Rozdział ósmy
Rozdział ósmy, czyli Propozycja nie-do-odrzucenia.
Zadzwonił dzwonek oznaczający koniec ostatniej lekcji, co przyjąłem jak błogosławieństwo. Z klasy wyszedłem jako jeden z pierwszych, po czym od razu skierowałem się w stronę wyjścia. Wciąż czułem zirytowanie, albo nawet i wściekłość spowodowaną słowami pana "Jestem smutnym nastolatkiem, więc wolno mi wyzywać ludzi od dupków, chociaż wcześniej mi pomogli, a ja w zasadzie nawet im za to nie podziękowałem jak należy".
Myślę, że nie będę go więcej tak nazywać. "Ethan" albo "Loczek", ewentualnie "dupek", jest krótsze i łatwiejsze do zapamiętania. Może dlatego, że tak właśnie ma na imię. Kto wie...
Kiedy skierowałem się w stronę swojego samochodu z zamiarem pojechania od razu do domu, ewentualnie do Five O'clock po ciasto lub kawę, wpadłem na pomysł. Chociaż może raczej postanowiłem go zrealizować, bo plan po prostu najebania się na pierwszej lepszej imprezie był gdzieś z tyłu mojej głowy od podejrzanie dawna.
Siedząc już w aucie wyciągnąłem telefon i wybrałem numer do Marco.
— Halo? No siema. Słuchaj, mam propozycję nie do odrzucenia.
Po wykonaniu obowiązków i wieczornym ustaleniu wszystkich szczegółów z moim przyjacielem pozostało mi tylko przetrwanie kolejnego dnia w szkole. W końcu nikt normalny nie urządza imprez w czwartek. No dobra, może niektórzy tak robią, ale ja jestem porządnym uczniem i nie mam zamiaru opuszczać dni nauki szkolnej. Nie no, kogo ja oszukuję, moja mama by się nie zgodziła.
W zasadzie to piątkowe przedpołudnie nie było to aż tak trudne do przebrnięcia i polegało głównie na wygłupach z Marco i unikaniu starej paczki, Leah, Ethana i ludzi ogólnie. Na lekcjach najczęściej po prostu udawałem, że mnie nie ma, a na przerwach zaszywałem się w jakimś dogodnym miejscu, jak na przykład łazienka. Wbrew pozorom łazienki w mojej szkole na przerwach były w miarę puste. A przynajmniej było tak odkąd szkoła zmęczyła się ciągłym odnawianiem sufitu, który żółkł przez dym papierosowy i stworzyła oficjalnie nieoficjalną palarnię niedaleko boiska do koszykówki. W końcu byliśmy prawie dorosłymi ludźmi, a kadra nauczycielska to nie nasi rodzice, nie mogli nas zmusić do rzucenia palenia.
Wracając, była godzina 17, a ja czekałem na Marco, który miał podjechać po mnie taksówką, którą dalej mieliśmy już razem ruszyć na domówkę jakiegoś chłopaka z równoległej szkoły.
Gdy oceniałem w lustrze, czy mój wygląd jest zadowalający, a moje wytarte jeansy i czarna bluzka na ramiączkach z logo Nike na piersi układają się tak, jak tego od nich oczekiwałem, do mojego pokoju wszedł Marco z poważną miną. Zdziwiło mnie to trochę, bo nie słyszałem podjeżdżającego pod mój dom samochodu. No i Marco nigdy nie był poważny.
— Siema stary, jesteś gotowy na imprezę? — zapytałem, uśmiechając się lekko.
— Tak. Jasne, możemy iść — odpowiedział mój dziwnie małomówny przyjaciel, po czym wyszedł z mojego pokoju.
Bez większego zastanowienia poszedłem za nim, po czym opuściliśmy mój dom. Zauważyłem, że ulica na której mieszkam jest pusta. Nie było ani taksówki, ani żadnych innych aut. Zanim jednak zdążyłem się zapytać o cokolwiek, chłopak skierował się w lewo. Nie pozostało mi więc nic innego, niż dogonienie go i wspólny spacer w milczeniu.
Chwilę mi zajęło zrozumienie, dokąd idziemy, ale wszystko dotarło do mnie, gdy tylko stanęliśmy przed celem naszej wyprawy - placem zabaw, na którym często spotykaliśmy się za dzieciaka. Uśmiechnąłem się pod nosem na wspomnienia przelatujące mi przed oczami. Dawno nie byłem w tym miejscu.
Jednak mimo poczucia nostalgii postanowiłem zadać nurtujące mnie pytanie.
— Marco, czemu tu przyszliśmy? Co z imprezą?
— Nie ma żadnej imprezy, Blake. — odpowiedział mi po chwili milczenia — Po prostu musiałem z tobą poważnie porozmawiać.
— O czym w takim razie chcesz porozmawiać? — zapytałem lekko zdziwiony.
Mój przyjaciel wziął głęboki wdech po czym zaczął mówić.
— Przyjaźnimy się od zawsze. Byłeś przy mnie w ciężkich chwilach, ja zresztą przy tobie też. Zawsze świetnie się dogadywaliśmy i wszystko było super. Do czasu, aż nie znalazłeś sobie dziewczyny — skrzywił się na ostatnie słowo — Wtedy nie byliśmy tylko ty i ja, wtedy do naszej przyjaźni zaczęły się wtrącać osoby trzecie. Nie wychodziliśmy tylko we dwoje tylko całą paczką. Nie imprezowaliśmy sami jak kiedyś, bo byłeś zajęty. Nową dziewczyną, nowymi znajomymi, szkołą...
Przerwał na chwilę, a ja oniemiały ledwo wykrztusiłem z siebie kilka słów.
— Marco, ja nie wiedziałe- — nie było mi jednak dane dokończyć zdania, bo chłopak kontynuował, jak gdyby nigdy nic.
— Byłem zazdrosny. I postanowiłem, że przywrócę sytuację na właściwe tory. Poprosiłem więc dwóch znajomych o odegranie małego przedstawienia, tylko dla nas. I naszej paczki.
— Chwila... — dosłownie moment zajęło mi przetrawienie informacji — Chcesz mi powiedzieć, że cała ta sytuacja z Ethanem została przez ciebie ustawiona?!
— Tak. Ale wtedy zrozumiałem, że to wszystko nie tak. Nie byłem zazdrosny o Chiarę, ani o nowych znajomych. Byłem zazdrosny o to, że nie mam cię na wyłączność — byłem w zbyt wielkim szoku, żeby jakkolwiek skomentować jego słowa. — Byłem zazdrosny o to, że to nie ja mogę cię całować, przytulać, chodzić z tobą za rękę. Śmiać się z nieistotnych rzeczy, słuchać muzyki nocami... Byłem o ciebie zazdrosny, ale nie jako przyjaciela. Tylko jak o człowieka. Jak o miłość. Bo tym jesteś, Blake. Moją miłością.
Po czym, nie dając mi się nawet nad niczym zastanowić, pochylił się w moją stronę i delikatnie chwycił moją twarz w swoje dłonie. Po czym mnie pocałował. Automatycznie zamknąłem oczy, których nie chciałem otwierać nawet jak pocałunek się skończył. Po wydającej się trwać wieczność chwili chłopak postanowił się odezwać.
— J-ja... Przepraszam! — powiedział nienaturalnie wysokim głosem. — Po prostu... Nie przemyślałem tego wszystkiego... Ja naprawdę nie chciałem, przepraszam!
— Spokojnie! Nic się nie stało, rozumiem — starałem się przerwać jego monolog. Zawsze tak dużo mówi?
— Em... W sumie faktycznie. Nie wiem, czemu się tak denerwuje –— zaśmiał się, jednak wciąż brzmiał trochę nerwowo. — Przecież... Chyba ci się podobało — parsknął, tym razem szczerym, śmiechem.
— Chwila... Co?
— No... Przecież odwzajemniłeś pocałunek.
Natychmiast otworzyłem oczy, jednak przede mną nie było Marco. Stał tam Ethan z tymi swoimi pięknymi, zielonymi oczami. Niewiele myśląc pochyliłem się do niższego chłopaka i pocałowałem go po raz kolejny, lecz tą chwilę zburzył głośny huk.
Zerwałem się ze swojego łóżka jak oparzony, patrząc nieprzytomnym wzrokiem na mojego przyjaciela, który bezpardonowo wparował do mojego pokoju. Stał w przejściu, gotowy na imprezę, a za oknem słyszałem stojącą pod domem taksówkę.
— Dalej, Śpiąca Królewno, licznik w taksówce się nabija — rzucił tylko, po czym już go nie było. Zebrałem się więc szybko, biorąc tylko potrzebne rzeczy i ruszyłem za nim, oddychając głęboko.
To był tylko sen.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro