8. czysta ulga w postaci trucizny.
Ekler z syropem
Znudzony wpatrywałem się w poskładane przy talerzach bankietówki. Nietknięte sztućce, zapewne wypolerowane przez jakąś znudzoną, albo zmęczoną ciągłym uganianiem za nadętymi klientami kelnerkę, wciąż tkwiły w środku śnieżnobiałych serwetek, udziwnionych na tyle, że żadna istota ziemska nie byłaby w stanie tego złożyć bez dłuższej zadumy.
W głowie tykał tylko mentalny zegar.
Tik tak, tik tak, tik tak.
Rzeczywiście go nie słyszałem, nie słyszałem niczego prócz szumu restauracyjnego. Obijającego się o siebie, zawieszanego nad barem szkła, cichych rozmów obsługi, harmidru gości, pracy lodówek, wyparzarek i klimatyzacji.
Wtem dotarł do mnie płacz dziecka gdzieś w głębi sali. Jakaś mama poruszała wózkiem w tak natarczywy sposób, że sam bym się rozpłakał, gdybym w nim leżał.
Puste kieliszki do białego wina odbijało promienie zachodzącego na zewnątrz słońca. Ktoś na tarasie restauracji palił papierosa.
Obleciałem wzrokiem zegarek na prawej ręce. Drogi. Zdecydowanie za drogi.
Wybiła siódma, a jej wciąż nie było.
Znów ta mierżąca woń dymu papierosowego. Przypomniałem sobie o studiach, gdzie niemal codziennie w podobny sposób pachniały moje dłonie i ubrania. Nie lubiłem tytoniu, nie potrzebowałem nikotyny... Zdecydowanie byłem kawoszem, ale w tamtej chwili coś sprawiło, że od niechcenia podniosłem się z krzesła i wyszedłem na taras. Skinąłem kelnerce, że jeszcze nie jestem gotowy by złożyć zamówienie.
Boże, Luke! Skoro nie jesteś gotowy złożyć zamówienia w restauracji, to na co ty jesteś w ogóle gotowy? No właśnie.
Problem w tym, że ja nigdy nie byłem gotowy na nic. Każdą sprawę brałem na klatę i rozliczałem się z nią na bieżąco, by później oberwać pomyjami po fakcie.
Z ciężkim westchnieniem oparłem się o balustradę tuż obok palącego mężczyzny i wdychałem jego truciznę.
Minęła minuta. Facet nawet nie zapytał, dlatego dalej stałem, przeprowadzając w głowie niemal heroiczną walkę o to, czy chcę zapalić.
Obrócił się na pięcie.
- Przepraszam pana... Ma pan może poczęstować papierosem? - Facet odpowiedział głupim uśmiechem, który momentalnie odwzajemniłem.
- Wiedziałem, że nie stoi tu pan na darmo. - Podał mi zawiniątko, a potem odszedł, odbierając telefon.
Świetnie, miałem fajkę, nie miałem zapalniczki, dlatego postukałem paznokciami o balustradę. Może to był znak od niebios?
Nie.
- Dzień dobry, czy chciałby pan może złożyć zamówienie? - zapytała inna kelnerka, więc znów siliłem się na niezręczny uśmiech.
- Właściwie chciałem poprosić o zapalniczkę, ale gwarantuję, że ona zaraz przyjdzie.
- Oczywiście, poczekamy. - Uśmiechnęła się życzliwie, a ja wyszedłem znów na ten cholerny taras, by wreszcie zapalić.
Zaciągnąłem się dymem. Jak dobrze. Czysta ulga w postaci trucizny.
Wiedziałem, że ta dziewczyna najpewniej ciśnie niezłą matę z koleżankami na tyle. Ale Barbara miała sposobność do porzucania ludzi. Nawet w tak okrutny sposób.
~*~
- Przepraszam spóźnienie.
Weszła tam najbardziej majestatycznie jak potrafiła. Miała szpilki, elegancką sukienkę, pachniała Coco Chanel... Zdecydowanie wolałem Versace Margaret Langford, którym przestała się psikać po drobnym incydencie w kuchni.
Od niedawna jej perfumy były ciężkie, a spojrzenie do duetu groźne. Odzywała się do mnie gdy musiała, ponownie została służbową - królową, ale ona i Barbie miały w sobie coś podobnego. Tę klasę w postawie oraz ubiorze, co ponad wszelką wątpliwość wiodło mnie za nos, wraz z niebotycznie drogą perfumą.
- Och, to zaledwie dwie godziny. - Wywróciłem teatralnie oczami, ale podniosłem się z miejsca, gdy stanęła bym odsunął jej krzesło.
- Ale poczekałeś.
- Kultura osobista mnie zobowiązuje. - Ucałowała moje policzki, jakby to było normalne.
Proszę, cała ta sytuacja wyglądałaby bardziej patologicznie tylko wtedy, gdyby Nate siedział przy stole z nami. Ale Natem zajęła się na całe szczęście Jackie... Znowu. Po raz setny od kiedy Barbie odeszła.
- Przepraszam państwa, czy można odebrać zamówienie?
Barbara zmierzyła kelnerkę od góry do dołu. Skreśliła jej poplamioną na łokciu sosem, białą koszulę, brudne od mąki na bułkach, czarne spodnie, wystające z kucyka, jasne włosy i krótkie, niepomalowane paznokcie.
- Wypadałoby - zażartowała niby moja prawie - była żona.
Machnąłem ręką na kobietę, gdy ta spojrzała w telefon.
- Tak, teraz już można. - Wymieniłem z nastolatką znów niezręczne uśmiechy, a potem wróciłem wzrokiem na Barbarę. - Proszę, nie rób mi wstydu chociaż teraz.
- Ja robię ci wstyd, Luke?
- Przyszłaś po paru godzinach, robiąc ze mnie idiotę w oczach tych dziewczyn, wiesz?
- A co one są? Po to tu stoją, żeby nad tobą skakać, więc niech tym się zajmą.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
~*~
- Zatem jaki jest plan, Barbie? - Uniosłem szklankę z wodą gazowaną do ust, odkładając czystą bankietówkę na bok, by czasem jej nie poplamić.
Barbara tym czasem zdążyła zmyć białym materiałem bordową szminkę ze swoich warg.
- Jak to jaki jest plan? Chcemy załatwić to pokojowo, domyślam się, że nie zamierzasz do mnie wrócić...
- Z całym szacunkiem, po moim trupie.
- Więc podpiszemy papiery, ja wezmę swoje rzeczy, ty zachowasz mieszkanie i samochód, dogadamy się prawnie co do spłaty domku w Hamptons. I wsio.
- Miałem na myśli Nate'a. - Założyłem ręce na piersiach, unosząc znacząco jedną brew.
- To chyba oczywiste, Luke. - Kobieta wzruszyła ramionami. - Dziecko idzie z matką.
- Nonsens.
- Jak to?
- Zostawiłaś jego i mnie. Nie tylko mnie. Nie zabrałaś go ze sobą.
- Nathaniel jest za młody, żeby siedzieć w klubach w Vegas, mogłeś się chyba trochę zająć.
- A ty?
- Co ja? Nabawiłam się, teraz chcę go zabrać. Simon jest zainteresowany poznaniem go i wychowaniem razem ze mną. Więc pozbędziesz się problemu.
Okej, skoczyło mi ciśnienie.
- Moim jedynym problemem jesteś ty, skarbie. Nie godzę się na ten deal.
- Bo?
- Bo go kocham na przykład?! - Trochę się uniosłem, znów zwracając na siebie uwagę kelnerek. Tak, z pewnością myślały, że jestem gejem i rozwodzimy się z tego powodu. - To mój syn! - dodałem głośniej, jakby co. - Musiałem ci przypomnieć o nim, ale o domku w Hamptons już nie omieszkałaś się wspomnieć.
- Bo myślałam, że to oczywiste!
- Barbie, kurwa, do której klasy chodzi Nate?
- Umn...
- Jakie ma zajęcia pozalekcyjne? Jakie ma problemy z nauką? Jak ma na imię jego najlepszy kolega z klasy?
Zamilkła na chwilę i wzięła czas, to znaczy napiła się wina.
- Nie mów, że ty wiesz takie rzeczy...
- Nate ma osiem lat, chodzi na piłkę, nie rozumie algebry, a Sam wpada do nas w sobotę. Okej, nie wiedziałem takich rzeczy, ale sęk w tym, że próbuje się ich nauczyć, bo chcę mieć kontakt z moim dzieckiem.
- To nasze dziecko.
- Naprawdę? Nie wydaje mi się, słońce. Twoje dziecko to Maserati, które sobie kupiłem, twoje dzieci to twoje buty i cokolwiek dealujesz z tym ziomem z Oklahomy, Ohio, cokolwiek... Prędzej pozwolę na to, żeby Nate'a wychowywał Michael, niż ty, bo jesteś nieodpowiedzialna i głupia, z całą miłością.
- Jak śmiesz... Dlaczego w ogóle się ze mną ożeniłeś, skoro tak mówisz i myślisz?
- Zaskoczę cię, dla Nate'a, Barb, dla Nate'a.
- Nie zgodzę się na to.
- Więc załatwimy temat sądowo, bo niespodzianka, ale ja też nie.
Obrażona rzuciła bankietówką, podczas gdy ja zdenerwowany zrobiłem jako-taki porządek na stole, odnosząc po sobie szkło do baru, ku zaskoczeniu kobiety.
- Poproszę rachunek - zwróciłem się do obsługi, gdy naburmuszona Barbara zbierała się do wyjścia.
- Kartą, gotówką?
- Gotówką. - Położyłem dwieście dolarów na barze. - Reszta wasza, dzięki za wyrozumiałość.
- Dziękuję za pomoc - odezwała się jedna z dziewczyn dość nieśmiało, zabierając naczynia z baru.
- Nie ma sprawy.
- Szastaj kasą póki możesz, Luke. Będziesz płacił takie alimenty, że pożałujesz tych napiwków i dobrego serca.
Wywróciłem teatralnie oczami. Nie miałem ochoty na robienie sceny przy ludziach. Nie z Barbie.
- Poza tym, skąd ta twoja szczodrość i dobrotliwość dla ludzi, rzucałeś kieliszkami po winie w Plazie, pamiętasz?
- Wiesz... - Wziąłem głęboki oddech, patrząc już tylko na Barbarę, gdy wziąłem paragon. - Nauczyłem się czegoś ostatnio. - Popędziła mnie gestem ręki. - Nie lekceważ kelnerów i sprzedawców. Nigdy nie wiesz czy właśnie nie zapierdalają na to, by w przyszłości zostać twoim szefem. - Podałem Barbie paragon, wcześniej patrząc po nim. - Masz, pokaż temu swojemu dupkowi, że nie jesteś aż taka tania, a twój były facet miał jakiś gest. - Położyłem pożyczoną zapalniczkę na barze, a potem wyszedłem, nawet się za nią nie oglądając.
~*~
- Mam dość. - Położyłem czoło na papierach, które uzupełniałem chyba piątą godzinę.
Margaret dostarczała mi chyba siedem teczek dziennie, bo uznała, że mamy bałagan w inwenturze, a nie zna nikogo bardziej kompetentnego. Gówno. Mieliśmy od tego archiwistów, ale póki ojciec Caluma aprobował jej podejście do tematu, musiałem robić co mi kazała.
Idiotka.
Idiotka o smacznych ustach, eh.
Wybiła druga, podczas gdy ja wziąłem pod lampkę kolejną kartkę. Ta natomiast była zupełnie inna. W kratkę. Zarysowana przez Nate'a parę tygodni temu.
No tak, Meg ją wzięła gdy zostawiłem rysunek u Ashtona. Przez chwilę rozkminiałem temat, uśmiechnąłem się lekko pod nosem. I tak szedłem do kuchni wstawić ekspres.
Powinienem mieć podłączoną kroplówkę z kawą, ot co.
Jakby nigdy nic, w szafce gdzie było wszystko, zamiast odszukać kawę do zmielenia, zacząłem poszukiwania magnesu.
Chuj. Ani magnesu, ani taśmy klejącej.
Znowu zerknąłem na rysunek. Nate nic nie mówił już o rysowaniu, ale mimo wszystko... Poczułem potrzebę po mojej dyskusji z Barbarą.
Wpadłem na głupi pomysł.
Wyciągnąwszy apteczkę, odnalazłem cztery kolorowe plasterki w żaby i na nie przykleiłem obrazek do lodówki. Dumny z siebie zrobiłem zdjęcie komórką.
Przez moment zastanawiałem się czy powinienem wysłać to do Meg. Przecież sama zaznaczyła, że powinniśmy zachować zawodowe relacje.
Ale chodziło o dziecko, nie o mnie...
Geez, czemu to musi być takie trudne?
Z jednej strony powinienem był żałować tego pocałunku. W końcu miałem ślad po jej dłoni na policzku przez dwa kolejne dni. Ale miałem ogromny problem, bo nie chciałem tego żałować.
I tak kończyło się jakiekolwiek myślenie o Margaret z mojej strony.
Nieumyślnie wysłałem zdjęcie MMsem.
Luke: *załącznik*
Margaret: szybko ;)
Luke: tak wyszło
Luke: Co dalej?
Meg: poproś go żeby narysował ci coś jeszcze. Jak będziesz miał gości, poproś ich żeby pochwalili to dzieło sztuki. Kup mu kredki. Powiedz, że jesteś dumny i podziwiasz jego talent. Połechtaj jego ego.
Luke: to znaczy? xd
Meg: Lubię słuchać jak mówisz, wiesz? Coś jest w tym wyjątkowego, bo zapominasz się i pleciesz bez sensu, a ja zamiast wściekać się, że to robisz, zaczynam uśmiechać się i słuchać, bo jesteś w tym taki szczery i niekonkretny, ale to miłe dla ucha. Lubię kiedy przedstawiasz prezentacje, oddajesz się temu w pełni, nagle z bałaganu stajesz się porządkiem, przejmujesz kontrolę nad całą salą. Dominujesz sytuację. Jesteś w tym świetny.
Luke: Umn... Meg?
Meg: ;)
Meg: połechtałam twoje ego, spróbuj ;)
Połechtałbym co innego.
Luke: Myślę jak ubrać to w słowa. Ciężko cię podsumować, wiesz? Twoje zalety...
Meg: Nie masz mnie dowartościowywać, Hemmings, tylko dziecko.
Meg: zareklamuj go
Luke: To zabrzmiało uprzedmiotowiująco
Meg: jest w ogóle takie słowo?
Meg: mniejsza, czuje jak rośnie mi stalinowski wąs na to uprzedmiotowianie ludzi
Luke: X D
Meg: nie baw się za dobrze, na jutro kolejna dawka cudownej zabawy pod znakiem papierologii, Lukey
Luke: Lukey jutro prowadzi konferncje, więc przygotuj notatniczek
Meg: już ostrze ołówki
Czy ta rozmowa brzmi seksualnie, czy mam problem ze sobą?
Poczułem dziwne wypieki na twarzy i nie bardzo nad tym myśląc usiadłem na blacie kuchennym.
Luke: postaram się być dostatecznie konkretny
Meg: dobrze, bo muszę wystawić opinię na temat
Luke: Ocenę? Jak w szkole?
I wszyscy mają w głowie ten żart o stawianiu pały, huh?
Meg: Idź spać, Hemmings
Luke: jasne, Langford, już biegnę
____________________________
niesprawdzony
Yaas, mamy rozdział. Ten rozdział powinien się nazywać frustracja kelnerki czy cuś xd Proszę o komentarze x
idon'twannabeyouanymore
ta piosenka to luke theme song
I w sumie jak robię już te filmiki, a robię ich dużo, pokażę wam mój filmik o dulenie, który bardzo lubię
https://youtu.be/XBXarmhg_zw
All the love xx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro