kierunku do mnie mnóstwa bezsensownych słów, brzmiących raczej jak zlepek różnych liter. Wiele rzeczy, które mówił do mnie Theris powodowało w mojej głowie obraz zmęczonego pisarza, walącego głową w klawiaturę z rozpaczy. Neandertalczyk musiał być dobrym pisarzem. Tyler razy walnął łbem w klawiaturę, że nie tylko stworzył własny język, ale i przestawił coś permanentnie w swoim umyśle.

– Chcesz mi wytłumaczyć, czym jest hetera? Wnioskuję, że to nie to samo co pornaj...

– Hetera nie jest tym samym co pornaj, ale wciąż są męskimi towarzyszkami.

– Nie brzmi to jak coś złego – wzruszyłam ramionami, jednak gdy zobaczyłam jego karcący mnie wzrok, zamilkłam.

Dzisiejszy dzień nie tylko uznałam za udany, ale także i za względnie przyjemny. Poznałam nową koleżankę, która wydawała się być moim idealnym towarzyszem, a nie jakiegoś niedźwiedzia. Z koszyka, który skompletowałam rano dla Corinne, udało mi się odłożyć kilka owoców i warzyw na wieczór, a Theris wyglądał, jakby miał za chwilę udać się w stronę domu... lub lasu. Właściwie nadal nie byłam pewna czy on gdziekolwiek mieszka i robi cokolwiek innego, niż włóczenie się po posiadłości ciotki.

Do terakotowego garnka wrzuciłam szklankę soczewicy, zalałam całość wodą i ustawiłam nad paleniskiem. W międzyczasie pokroiłam cebulę, por i wymieszałam wszystko z ogromną ilością ziół i oliwy z oliwek. Fake, bo tak nazywała się zupa z soczewicy, według przepisu Corinne zostawionego dla mnie na pergaminie, brzmiała jak idealny sposób na ocalenie dzisiaj jednego z moich zwierząt przed ostrzem Therisa Patereasa. Go Vegan! 

Nie było mi jednak dane gotowanie w spokoju. Gdy tylko nalałam sobie kolejny pucharek wina, usłyszałam, że wielkolud właśnie kładzie się w centrum domostwa. Zmarszczyłam brwi, obserwując jego ruchy i z bólem w sercu dotarło do mnie, że zostaje na kolację lub raczej powinnam powiedzieć "na deipnon".

– Czy dzisiaj jest na Melothesi jakieś narodowe święto? Sam Zeus odwiedza dziś ludzi po domach? – rzuciłam, podając mu wypełnioną po brzegi miskę. – Ubrałeś się – dodałam, widząc jego zmieszaną minę.

– To coś złego?

– To coś niezwykłego. Pierwszy raz widzę cię w... właściwie w czymkolwiek.

– Mówiłem ci – wpakował sobie ogromną ilość zupy do ust, pomimo że była tak gorąca, że paliła w dłonie przez naczynie. – W chitonie niewygodnie by mi się pracowało.

– Właściwie to, co ty tutaj robisz?

– Dzisiaj naprawiałem ci dach – wzruszył ramionami, kontynuując konsumpcję.

– Tak, to wiem, ale po co to robisz? Nie masz własnego domu, o który musisz zadbać?

– Nie mam.

– Nie masz domu?

– Nie.

– To gdzie ty śpisz? Jesz? Srasz? Cokolwiek? Proszę tylko, nie mów mi, że w lesie...

Nic nie odpowiedział. Początkowo myślałam, że może temat jest dla niego zbyt delikatny i wrażliwy, a więc nie chce o tym mówić. Wszak byliśmy obcymi sobie ludźmi, nie musiał mi się zwierzać. Już robiło mi się go szkoda, gdy nagle do mojej głowy wpadła głupia myśl.

Właściwie sama poprosiłam go, aby nic nie mówił, jeśli faktycznie mieszka w lesie, co nie?

– Mówiłeś, że przygarnął cię pasterz?

– Kyros, tak. Wychowałem się część życia pod jego okiem, ale gdy sprzeciwiłem się Archontowi, to wygnał mnie, abym wypasał owce.

– Archontowi?

– Zarządza codziennymi sprawami społeczności

Czyli po prostu wójt? Prezydent? Władca świata?

Wiedziałam, że słowa, które cisną mi się na usta, ześlą na mnie nie tylko gniew bogów. Byłam o krok od zrobienia kolejnej już głupoty w swoim życiu, ale ów życie ma się tylko jedno, prawda?

– Możesz spać tutaj...

Zanim powiedziałam coś więcej, sięgnęłam po wino, odlałam kilka kropel na ziemię, a następnie jednym tchem wypiłam cały, niezbyt dobry, alkohol, jak zwykle rozcieńczony z wodą. Bacznie obserwowałam neandertalczyka, desperacko próbując odszukać w nim jakiejkolwiek emocji, jednak na marne.

Nie tylko jego mięśnie wydawały się być twarde niczym skała, ale również i jego charakter. Właściwie miałam wrażenie, że ten człowiek nie posiadał żadnych uczuć. Nigdy nie widziałam go smutnego, wesołego, radosnego. Nigdy nie był przygnębiony, a nawet gdy się denerwował, mogłam to wyczuć jedynie pod uciskiem jego dłoni zaciskającej się wokół mojego ciała. Jego twarz nadal pozostawała niewzruszona niczym posąg.

– Nie wypada – rzucił w końcu po ciszy, która wydawała się trwać w nieskończoność. Na te słowa o mało nie zakrztusiłam się kawałkiem ciecierzycy. Nie wypada? – Nie powinniśmy ze sobą mieszkać przed małżeństwem.

– Nie zostanę twoją żoną. Nie ma nawet na to szans...

– To nie twoja decyzja.

– Przepraszam, a niby czyja?

– Twojego ojca. Muszę z nim pomówić i ustalić kwestię posagu, przed zaręczynami. Twoja zgoda nie jest konieczna.

– Powodzenia... – parsknełam, uśmiechając się pod nosem. – Wiesz, że leciałam tutaj piętnaście godzin, aż do Aten, z Aten dostałam się tutaj zarówno pociągami, autobusami, jak i łódka? Jak planujesz zapytać mojego ojca o zgodę?

– Z piór ptasich, sklejonych włoskiem mógłbym sporządzić olbrzymie skrzydła dla siebie – odpowiedział, wyraźnie zamyślony, spoglądając w stronę nieba.

– No tak, bo dla Ikara tak świetnie skończyła się ta podróż.

– Dedal ostrzegał go, co może się wydarzyć. Ja nie jestem aż taki lekkomyślny.

– Dobrze, w takim razie jak uzyskasz zgodę mojego ojca, weźmiemy ślub – poderwałam się na równe nogi. – W międzyczasie możesz spać tu, na dole. Wara od mojej sypialni.

Ruszyłam na piętro. Nie byłam pewna czy olbrzym faktycznie zostanie w domostwie na noc czy może wróci do swojego lasu i owiec. Nie interesowało mnie to w tym momencie. Musiałam porządnie się wyspać przed jutrzejszym dniem. Brak elektryki generował dodatkowe problemy. Nigdy nie byłam osobą, która wstawała o świcie, wręcz przeciwnie. Lubiłam długo spać. Lubiłam siedzieć w łóżku, aż do późnych godzin, niemal popołudniowych. Coś jednak mówiło mi, że Sofia pojawi się tutaj, zanim jeszcze słońce wejdzie na horyzont.

I oczywiście miałam rację.

Obudziło mnie rżenie konia, dobiegające spod okiennicy mojej sypialni. Nerwowo podniosłam się do pozycji siedzącej i przetarłam zaspane oczy. Byłam tak podekscytowana dzisiejszym dniem, że nawet wizja pójścia nago mnie nie przerażała. Zrobiłabym wszystko, aby spędzić ten dzień z nią.

– Jesteś gotowa? – zapytała, gdy złapałam za wodze Majesty. Skinęłam w odpowiedzi głową i z pełną gracją wtargałam się na grzbiet zwierzęcia. Wyczuwacie ten sarkazm, prawda?

Zostawiając neandertalczyka w domu, ruszyłyśmy przed siebie.

– Theris chce zostać moim mężem... – wypaliłam w końcu, przerywając ciszę między nami.

– Pytał już twojego ojca o zgodę na zaręczyny?

– Mój ojciec nie jest stąd. Właściwie mieszka bardzo daleko. Nie ma nawet szans na to, aby ta dwójka się spotkała. Czy to oznacza, że nie będę musiała wychodzić za tego wielkoluda?

– To oznacza, że nie wyjdziesz za mąż wcale. Nikt nie połączy z tobą dusz, bez posagu i ustaleń z tatą.

– To brzmi... źle... – wyjąkałam. Fakt, nie byłam romantyczką, ale wizja samotnej starości nie była zbyt przyjemna.

– Dlaczego? Ja planuję zostać dziewicą już na zawsze. Nigdy nie myślałam ani o miłości, ani o małżeństwie. Nie mam na to czasu... – skręciła w lewo, w stronę obrzeży miasteczka.

– A co robisz całymi dniami? Polujesz? – kiwnęłam głową, zwracając na łuk, który zawiesiła sobie na ramieniu.

– Właściwie to zajmuje mnie wszystko, ale szczególnie uwielbiam robótki tkackie i wyszywanie. Mogę cię tego nauczyć.

– Z chęcią – uśmiechnęłam się, gdy dojechałyśmy na miejsce.

Tesmoforie zgodnie z informacjami, które uzyskałam od swojej towarzyszki, dzieliły się na trzy etapy. Pierwszy etap, określany jako anodos to procesja wokół wyspy.

Zostawiłyśmy swoje konie w wyznaczonym miejscu i razem z grupą innych kobiet rozpoczęłyśmy marsz przed siebie. Każda z nich ubrana była naprawdę pięknie. Wszystkie wyglądały jak rodem wyjęte z bajki. Moja wizja Barbie i dwunastu tańczących księżniczek była naprawdę bliska realizacji.

Nie było nas sporo, ale wciąż to uczucie ciężko było mi opisać. Czułam się częścią społeczeństwa, częścią czegoś większego, magicznego. Nawet niewygodne buty i blisko czterdziestostopniowa temperatura nie była w stanie mnie zniechęcić.

Gdy dotarłyśmy na miejsce, usiadłyśmy wszystkie w kółku na polanie.

– Czas na nesteia – Sofia nachyliła się w moją stronę i podała mi owoc granatu. – Możesz jeść tylko pestki, ale pamiętaj, aby nie zjadać tych, które spadły na ziemię. Poza tym pościmy, cały dzień.

Dobrze, że Sofia przyjechała, zanim zdążyłam zjeść śniadanie.

Theris określił cię mianem hetery – wypaliłam nagle, niemal natychmiastowo żałując swoich słów. Właściwie nie byłam pewna, dlaczego jej to powiedziałam.

Całe moje ciało przeszedł dreszcz, a ja wpakowałam kolejne porcje pestek granatu do ust, próbując wymyślić cokolwiek, aby tylko zmienić niezręczny temat, który właściwie sama zaczęłam. Sofia jednak, ku mojemu zaskoczeniu roześmiała się.

– Podziękuj mu za to – puściła oczko w moim kierunku.

– To coś pozytywnego? Myślałam, że...

– Hetery są bogatymi i wykształconymi kobietami, które żyją dość swobodnie. Dodatkowo są towarzyszkami ważnych osobistości, ale to nie oznacza, że z nimi sypiamy. Wręcz przeciwnie.

– Masz rację, brzmi pozytywnie – odwzajemniłam jej uśmiech. – To dlatego mi mówiłaś, że z tobą wejdę prawie wszędzie?

– Dokładnie. A teraz jedz owoc, zbliża się wieczór i czas na kalligeneię.

Ostatni etap Tesmoforii zdecydowanie nie należał do najprzyjemniejszych. Obok nas na polanie wesoło pasły się świnki. Zarówno matki, jak i ich prosiaczki napawały mnie niesamowitą radością. Swoim zachowaniem przypominały mi małe szczeniaczki, a ja nagle zapragnęłam, aby pomiziać każdą z nich za uchem. Nie było mi to jednak dane.

Jedna z towarzyszących nam kobiet, wcisnęła ogromne ostrze w moje dłonie, wskazała na mikroskopijnych rozmiarów prosiaczka i... właściwie nie musiała mi mówić co mam zrobić. Problem w tym, że nie chciałam tego robić.

Stojąc nad stadem zwierząt, modliłam się, aby mój neandertalczyk wyskoczył nagle zza krzaków i porwał mnie w nieznane. Zgodziłabym się nawet wpakować go do samolotu do Austin, aby mógł omówić z ojcem kwestie posagu. Wszystko, tylko nie mordowanie małych, bezbronnych, uroczych istotek.

Kiedy Corinne w liście prosiła mnie, aby uszanować tradycje i przekonania panujące na Melothesi nie sądziłam, że ma na myśli mordowanie najlepszego przyjaciela Kubusia Puchatka. Teraz zdecydowanie wolałabym się zaszyć w Stumilowym Lesie i już nigdy nie wyjść.

Zacisnęłam zęby, kiedy ostrze poszybowało w górę i podcinając gardło małej śwince, wstrzymałam oddech. Sofia, która trzymała zwierzę, natychmiastowo podskoczyła z radości. Krew znajdowała się na moich rękach. Dosłownie i w przenośni.

Gdy zwierzę wydało ostatni kwik, poderwałam głowę w górę. Nie mogłam uwierzyć w to, że ta niewielka grupa kobiet jeszcze kilkadziesiąt minut temu siedziała w kółeczku, w pomiętych sukniach, na polanie wysypanej kwiatami, a teraz zamieniłyśmy to miejsce w scenę niczym z Gry o Tron. Wszędzie była krew, każda z nas była nią pokrytą, a dźwięki konających zwierząt obijały się echem.

Kilka starszych kobiet zabrało się za rozpalanie ogniska, inne natomiast przystąpiły do tej gorszej czynności – skórowania i porcjowania zwierząt. Sofia ruszyła w stronę barbarzyńskiej części grupy, a ja niestety wraz za nią. Była tu moją jedyną przyjaciółką, a wizja rozstania z nią przerażała mnie do szpiku kości. Złapałam więc za cienkie ostrze i powstrzymując łzy cisnące mi się do oczu, zabrałam się za przygotowanie posiłku. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro