21. jet lag
Rozdział jest niekoniecznie sprawdzony, spóźnione wesołych świąt!
#eklery <--- twitter
- To jest historyczny dzień, powinienem go zapisać w kalendarzu! - Dumny z siebie i rozbawiony sytuacją, szedłem przy Meg przez zdecydowanie przeludnione lotnisko Newark w stanie New Jersey, trzymając Nate'a za rękę.
Właściwie dopiero wtedy uświadomiłem sobie, co zamierzamy zrobić. Byliśmy spakowani, gotowi do lotu i całkowicie na styk. Nie planowaliśmy podróży służbowej. Skąd. Całkowicie prywatnie wybieraliśmy się do domu rodzinnego mojej szefowej, tylko po to, by spędzić święta w miłej, rodzinnej atmosferze.
Brzmi stosunkowo dziwnie, zwłaszcza że Margaret naprawdę zależało na tym, byśmy utrzymywali zawodowe relacje, ale cóż. Do czasu. Nie chciało mi się wierzyć, iż kiedykolwiek jeszcze wrócimy na ten grunt. Zwłaszcza po jej bitwie na czekoladowe eklerki w szkole z moją prawie-byłą żoną.
Ale okazało się, że trwamy w zbyt wielkim zaaferowaniu, by się nad tym zastanawiać, bo jak już zdążyłem wspomnieć, ledwo zdążyliśmy na miejsce.
Gdy wreszcie wsiedliśmy do samolotu, oddając uprzednio swoje bagaże, które swoją drogą niosłem, zanim chwyciłem Nate'a za dłoń, by się nie zgubił w tym zamieszaniu, dopiero tam odsapnęliśmy z ulgą. Odbyliśmy niczego sobie wyścig z czasem, godny bardzo Luke'a Hemmingsa, w ogóle Margaret Langford.
- Nigdy więcej nie piję wina z Cassie przed jakąkolwiek podróżą. - Kobieta odetchnęła ciężko i poprawiła swój kremowy golf, niemal zaciągając go na nos.
Meg była niewyspana, niewymalowana i wyglądała jakby chciała wyskoczyć przez okno, gdy wzbijemy się w powietrze, ale próbowała w żadnym stopniu tego nie okazać. Przecierając twarz dłońmi, przeniosła na nas wzrok.
Nate wyciągnął już słuchawki i jakąś gierkę, a ja podałem mu jeszcze poduszkę, żeby jakby co mógł się trochę przespać. Nie fatygowaliśmy się, żeby wyglądać chociaż dobrze. Planowaliśmy i tak przebrać się w coś mniej menelskiego na miejscu, bo wstanie o czwartej, żeby zdążyć na lotnisko na szóstą, wcześniej jeszcze próbując dobudzić Maggie, wyprało i mnie, i mojego syna z wszelkich chęci do wyglądania normalnie.
Więc chłopiec miał na sobie dresy i bluzę z Batmanem, a ja jakieś stare jeansy i bluzę z Iron Manem, bo szanujmy się, Marvel, a DC. Koniec końców gdyby Margaret zakryła sińce pod oczami, mogłaby śmiało pójść do pracy i robić wrażenie w swoim sweterku, bo wyglądała dobrze, nawet niewyspana i wciąż z samym kremem na zaróżowionych od zimna oraz wysiłku policzkach. Chociaż sama zainteresowana, stawiała się wówczas obok bezdomnych, zwłaszcza że uczesała się dopiero w fotelu.
- To trochę podnosi na duchu, wiesz? - Kiedy spojrzałem na nią, dotarło do mnie, że wciąż patrzyła jak poprawiałem Nate'owi kaptur i na wszelki wypadek sprawdziłem temperaturę jego czoła, bo wydawał mi się dziwnie ciepławy.
- Niby czemu? - Wywróciła oczami teatralnie, szukając książki w bagażu podręcznym.
- No wiesz, fakt, że nawet ty się spóźniasz.
- Wal się, Luke.
Pokazałem jej język, na co oberwałem kuksańca w bok, a później rzeczywiście dostaliśmy komunikaty świadczące o tym, że czas przygotować się do lotu.
~*~
Nowy Jork i Londyn dzielą w zaokrągleniu 5554 kilometry, co równa się z prawie siedem i pół godzinnym lotem, dlatego jeśli ktoś jest szczęściarzem i potrafi spać w podróży, powinien po prostu zamknąć oczy i obudzić się jak po całej nocy snu.
Większym problemem niż nieumiejętność snu podczas lotu jest jet lag, czyli w wolnym tłumaczeniu po prostu zmęczenie w związku ze zmianą czasu. Wylecieliśmy o szóstej rano, więc powinniśmy być tam o pierwszej trzydzieści po południu, ale Londyn ma inną strefę czasową niż Nowy Jork, tym samym zegarek wskazywał nie pierwszą trzydzieści, a szóstą trzydzieści czasu popołudniowego.
Powalone, ale im więcej czasu człowiek jest w podróży, tym łatwiej się do tego przyzwyczaja. Ja raczej nie wychylałem się poza Nowy Jork gdy nie musiałem, ba, kiedy nie zachodziła taka potrzeba, nie opuszczałem nawet Manhattanu, tym samym miałem dość siebie, życia i tego, że ludzie za mną byli głośniejsi niż słuchawki.
Zdrzemnąłem się może na dwadzieścia minut, ale to dlatego, że z lewej miałem Nate'a, który przytulił się do mojego ramienia cicho pochrapując, a z prawej Meg, która zrobiła dokładnie to samo, więc widząc ich oboje śpiących, trochę mnie zmorzyło.
Ale pomijając to, że przez większość czasu skupiałem się na słuchaniu muzyki, albo oglądaniu House of Cards, było mi ciepło, przyjemnie, nie byłem głodny, nie chciało mi się wiercić, ani zabić... Do chwili, gdy rzeczywiście wysiedliśmy z samolotu na lotnisku, którego nazwę i dokładne położenie znała Margaret, nie ja. Ja nawet nie wiedziałem jak dokładnie wygląda mapa Wielkiej Brytanii, więc siłą rzeczy mogłaby mnie wywieźć do Mozambiku i nawet nie zwróciłbym na to szczególnej uwagi, usilnie wierząc, że jestem w Kraju Herbaty.
Nate nie chciał wstać, trochę marudził pod nosem, że go obudziłem, Meg natomiast zaczęła się chyba ekscytować, bo momentalnie ogarnęła wszystko do zera.
Nie umiałem powstrzymać uśmiechu, gdy dosłownie teraz to ona prowadziła mnie i mojego syna, jak dwa bezmózgie Zombie, by odebrać bagaż, bo dobił nas ten przeklęty jet lag. Chyba zwłaszcza młodego, który nigdy nie był dalej niż w Queens u mojej matki.
Nate był wysokim, ale chuderlawym chłopcem, dlatego widząc ten tłum i to, jak dzieciak przeciera oczy, po prostu przerzuciłem go sobie przez ramię. Pobręczał coś pod nosem, ale się poddał i wisiał jak worek ziemniaków, gdy my szukaliśmy swoich bagaży. Wreszcie, mając już wszystko, dotarliśmy do miejsca, gdzie mogliśmy się naradzić. Musieliśmy mieć jakiś plan. Znaczy się... Ja musiałem poznać ten plan, bo coś czułem, że Margaret już odhaczyła jakieś punkty ze swojego.
- Dobra, to teraz tak... - Mówiłem? Ona zawsze ma wszystko obcykane, uwielbiam ją za to. Ups, powiedziałem to, bo jestem śpiący, ok? - Zadzwonię po taksówkę, pojedziemy do mnie do mieszkania, tam doprowadzimy się do stanu używalności...
- Moment, nie jedziemy do dziadków? - wymruczał Nate, na co kobieta uniosła jedną brew. Chyba do niej dotarło, że nazwał jej rodziców swoimi dziadkami. Mógłbym go za to skarcić, ale po co? Jakoś musiał ich sobie nazwać, a ten roboczy tytuł wcale nie był taki najgorszy.
- Jedziemy - odparła z lekkim uśmiechem. - Ale musimy zmienić hrabstwo.
- Co musimy zmienić? - Nate aż dźgnął mnie w plecy żebym go postawił, to też zrobiłem.
- Hrabstwa to coś takiego jak stany - wyjaśniłem szybko. - Londyn jest w... - O cholera...
- Londyn jest hrabstwem ceremonialnym, Luke. - Meg zasłoniła usta, żeby nie parsknąć. - Musimy pojechać do Cheshire, bo stamtąd jest moja rodzina.
- Gdzie to? - zapytaliśmy jednocześnie. Modliłem się, że jakieś dwadzieścia minut taksą. Ha ha ha... Los mnie nienawidzi.
- O Boże, czy wy nigdy nie sprawdzacie, gdzie się was ciągnie? Amerykanie. - Margaret prychnęła prześmiewczo i napiła się kawy z termosu. Jednak podała mi go widząc, że sam o tym nie pomyślałem. - Dobra, trochę nauki - zaczęła swój wykład, gdy ubraliśmy płaszcze. Bardziej niż o swoje ciepło, zadbałem o to, by Nate miał na sobie czapkę i szalik, a Meg podała mu jeszcze rękawiczki, które wsadziła sobie w torebkę, gdy się rozbieraliśmy. - Dzielnica City of London jest hrabstwem ceremonialnym. Greater London obejmuje historyczne hrabstwa Middlesex, jak i fragmenty hrabstw Kent, Surrey, Essex i Hertfordshire.
- Co? - młody szepnął, patrząc na mnie całkowicie wybity, dlatego wzruszyłem ramionami na znak, że też nie do końca to łapię.
Margaret parsknęła i aż pokręciła głową z niedowierzaniem, ale nie była nami zażenowana. Bardziej rozbawiona.
Wreszcie wyszliśmy na zewnątrz, tym samym upewniłem się w fakcie, że jesteśmy na London City Airport, bo jednak zacząłem powątpiewać w to, że posiadam jakąkolwiek orientację w terenie.
Dlatego to ona była mózgiem operacji, a ja wlokłem za sobą nasze bagaże. Nie dałbym Meg dźwigać, poczułbym się tym samym mniej męski.
Koniec końców będąc tam, uświadomiłem sobie, że w "zemście", muszę przeciągnąć ją po takich miejscach w Nowym Jorku, o których nawet jej się nie śniło.
- Więc ile będziemy jechali do Chelford? - zapytałem gdy czekaliśmy już na taksówkę.
- Prawie cztery godziny, chociaż może się przedłużyć, bo spadł śnieg, a nie chcę szaleć na drodze.
- Ile? - Nate aż jęknął opierając się o Meg.
- Spokojnie, skarbie, pośpisz sobie jeszcze trochę, zrobię ci jakieś kanapki na drogę, albo zahaczymy o maca.
- Moment, ty będziesz nas wiozła?
- Mhm, mam sprawne auto, więc nie panikuj. W Stanach jeżdżę Hondą, tutaj suwem.
- Baba w suwie, świat się kończy. - Aż usiadłem sobie na walizce.
- Nie bądź seksistą. - Sprawdziła telefon jeszcze raz, a potem skinęła, że musi zadzwonić, dlatego pokiwałem głową w odpowiedzi.
Margaret odeszła od nas na moment, podczas gdy Nate zaczął formować kulkę ze śniegu i rzucił nią w moje ramię. W odpowiedzi wepchnąłem go w usypaną zaspę. Kobieta skarciła mnie wzrokiem i sama pochyliła się do śniegu, żebym chwilę później mógł oberwać w głowę.
Nate zaczął się śmiać, a ja formowałem kulkę specjalnie dla tyłka Margaret, która właśnie odezwała się do telefonu.
- Hej, Richard, przed chwilą wylądowałam. - No skoczyło mi ciśnienie, nie powiem, że nie. - Jak to gdzie? - Odrobinę zirytowany samym brzmieniem jego imienia, wyciągnąłem papierosy, żeby zapalić, ale Meg podeszła do mnie i wyciągnęła zawiniątko z moich ust z grobową miną, po czym poklepała mnie po czole, jakby w poszukiwaniu mózgu i skinęła na Nate'a, który obdarował Langford pięknym uśmiechem. - Jestem w Anglii, mówiłam ci już, że nie zamierzam rezygnować z rodzinnych świąt. - Potem zabrała mi całą paczkę z kieszeni, wrzucając ją do swojej torebki. - Nie przyjadę do ciebie. Jak to czemu? Zaraz będzie nasza taksówka, jedziemy do mnie, a potem do moich rodziców. - Stała koło mnie, podczas gdy ja wciąż siedziałem na walizce, dlatego jakoś tak... Nie mogłem się powstrzymać i położyłem dłoń na tali Meg, która zerknęła na mnie z góry, ale nie ze złością, ani poirytowaniem. Bardziej niepewna. - Jestem z przyjaciółmi. - Friendzone? To mi się jeszcze nie zdarzyło. - Tak, ku twojemu zdziwieniu mam przyjaciół. Muszę iść, podjechało taksi, więc znikam. Trzymaj się, miłej pracy. - Rozłączyła, a potem siliła się na uśmiech, bo najwidoczniej Dick ją denerwował. - Dobra, panowie, zmywamy się.
~*~
Mieszkanie Meg było ładne, utrzymane w jasnej kolorystyce i stawiała tam przede wszystkim na minimalizm, ale z drogim, złotym akcentem.
Dużo okien, dużo luster, niemalże doskonały porządek i wrażenie, że jesteś w muzeum. Zwłaszcza, że nikt prócz niej tam nie mieszkał, a wówczas chyba Nowy Jork był bardziej jej domem, niż Londyn.
Chociaż sama Margaret powiedziała mi, że nie ma domu, co wtedy wydawało mi się dość logiczne, a teraz bardziej smutne i zastanawiałem się, czy miała bardziej na myśli miejsce na świecie, czy prawdziwą rodzinę.
- A gdybyśmy tak zmienili trochę twój plan? - zaproponowałem, wstawiając na jej prośbę wodę na herbatę, podczas gdy Meg szukała kosmetyczki po walizce.
- Jak to zmienili plan? - Aż zamrugała szybciej.
- Nate zaraz zaśnie na kanapie, ty też jesteś trochę poddenerwowana po rozmowie z Panem Kutasem. - Zignorowałem to mrożące krew w żyłach spojrzenie. - I tak musimy zrobić jakieś szybkie zakupy, bo nie pojadę do twojej rodziny z pustymi rękoma i cholera, właśnie do mnie dotarło, że poznam twoją rodzinę...
- Do sedna, Hemmings. - Zaczęła rysować brwi, przynosząc sobie małe lusterko do kuchni. Wcześniej jednak przykryła drzemiące na wielkiej, skórzanej sofie dziecko kocykiem.
- W tym budynku na dole jest spożywczy, prawda? - Niepewnie przytaknęła. - Więc skoczę nam po jakąś mrożoną pizzę, wypijemy kakao, a jutro nawet jeśli będziesz chciała od szóstej, pójdziemy na zakupy i od razu pojedziemy twoim Suwem, z tobą za kółkiem, o Chryste Panie, do Chelford, dobrze?
Meg odłożyła kredkę do brwi. Miała je obie narysowane, bez żadnego innego makijażu, tym samym wyglądała dość zabawnie, ale nic nie powiedziałem. Wstała od stołu, sama zalała herbaty i wyglądała jakby usilnie myślała nad swoją decyzją.
- Luke, ja nawet nie wiem czy twoje prawko jest tutaj ważne. Ja mam międzynarodowe.
- Znalezione w chipsach - nie mogłem się powstrzymać od komentarza, na co nawet Meg parsknęła.
- Masz rację, z dzieckiem jest zupełnie inaczej, niż z dorosłymi, nie chcę go przemęczyć, bo naprawdę ma trochę ciepławe czoło. - Stanęliśmy naprzeciw siebie.
Margaret była naprawdę niesamowicie piękną kobietą. Zwłaszcza bez tej całej biznesowej oprawy, w zwykłym golfie i w niedokończonym makijażu. Założyłem jej włosy za ucho, na co zareagowała lekkim uśmiechem.
- Wymieniłeś sobie chociaż pieniądze? - Aż otworzyłem oczy szerzej.- Czy wy, Amerykanie naprawdę myślicie, że jesteście pępkami świata?
- Bla, bla, bla, bla. - Nie wiedząc co powiedzieć, sparodiowałem jej akcent. - Zrobię to rano, jeśli tu zostaniemy.
- Zostaniemy, zadzwonię po prostu do mamy, że będzie musiała piec mince pies sama.
- Naprawdę wyjdę teraz na ignoranta...
Margaret zaczęła się śmiać. Dosłownie śmiać na głos, ale zamiast mnie szturchnąć, czy cokolwiek innego, tak nagle i niespodziewanie, po prostu się do mnie przytuliła, dlatego unosząc obie brwi z zaskoczenia, delikatnie objąłem ją w tali.
- Mince pies to ciasteczka, bardzo słodkie, jeśli nie jesteś jeszcze aż tak padnięty, to ja pójdę do tego sklepu i spróbujemy je upiec dla mojej mamy sami, co ty na to? - Wciąż się ode mnie nie odkleiła.
Co ta kobieta miała w głowie? Chyba sama była zmęczona.
- Jak bardzo popisowe danie to jest? - zapytałem.
- Bardzo proste i przyjemne do zrobienia, obiecuję.
- Może nie podpalę ci kuchni. - Odpowiedziała gromkim śmiechem i ubrała na siebie znów płaszcz, nie zmywając tych brwi, więc wyglądała dość groteskowo.
Ale raczej żadne z nas wtedy o to nie dbało.
~*~
Kiedy Margaret wróciła z zakupami, ja przeniosłem śpiącego jak kamień Nate'a do jej sypialni, bo dzieciak naprawdę zasługiwał na trochę odpoczynku po tak wymagającym dniu. Napisałem jeszcze smsy chłopakom i Jackie, że bezpiecznie dolecieliśmy na miejsce.
Raz jeszcze położyłem dłoń na całkiem ciepłym czole syna, a potem pochyliłem się, by sprawdzić tę temperaturę ustami.
Cholera, on niemal co rok był chory na gwiazdkę, ale liczyłem na to, że jakimś cudownym cudem, jeśli naprawdę się rozłoży, nie pozaraża wszystkich obecnych w domu Meg. Ktokolwiek miał tam być.
Wchodząc znów do kuchni, wziąłem od Langford zakupy i mała, plastikową, ustrojoną już w produkcji choinkę, na której widok posłałem jej pytające spojrzenie.
- Uznałam, że potrzebujemy trochę klimatu. - Pokiwałem głową w odpowiedzi.
Kobieta zdążyła umyć ręce i przebrać sweter na starą, spraną koszulę w kratę, którą wyciągnęła ze swojej szafy bardzo cichutko, nie chcąc obudzić Nate'a.
Miała naprawdę sporo energii, co sprawiło, że i mnie nie chciało się spać aż tak bardzo. Równie niegłośno odnalazłem więc na spotify świąteczną playlistę, przy okazji sprawdzając co przyniosła.
O, brandy!
- Zostaw, to do ciastek. - Zabrała mi alkohol z ręki, a ja wywróciłem oczami.
Meg zawiesiła jeszcze na tę paskudną choineczkę jakieś lampki i postawiła ją na oknie w kuchni. Uśmiechnąłem się z politowaniem, by ostatecznie usiąść na blacie.
- O nie, Luke, nie będziesz siedział, będziesz mi pomagał. - Wyciągnęła do mnie rękę, którą ująłem rozbawiony zaangażowaniem kobiety. - Chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo cieszę się na święta.
Wtedy uśmiechnąłem się już szczerze, bo jednak czułem, że to trochę moja i Nate'a zasługa.
- Ogólnie rozmawiałam z mamą, powiedziała, że nie ma problemu jeśli przyjedziemy jutro, ale musimy napiec tych ciastek od cholery, bo przyjeżdżają jeszcze dwie ciotki z rodzinami i wujek od strony taty, no i babcia z przyjaciółką z kółka emerytów...
- Maggie, skarbie, ile to jest ludzi? - Wzruszyła ramionami, czytając przepis w internecie.
- No policz sobie. - Taa, jej to nie stresowało, bo nie była tam obca i nie była na innym kontynencie ze swoim dzieckiem. Ale nie miałem jej tego za złe, bo ta dziecinna radość Meg dawała mi swego rodzaju spełnienie. Lubiłem ją uszczęśliwiać. - Ja, ty, Nate, moja mama, mój tata, dwie ciocie, obie z mężami, jedna ma trójkę dzieci, druga czwórkę, wujek ze swoją dziewczyną i babcia z przyjaciółką, która też ma męża i chyba dwie wnuczki, które są pod jej opieką, więc to dość opcjonalne...
- Pogubiłem się, a co będzie jak do tych ludzi dojdą imiona... - Ja sam spojrzałem na ten przepis...
45 dag mąki razowej, 20 dag masła (lub pół na pół masła i smalcu), szczypta soli - na ciasto.
65 dag drobnych greckich rodzynek (koryntek), po 35 dag jasnożółtych rodzynek sułtanek i dużych słodkich rodzynek kalifornijskich, 60 dag brązowego cukru, 45 dag kwaśnych jabłek obranych i drobno poszatkowanych, 15 dag drobno pokrojonej kandyzowanej skórki pomarańczowej, 10 dag pokruszonych orzechów włoskich, 170 ml brandy, po 1 łyżeczce zmielonej gałki muszkatołowej i zmielonego cynamonu, po 1/2 łyżeczki zmielonych goździków i imbiru, sok i skórka otarta z 2 cytryn - na nadzienie.
Mhm, może do tego łzy Jezusa i klapki Mojżesza...
- Mogę zrobić ciasto? - zapytałem niepewnie, bo tam składników było zdecydowanie mniej.
- Jasne. - Margaret podała mi wszystko co potrzebne, nawet fartuszek z szafki, który trochę rozbawiony przewiązałem na swoich biodrach. - I nie martw się, nie musisz wszystkich spamiętać, wystarczy, że ogarniesz moich rodziców. Z Cassie masz więcej wspólnego niż ja bardzo często, nie będzie jej, ale moi rodzice uwielbiają Asha, z którym się przyjaźnisz, więc masz łatwiejszy start. - Meg wyjadała rodzynki, za co oberwała ode mnie po łapach, bo sam poczułem małe flow.
- Zależy ci na tym, żeby twoi rodzice mnie polubili? - Spojrzeliśmy sobie w oczy, ale to Meg pierwsza spuściła wzrok.
- Chyba tak - odparła, na co pokiwałem głową.
- Okej, więc będę się starał być najlepszym Luke'iem na świecie.
- Po prostu bądź sobą, myślę, że to bardziej wypali...
- Och, liczyłem, że powiesz, że to właśnie jest najlepszy Luke na świecie. - Meg wywróciła oczami rozbawiona.
- Nie wiem czy stać cię na lepszego, więc powiedzmy, że tak jest.
- Stać mnie na bycie bardzo czarującym, jeśli tego chcę.
- Wiem...
~*~
Nate przyszedł do nas owinięty kocem, kiedy skończyliśmy sprzątać po pieczeniu i sami wzięliśmy prysznic oraz przebraliśmy się w ciepłe piżamy. To znaczy ja miałem na sobie dresy i bluzę z napisem Merry Kiss My Ass, a Meg koszulę z Elvisem w czapce Mikołaja oraz grube skarpety, które bym jej ukradł, gdyby nie to, że nie wciągnąłbym ich na nogi.
- Co tak ładnie pachnie? - zapytał najwidoczniej wyspany chłopiec.
- Mince pie, to takie tradycyjne, angielskie ciastka - odparłem, jakbym wiedział to całe życie, wywołując śmiech Margaret. - Jutro zjesz, dyktator dziś zakazał.
- Wcale nie dyktator, po prostu jeśli się do nich dobierzecie, nic nie zostanie dla wszystkich! - zaprotestowała Langford. - Chłopcy, nie chcę nic mówić, ale jest po pierwszej...
- Ale ja się wyspałem.
- Więc chociaż przebierz się w piżamę, puścimy ci jakiś film. - Powiedziałem zajmując miejsce na kanapie i zacząłem szukać czegoś ciekawego w laptopie. - Obejrzysz z nami, Meg? - zapytałem wiedząc, że Langford ledwie trzyma otwarte oczy.
- Mhm... - Ściągnąwszy kolejny koc z oparcia sofy, okryła się nim. - Zrobię nam kakao. Wiem, że to słodkie, ale oficjalnie mamy już gwiazdkę.
Zmierzyłem ją, gdy znów zniknęła w kuchni.
Po chwili natomiast wszyscy w trójkę skończyliśmy pod największym, najcieplejszym kocem, trzymając w ręku gorące kakao z piankami, a w telewizji leciał Grinch, bo podłączyłem laptopa do telewizora.
- Luke? - zwróciła się do mnie bardzo niewinnie. - Zrobisz tą minę? - Ona już się śmiała, dlatego spełniłem prośbę Margaret, by mogła zacząć chichotać.
- No i co się głupio śmiejesz. - Objąłem ją ramieniem, podczas gdy Nate leżał wtulony w Maggie, mając nogi na moich udach.
- No cicho bądźcie, oglądam! - zaprotestował.
Przez jego focha, oboje już nie mogliśmy powstrzymać śmiechu. Dopiero kiedy chłopiec mnie szturchnął, próbowaliśmy zachować powagę.
I rzeczywiście nam wyszło, chociaż ostatecznie i tak film oglądałem sam z młodym, bo Margaret zasnęła, śliniąc moje ramię. Nie przeszkadzało mi to. Właściwie była w tym swoim śnie całkiem urocza, więc głaskałem ją po włosach, nie mając pojęcia dokąd ja właśnie dotarłem w swoim życiu.
_________________
Lubię pisać świąteczne rozdziały, więc czekajcie na rodzinkę, bo będzie myślę dość zabawnie i milusio.
Mam nadzieję, że ten mimo wszystko się wam podobał. Taki mały, świąteczny maraton dziś zrobłam i jak jutro będę miała chęć, może będę go kontynuować.
Przepis na mince pie jest z internetu oczywiście, wystarczy, że sobie wpiszecie, to będziecie mieli przygorowanie, ale składniki pidałam tutaj.
Ogólnie chcę zrobić takie angielskie święta, ale jeśli w czymś się tutaj mylę to proszę o poprawianie mnie, bo nie do końca się znam, nie mam żadnej rodziny tam, ani nic xd Wszystko z neta i opowieści dziadków cri.
Co tam u was? Jak się wam podobało? ;3
All the love i wszystkiego dobrego, spóźnione, ale jest xx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro